Panie Jakubie, zacznijmy może od pierwszego klubu, w którym pan występował.
- Moja kariera zaczęła się, gdy graliśmy na błoniach w dzielnicy lwowskiej. Zbieranina, jak to chłopacy. Pewnego dnia, miałem lat 17 czy 18, przyszedł facet, kiwnął ręką i mówi: "Chodź tutaj. Przyjdź jutro do Świtezi Lwów, tam i tam". Przyszedłem do klubu i patrzę, a moje nazwisko wystawione w niedzielę do składu. Rywalem była Ukraina, klub ukraiński, Hasmonea, grał kiedyś w pierwszej lidze (może chodzić o ŻKS Hasmonea Lwów, dwa sezony w ekstraklasie, lub ST Ukraina Lwów - red.). Strzeliłem dwie bramki i wygraliśmy 2:1! A w poniedziałek, co się okazuje, byłem wyróżnionym zawodnikiem w gazecie. Pierwszy raz w życiu, młody gówniarz, 17 lat... (śmiech)
Później grał pan w Pogoni Stryj. Czy także wtedy, gdy w 1936 roku walczyła o pierwszą ligę, ale nie miała szans z Cracovią?
- Nie, w 1936 roku poszedłem do wojska, w Pogoni grałem rok później. Występowałem też wtedy w reprezentacji Lwowa. Z tego wniosek, że musiałem być chyba niezłym piłkarzem.
Gdzie pan spędził okres wojny?
- W Stanisławowie, całą wojnę. Dosyć długo się ukrywałem, nawet u księdza grekokatolika. Możliwość gry w piłkę była dopiero po przyjściu Rosjan. Byliśmy nawet na Spartakiadzie w Kijowie w 1945 roku. Za Niemców ani razu nie kopnąłem piłki - nie wolno było. Rodzic kolegi był dozorcą stadionu i chodziliśmy na obiekt, ale grać w karty, nie w piłkę. Raz była obława na stadionie na syna tego dozorcy. Biegł przez parkan, SS-mani strzelali, ale uciekł. Ja też, ale dwóch Niemcy złapali. Kiedy indziej dwa razy z piętra skakałem, też uciekając. Człowiek był młody, nie wiem, czy to odwaga, czy... Chyba tak. Różnie bywało.
Od razu po wojnie przeszedł pan do Polonii Bytom.
- Polonia Bytom to był cały Lwów, sam Lwów. Rysiu Kuncewicz - kończył już karierę, był 1911 rocznik, ale jeszcze graliśmy parę meczów. Michał Matyas, który był też trenerem reprezentacji Polski... Byłem tam, bo grałem w reprezentacji Lwowa. Przyjechałem jako repatriant ze Stanisławowa - samochód podjechał, zabrał mnie, od razu dostałem mieszkanie, wszystko.
Więc jak to się stało, że znalazł się pan w Lechii?
- Będąc w Bytomiu mieliśmy tournee po Polsce, graliśmy między innymi w Warszawie z Legią, w Poznaniu z Wartą, w Gdańsku z Lechią (01.09.1946, Polonia wygrała 2:0 - red.) i jeszcze gdzieś, już nie pamiętam. Tak się złożyło, że w Gdyni mieszkał mój brat. Pamiętam, że rozmawiałem ze Stefanem Lasotą, obrońcą, który kiedyś grał w Krakowie, a teraz był w Lechii. Pojechałem do Bytomia, prawdopodobnie był to koniec 1946 roku, i musiałem sam pisać podanie do Polonii oraz zapłacić składki, żeby otrzymać zwolnienie. Takie były czasy. Wydaje mi się, że było to na koniec sezonu.
Niech nam pan opowie w paru słowach o ówczesnych kolegach z drużyny.
