Do ostatniej chwili naiwnie pragnęło się wierzyć - puszczając mimo uszu niedyskretnie przedzierające się zewsząd sygnały - że beniaminek drugiej ligi nie odpuści pucharowej rywalizacji. Rywalizacji może i tylko na poziomie wojewódzkim, ale będącej jedyną drogą do potyczek z pierwszoligowcami, tak wyczekiwanymi po latach gry na piłkarskich nizinach, mogącymi też stanowić w przyszłym sezonie świetny poligon doświadczalny. Ostatnia nadzieja prysła jednak dzień przed spotkaniem, gdy będący najbliżej pierwszego składu lechiści wzięli jeszcze udział w ostatnim treningu i udali się na urlopy. Nikt nie kwestionuje, że zasłużone, ale argument o pilnej konieczności odpoczynku brzmiał niezbyt przekonująco w zestawieniu z zaledwie trzynastoma rozegranymi wiosną meczami.
Ta wyjątkowo skromna ilość gier, do czego przyczyniły się głównie nieodbyte spotkania z Chmikiem Bydgoszcz i rezerwami Pogoni Szczecin, to krajowy rekord co najmniej na poziomie trzech najwyższych lig. Nazbyt dobrze znajoma biało-zielonym Unia Janikowo zakończy bieżącą wiosnę najpewniej na 22 występach, co w przypadku ewentualnego wywalczenia awansu do drugiej ligi i wygrania kujawsko-pomorskiego Pucharu Polski zasługiwałoby na szczególny respekt. W Pomorskiem drużyny, które wychodziły na boisko trzynaście lub mniej razy, znaleźć można dopiero w klasach A i B. Częściej od seniorów Lechii grali nawet juniorzy, którzy nie zakończyli jeszcze sezonu, a na których oparty został skład na Cartusię, świeżo upieczonego trzecioligowca.
Zestawienie było tak daleko egzotyczne, że w sektorze kibiców Lechii niektórzy zachodzili w głowę przez cały mecz, próbując rozszyfrować, kto jest kim. "Ten z szóstką to Kawa", pouczał ktoś mniej zorientowanego kolegę, mówiąc o Łukaszu Pietroniu. Gdy zaś po przerwie Jakub Kawa rzeczywiście pojawił się na boisku, inny wskazując go mówił: "To ten Loda, bardzo zdolny junior!". Trudno się jednak dziwić wszystkim tym omyłkom, gdyż bez wątpienia i regularnie bywający na Lechii dziennikarze musieli mieć w Kartuzach nie lada kłopot. W składzie pojawiło się trzech absolutnych debiutantów. Obok wspomnianego Łukasza, czyli wystawionego w ataku 16-letniego brata Michała Pietronia, szansę otrzymał również reprezentujący ten sam rocznik 17-letni Łukasz Świostek, a także kończący wiek juniora, mający 19 wiosen na karku Maciej Rataj.
Było to jak świadome wpuszczenie jagniąt do klatki lwa, bo jedyna zastosowana przez Cartusię taryfa ulgowa polegała na nie wpisywaniu do protokołu graczy kontuzjowanych, czyli przede wszystkim kolekcjonera asyst, Błażeja Adamusa, oraz napastnika Szymona Hartmana, wicekróla strzelców IV ligi. Królem tradycyjnie został Andrzej Borowski, który już w 10 minucie nie zmarnował okazji i pokonał Kamila Biecke. Do przerwy powinien zdobyć co najmniej trzy kolejne bramki, ale pudłował tak, jakby to jakieś siły nadprzyrodzone chciały uchronić Lechię przed kompromitacją. Po słupkach strzelali Grzegorz Pawłuszek oraz Aleksander Cybulski, w poprzeczkę trafił Michał Klaman. Pogrom wisiał w powietrzu, bo niedoświadczona i niezgrana obrona gdańszczan, w której z murawy lepiej znali się tylko Rataj ze Świostkiem, była dziurawa jak szwajcarski ser.