- Był więc bramkarz Ludwik Łoś, mój bardzo dobry kolega, rówieśnik. Umarł mając 80 lat. Hubert Nowakowski - też już nie żyje, byłem na jego pogrzebie dwa lata temu. Henryk Kokot był ekspedientem u prezesa Więckowskiego, który prowadził sklep z materiałami włókienniczymi. Był też "mały" Kokot... Razem z bratem, obaj byli dobrzy. Leszek Goździk, bardzo dobry technik. Olek Kupcewicz - porządny chłopak, bardzo solidny. Bolesław Żytniak - kosynier niesamowity, piłkarz znany na całym Wybrzeżu. O Jezu, ciął równo z trawą! Pamiętam, jak kiedyś sędzia podyktował rzut karny przeciwko Lechii i wyobraźcie sobie (śmiech), zawodnik postawił piłkę na wapnie, a on podbiegł z boku i walnął na trybuny. Sędzia oczywiście wyrzucił go z boiska, jakąś dyskwalifikację dostał. Miał kota trochę, nie da się ukryć.
Działaczami Lechii byli w tym okresie Więckowski i Szymanowski. Roman Rogocz bardzo ich chwali, zwłaszcza tego pierwszego...
- Jeżeli Rogocz tak mówi, to całkiem możliwe. Ale ja pamiętam, że Więckowski trochę mieszał, różnicował drużynę. Zapraszał do siebie do domu Kokotów, Nierychłę, Skowrońskiego, Rogocza, Goździka. Leszka Goździka najbardziej, chciał nawet, żeby się żenił z jego córką. Wprowadzał lekki ferment. Źle się o nim wyrażam, ale ogólnie był w porządku, tylko niepotrzebnie różnicował zawodników. Była taka historia - córka Więckowskiego z zięciem jechała do Ameryki. I on przyszedł do mnie jako krawca tutaj, do mieszkania, mówiąc: "Potrzebuję ubranie na za dwa dni dla zięcia". Później przyszedł do przymiarki i oznajmia: "Słuchaj, oni wyjeżdżają i uciekają za granicę, więcej nie przyjadą". I uciekli z Polski. Szyłem córce Więckowskiego ubranie na tę ucieczkę.
Jak wyglądał ten klub, gdy pan przyjechał, to był wczesny okres, Lechia dopiero się rozwijała.
- Gdy przyjechałem, klub istniał już jako Lechia. Nie szukałem innej drużyny, żadna Gedania, dla mnie liczyła się tylko Lechia. Tutaj przyjeżdżali zawodnicy z całej Polski, więc byłem z miejsca nastawiony na Lechię, do żadnego innego klubu nie. I od razu trafiłem gdzie trzeba.
Czy kojarzy pan sprawę opuszczenia Lechii przez czterech piłkarzy, zwanych "grupą Czyżewskiego". Jednym z efektów tego skandalu było zatwierdzenie nazwy "Lechia".
- Tak, kojarzę ich. Ma pan rację, że oni rozbili wtedy Lechię. Osobiście znałem Zygmunta Czyżewskiego, bo to był chłopak ze Lwowa, grał w Czarnych Lwów. Ale szczegółów nie pamiętam, to stało się przed moim przyjazdem.
Gdzie odbywały się treningi, na Traugutta?
- Tak, było tam takie boczne boisko. Tych boisk było zresztą w Gdańsku dosyć dużo, bo i klubów było sporo. Były to jednak klepowiska. Graliśmy też często na Biskupiej Górce. Ale gdzie była siedziba klubu - zupełnie sobie nie przypominam.
Czy na wasze mecze od początku przychodziło dużo ludzi?
- Kochani! Na nasze mecze przychodziły tłumy, wierzcie mi, nawet w 1947 roku. Mieliśmy powodzenie, Lechia miała. Stadion był pełen kibiców. I ciekawe, nie było ani jednej rozróby za moich czasów. A grałem do 1950 roku, trzy lata. Jeszcze później chodziłem parę sezonów, nie było nawet mowy o rozróbach.