W ofensywie również słabość. Starał się jak mógł dynamiczny Piotr Wiśniewski, ale to nie bardzo miał z kim grać, to z kolei za długo przetrzymywał piłkę. Na przeciwnym, lewym skrzydle, walczył Jakub Bławat, lecz bezbłędni defensorzy Cartusii przechwytywali wszystkie jego centry. Dopiero w 52 minucie Lechia stworzyła pierwszą groźniejszą sytuację, gdy Dominik Czajka dośrodkował z prawej strony, ale Roland Kazubowski głową posłał piłkę nad poprzeczką. W drugiej połowie gra stała się zresztą nawet dość wyrównana. Kontrolując wydarzenia, Cartusia oszczędzała siły, skupiła się na eksperymentach taktycznych i wystawiła do gry dwóch swoich 17-latków. Miało się wrażenie, że jakby nawet jakimś cudem Lechii udało się doprowadzić do wyrównania, to gospodarze, mający chrapkę na triumf w rozgrywkach, w dwie minuty odzyskaliby prowadzenie.
Najbardziej seniorsko w gronie młodzieży prezentował się już długo czekający na swoją szansę Rataj, defensor twardy, wskutek gry na granicy ryzyka często zbierający kartki, o co postarał się i w Kartuzach. Najmniej - Świostek, który nie radził sobie na lewej obronie z rosłymi gospodarzami ani fizycznie, ani prędkościowo. Na zagubionego wyglądał ustawiony w środku pola Marcin Pietrowski, mimo swej kreatywności bojaźliwie trzymający się blisko defensywy. Z kolei szybkość młodszego Pietronia nie zdawała się na wiele przy solidnej i doświadczonej obronie beniaminka trzeciej ligi. Pierwszy raz od lipcowego meczu z Jagiellonią II wrócił do gry Marek Kowalski, ale pechowiec opuszczał boisko kulejąc. Kazubowski natomiast spisywał się tak, jak przez całą rundę, w której zdobył jedną bramkę.
Sposób Lechii na rozegranie tego meczu był cokolwiek ułomny. Cóż bowiem z tego, że szansę otrzymali juniorzy i rezerwowi, skoro grających we własnym sosie można ich oglądać co tydzień w drużynach juniorów i rezerw. Inaczej zagrałby Rataj, asekurowany przez Fechnera czy Brede, inaczej zagrałby Pietrowski, mając obok siebie Szczepińskiego i Biskupa, inaczej zagrałby Paweł Piotrowski, mogąc liczyć na asysty Wojciechowskiego i Kalkowskiego. Jedyny gracz, od którego oczekiwałoby się przede wszystkim indywidualnych umiejętności, trzeci bramkarz Krzysztof Leszek, przesiedział cały mecz na rezerwie, mimo niewykorzystanej zmiany i mimo mglistych perspektyw bramkarskich w klubie (Bąk kontuzjowany, Biecke kuszony przez Arkę). Zdane samo na siebie grono żółtodziobów nie miało szans powalić kogokolwiek na kolana, najlepszy dowód, że nie uczynił tego nawet ściągany w glorii gwiazdy Wiśniewski. A jeśli nawet uznać, że odpoczywać musieli wszyscy gracze podstawowi, to i tak rodzi się pytanie, czemu zabrakło Gąsiorowskiego, Melaniuka, Radonia czy Szulika.
Otóż dlatego, że Lechia postanowiła jak najszybciej odpaść i dopięła swego, w czym najmniejsza wina samych uczestników meczu. Z racji wieku - ojcem, ale i piłkarskim wzorem dla każdego z wystawionych do gry w Kartuzach lechistów mógłby być 43-letni Cybulski, od paru sezonów niezniszczalny stoper Cartusii, przed 22 laty biorący udział w legendarnych już meczach z Juventusem Turyn, przepustką do których było zdobycie Pucharu Polski. I pomyśleć, że ten historyczny dwumecz w Pucharze Zdobywców Pucharów w ogóle mógł nie zaistnieć. Wystarczyło w sezonie 1982/83 również zadowolić się awansem do drugiej ligi i potraktować rozgrywki pucharowe identycznie jak we właśnie zakończonym.