I od początku występowaliście w biało-zielonych strojach?
- Zgadza się, od początku. Od kiedy tylko pamiętam.
W drugiej połowie 1947 roku do Lechii dołączył Roman Rogocz. Zadebiutował w meczu Lechia-Tarnovia 3:1. Pan również grał w tym spotkaniu i nawet zaliczył asystę.
- Tak, pamiętam! W Tarnovii grał taki Roik, cwaniak. Grałem wtedy chyba na środkowej pomocy, a oni robili ze mnie balona, mówiąc jeden z drugim: "Mieszaj frajera". Ponieważ ja byłem dosyć szybki, także jak wygraliśmy 3:1, to odezwałem się: "Teraz mieszaj frajera, co teraz powiesz?". Zatkało ich. A Rogocz to faktycznie był taki szpargacz, umiał wykorzystywać sytuacje podbramkowe. Bali się go.
Zacytujmy z prasy: "Gola na 2:1 uzyskał uderzeniem głową Goździk. Zaledwie dwie minuty później ten sam zawodnik ustalił wynik spotkania na 3:1 po podaniu Smuga".
- Tak, tak. Coś tam kiełkuje. Ale powiem jeszcze coś ciekawego, a propos pana Więckowskiego, prezesa. Pewnego razu, przed meczem z Legią Warszawa, ni stąd, ni zowąd podchodzi do mnie i mówi: "Słuchaj, będziesz grał na lewej obronie". Ja mówię: "Panie prezesie, ja nigdy na lewej stronie nie grałem, to będzie katastrofa, oni nas zniszczą". Pamiętam nawet skład Legii, to była dobra drużyna. I tak się stało, przegraliśmy 1:4, z czego wywnioskowałem, że on się nie zna na piłce. No bo jak można tak ustawić zawodnika, który całe życie grał na prawej stronie...
Tak to wyglądało w pana czasach? Więckowski był prezesem, ale zajmował się również ustalaniem składu?
- On był wszystkim, trenera w ogóle nie było. Pierwszym trenerem był Czesław Bartolik, ale to chyba był już rok 1948. Później był Kriżek, Serafin i inni.
A po awansie do ekstraklasy otrzymaliście jakieś nagrody? Jak odbywało się świętowanie?
- Pamiętam, że był bankiet we Wrzeszczu. Byłem tam na obiedzie i kolacji w restauracji. Za awans otrzymałem więc kotlet mielony z kapustą. [Stanisława Smug: Po meczu było tylko przyjęcie, Więckowski organizował].
A może władze Gdańska was przyjęły?
- Nie wiem. Byłem wolnym strzelcem, więc trudno mi coś powiedzieć na ten temat. Byli tam na przykład tacy zawodnicy jak Kamzela, Kokoci, później Gronowscy, Skowroński, Kupcewicz - był technikiem budowlańcem, to prawdopodobnie też był wolnym strzelcem, ale może korzystał... Wydaje mi się, że byłem może jedynym, który grał, a jednej złotówki nie dostał. Byłem samodzielnym ptakiem. Klub mi nie pomagał w życiu nic, kompletnie. Byłem niezależny.
To był wybór, czy klub nie był zbyt aktywny na tym polu?
- Klub się tym nie interesował, a mnie ambicja nie pozwalała prosić. Człowiek musiał żyć z tego, co miał.
Pan grał w Lechii i pracował w pracowni krawieckiej, tak?
- Nie, u siebie w domu, pracowałem własnoręcznie, ktoś przynosił robotę i z tego żyliśmy. [Stanisława Smug: Ale na początku dostał się do teatru]. Tak, pracowałem w Teatrze Wybrzeże, w Operze Bałtyckiej, skończyłem w Teatrze Muzycznym jako kierownik pracowni krawieckiej. Był reżyser-dyrektor Gall Iwo (1898-1959, założyciel Teatru Wybrzeże - red.). Nawet Ludwikowi Sempolińskiemu (1899-1981, znany aktor i reżyser, odkrywca m.in. Hanki Bielickiej - red.) robiłem "Żółnierza królowej Madagaskaru", później też "Halkę". Scenograf przynosił projekty, no ale ponieważ byłem krawcem z ulicy, to on mi pomagał, rysował jak kroić, bo sam krój już znałem. [Stanisława Smug: I dlatego nie był taki zależny od klubu. Ale to mieszkanie z klubu dostał, byliśmy pierwszymi lokatorami w tym domu, to był rok 1950].
To był nowy budynek?
- [Stanisława Smug: Tu tylko kominy stały, dom był zburzony, oni go jakby remontowali, a myśmy się tu znaleźli jako pierwsi lokatorzy]. To, co dostałem w Lechii, to tylko mieszkanie. Nic więcej.
Aż trudno w to uwierzyć. Trzy lata gry za darmo?
- Kompletnie za darmo. Oczywiście, może niektórzy mieli. [Stanisława Smug: Na początku to było tak - kilogram jakiegoś tłuszczu, ileś tam jajek i trochę sera, raz na miesiąc, to dostawali z klubu].
Kto był wtedy kapitanem?
- Leszek Goździk, ale między innymi i ja byłem też jakiś czas. Tyle że ja się nie nadawałem do tego, za miękki byłem (śmiech).
A z kim się pan najbardziej przyjaźnił?
- Z Olkiem Kupcewiczem, z Leszkiem Goździkiem właśnie... Obaj w tym czasie robili studia zaoczne. Później tu już napływała młodzież, kończyli średnie szkoły. Ale z początku wyglądało to właśnie tak. I wszyscy, bez wyjątku, byliśmy napływowi.
Był pan na inauguracyjnym meczu w pierwszej lidze z Cracovią?
- Byłem w Krakowie, ale nie grałem. Jechaliśmy tam w dniu meczu, pociągiem. Pamiętam, że Piotr Nierychło z wolnego strzelił dla nas pierwszą bramkę, ale po przerwie wpakowali nam na 5:1.
Z pewnością musi pan pamiętać pierwszy mecz przy Traugutta w ekstraklasie i słynną wygraną 5:3 z chorzowskim Ruchem...
- Zastąpiłem chyba Żytniaka i prezes Więckowski powiedział mi, żebym pilnował Gerarda Cieślika. Ja byłem dosyć szybki, ale on dużo szybszy, tylko że ja byłem jeszcze przy tym cwanym rutyniarzem. Także każde jego wejście, gdy znalazł się przy piłce, to ja już na nim siedziałem. I jedną bramkę strzelił (w końcówce, przy stanie 5:2 dla Lechii - red.).
W których jeszcze pierwszoligowych meczach pan wystąpił?
- Na przykład w Warszawie, z którego to meczu najbardziej w pamięci utkwiło mi włamanie do szatni, gdy złodzieje opróżnili wszystkie kieszenie. Mnie też parę groszy zabrali, przepadło. Graliśmy z Legią, byłem tam, grałem w tym meczu. Ale wyniku nie pamiętam.
Prawdopodobnie mówi pan o spotkaniu, w którym do przerwy Legia prowadziła 4:0, a skończyło się na 4:4. Może właśnie to zdarzenie tak was zmobilizowało?
- Niestety zupełnie nie pamiętam. Ale Żytniak, ten wariat, od razu krzyknął: "O cholera, ja miałem tyle pieniędzy i mi ukradli!" (śmiech)
Jak często wtedy trenowaliście? Codziennie?
- Nie, chyba dwa razy w tygodniu, po pracy. Takie schody są za stadionem na Traugutta, tam biegaliśmy. Albo wiosną nad morze, co najmniej dziesięć kilometrów. I sami sobie to wyznaczaliśmy, bo nie było trenerów. Sami trenowaliśmy, wszyscy prowadzili, co jakiś czas zmienialiśmy się. Każdy coś wnosił.
Grał pan również w rezerwach...
- Sekretarzem klubu był jakiś nauczyciel, dyrektor szkoły. Nie pamiętam nazwiska, ale bardzo porządny człowiek (może chodzić o Edwarda Szymanowskiego - red.). Proponował mi objęcie rezerw Lechii. Chciano, żebym z nimi jeździł. Zagrałem z nimi parę meczów w sezonie 1949, opiekowałem się nimi, ale później przestałem.
Przestał pan grać w 1950 roku, jaka była tego przyczyna?
- Więckowski sprowadził z Krakowa dwóch zawodników: Wawrzusiaka i Dudka. Tymczasem w Lechii istniała już rezerwa. Grałem tam, chłopacy chcieli. Pojechaliśmy chyba do Rumi. Oni między sobą, grali beznadziejnie. W pewnym momencie mówię do Nowakowskiego: "Ty idź na obronę, ja pójdę do pomocy". Rywale prowadzili 1:0, a ja strzeliłem dwie bramki. Na meczu jeden drugiego zaczął pytać, pokazując na mnie - słuchaj, kto to jest i dlaczego nie gra w pierwszej drużynie? A ja nie chciałem tam grać przez Więckowskiego. Bo sprowadził tamtych zawodników. Wolałem grać z tymi chłopakami w rezerwach, przynajmniej miałem satysfakcję, że oni mnie słuchali i chcieli, żebym z nimi grał.
Ale jeszcze raz w pierwszej drużynie pan zagrał, w niesławnym meczu ostatniej kolejki z Polonią Bytom...
- Nie chciałem tam jechać, ale w Lechii był już ten czeski trener Kriżek (Vaclav Kriżek - red.). I powiedział: "Koniecznie musisz jechać do Bytomia, bo takiego zawodnika jak ty, nie ma w Lechii". Żona akurat wybierała się do szpitala, więc mówię, że nie mogę. On jednak się uparł. A tydzień wcześniej, wierzcie mi panowie, wszyscy Ślązacy, którzy są w składzie Lechii, pojechali i spędzili tydzień w Bytomiu. Do czego zdążam. Przegraliśmy ostatni mecz 0:8. O czym to świadczy? Niestety o korupcji. Głupio zrobiłem, że w ogóle wyszedłem na boisko. Później trenował Stoczniowca Poticha (Eustachy Poticha, lwowski piłkarz, po wojnie trener - red.), i mówił: "Po co ty wychodziłeś na boisko, przecież mogłeś jeszcze takie manto dostać od publiczności, że byś do końca życia się nie pozbierał". Ponieważ jednak trener strasznie mnie prosił, żebym wyszedł na boisko, to wyszedłem.
To był pana ostatni mecz w pierwszej drużynie?
- Tak, ostatni.
Później był pan kierownikiem drużyny?
- Tak, ale krótko, za czasów trenera Tadeusza Forysia. Pracowałem już wtedy w operze. Nie pamiętam dokładnie, ale skoro grał wtedy Roman Korynt, musiał to być 1953-54 rok. Przy okazji Korynta. Z mojej obserwacji wynika, że to był jedyny w Polsce piłkarz, który zrobił interes na sporcie. Zresztą najlepszy dowód, że swój sklep miał we Wrzeszczu. Jego "baśka" pracowała pod tym względem niesamowicie. W Lechii był Krzysztof Baszkiewicz (21-krotny reprezentant Polski - red.), który grał w kadrze narodowej z Koryntem, i mówił mi: "Nie ma zawodnika, który umie tak interes zrobić, jak Korynt". Dał przykład. Pojechali do Sofii w Bułgarii (26.06.1955, Bułgaria-Polska 1:1 - red.), wziął 160 par rękawiczek zimowych i z miejsca wszystkie opylił. Albo jego ultimatum...
Ultimatum?
- Będąc w Krakowie jako kierownik drużyny, dostałem list ze związków zawodowych. Powiedziano mi: "Słuchaj, listu nie oddawaj Romkowi, jeżeli się nie upomni". I ja tak zrobiłem. Przed meczem Korynt przychodzi do mnie i mówi: "To ty ze mnie balona robisz? Dlaczego jesteś taki nieuczciwy? Masz list, dlaczegoś mi listu nie oddał? Ja na boisko nie wychodzę". Poszedł do telefonu i zadzwonił do Gdańska. W końcu wyszedł na plac gry. Oddałem mu list, tłumaczę, ale on nie chciał słuchać. Jestem jego wrogiem po dzisiejszy dzień.
Co to był więc za list?
- Postawił ultimatum, że jeżeli nie dostanie sklepu, to nie będzie grał. Do dzisiaj się unikamy...
Minęło już tyle lat, może warto się już pogodzić?
- Mnie ambicja nie pozwala i jemu też nie. Ja go miałem gdzieś i on też miał mnie gdzieś. Taka jest sytuacja...
A czy nie chciał się pan zaangażować w pracę trenerską? Wielu z pana kolegów zostało szkoleniowcami, choćby Nierychło czy Rogocz.
- To były czasy, że aby być trenerem, nie trzeba było średniego wykształcenia. Więc mogłem być szkoleniowcem, prowadziłem nawet parę razy zajęcia z juniorami Lechii przy Bartoliku i tak sobie myślałem: pracować w teatrze czy trenować? Wolałem jednak trzymać się zawodu, a nie treningu. I prawdopodobnie dobrze
zrobiłem.
A nie można było łączyć jednego i drugiego?
- Nie, nie. Trzeba mieć świadomość, że teatr to jest zwariowane podwórko. Wszystkie kostiumy trzeba było robić "na wczoraj". Nie było to więc możliwe. W klubie dostawałem kartę wstępu na mecze, ale później przestali interesować się nami, zawodnikami. I tak zostało.
Nie zapraszano pana na jakieś jubileusze?
- Nie, nie.
Ale chodził pan na mecze jako kibic?
- Z początku chodziłem, ale przestałem chodzić. A od jakiegoś czasu nie chodzę już w ogóle. [Stanisława Smug: Z chwilą, kiedy przeszedłeś na emeryturę, to przestałeś. Bo tak, to zawsze na wszystkie mecze przecież chodziłeś]. No tak, tak. (śmiech) Ale pamiętajmy, że na emeryturze jestem już od 1979 roku. I od tego czasu ani razu nie byłem już na Lechii.
Ale interesował się pan sytuacją klubu?
- Ależ ja się cały czas bardzo interesuję sportem, wszystkimi dyscyplinami! Kiedyś na przykład na wszystkie mecze bokserskie chodziłem. Pamiętam jeszcze, Aleksy Antkiewicz (pięściarz, medalista olimpijski - red.), zabijaka niesamowity. Chodziłem na zawody w Gdańsku, bo bardzo kocham sport. Szczególnie zespołowy, bo indywidualny może mniej, prócz boksu. Chociaż bardziej też piłkę ręczną niż koszykówkę. Za szybka jest dla mnie. (śmiech). Dawniej gra była taka bardziej dla oka, dzisiaj jest szybka, wszystko z pierwszej piłki.
W telewizji ogląda pan mecze?
- Bardzo. Tylko mało tych meczów pokazują.
A Lechią interesował się pan nadal, jak przestał chodzić?
- O tak, tak! Po dzisiejszy dzień! Moje drużyny, to Lechia Gdańsk i Polonia Bytom. Ale mam słabą pamięć do nazwisk zawodników. Dawniejszych zawodników to jeszcze kojarzę. Panowie pewnie znają wszystkie aktualne nazwiska, a ja już nie znam. Interesuję się wynikami, tabelami.
Czy w trakcie kariery zdarzyły się panu jakieś przykre kontuzje?
- Grałem kiedyś w Kijowie z Dynamem Kijów. Był tam taki środkowy napastnik. Wskoczył mi jedną nogą na udo, a drugą na kolano (pan Jakub pokazuje pokaźną bliznę - red.). Ponieważ było mokro, deszcz padał, było na jesieni, więc wziąłem glinę i po prostu zakleiłem ranę. Jakoś przeszło, krew przestała lecieć. Byłem młody, żywiołowy, młodość swoje robi. Zresztą byłem tam 10 dni, na dzień obiady dostawaliśmy. I ten sam zawodnik dostał dwuletni wyrok, chyba za alkohol. Nie przyznał się, ale ja tak przypuszczam. Chłopak był bez wyjścia, bez żywności. Dostawaliśmy suche jedzenie, suchy prowiant, śniadanie i kolację. On siadał na ławkę, a ja z drugiej strony, taki zawinięty - i mu podawałem. Bo chłopak nie miał co jeść. Takie były czasy, stalinowskie czasy. Dobry zawodnik, ale dostał wyrok. Dopóki tam byliśmy, codziennie mu przynosiłem jedzenie. A co się z nim stało później, trudno powiedzieć...
A którego piłkarza z pana czasów uważa pan za najlepszego zawodnika Lechii?
- Chyba Romka Korynta. On był tak szybki, że jak zawodnik prosto szedł, potrafił obiec go i odebrać piłkę. Był strasznie szybki i siedział na zawodnikach.
Pani też chodziła na mecze?
- [Stanisława Smug: Czasem chodziłam, ale wie pan, wychowywałam dzieci, małe dzieci. Trzeba się było nimi opiekować.] Nie, nie. (śmiech)
Synowie nie grali w piłkę?
- [Stanisława Smug: Nie, żaden. Nie pociągnęli po ojcu. Wnuki też nie.] Wszyscy synowie są technikami. Jeden elektrykiem i dwóch geodetami. A jeśli chodzi o wnuków, to jeden jest po studiach inżynierskich, drugi jest informatykiem, zaś wnuczka jest na czwartym roku studiów w Olsztynie.
W barażach o drugą ligę gra teraz Polonia Bytom, niewykluczone więc, że od następnego sezonu dojdzie do jej meczu z Lechią. Jest szansa, że zawitałby pan na Traugutta?
- Chyba tak, oj, na pewno. Sympatyzuję i z Polonią Bytom, i z Lechią. Dwie moje ulubione drużyny, grałem w nich. A wiecie, dlaczego na Lechię nie chodzę? Wierzcie mi, że nie chodzę od czasu, kiedy się bałem wyjść na Lechię. Zaproszeń żadnych nie dostawałem, ulgowe bilety też nie za bardzo, nie wiem nawet z jakiego powodu dla starszych ludzi nie sprzedawali. Więc brałem nie na trybunę, ale amfiteatr. A tam banda niesamowita. Raz, drugi, trzeci, to sobie myślę - narażać się nie ma sensu.
Być może miał pan okazję usłyszeć, na przyszłą sobotę planowane są obchody 60-lecia Lechii, będzie między innymi mecz z udziałem znanych polskich piłkarzy...
- Tak, ale ja nie pójdę.
A gdyby otrzymał pan zaproszenie?
- No... Ale nie dostanę zaproszenia. Dlaczego - ponieważ tyle lat nie dostawałem, nie mam możliwości. Tacy zawodnicy jak ja, to już się nie liczą.
Ale gdyby otrzymał pan zaproszenie, wybrałby się pan?
- Ja nie wiem, chyba nie... Nie pójdę, ja się boję.
Roman Rogocz też był zapomniany, ale wszystko się odmieniło.
- Co panowie mówią? Jeżeli Rogocz był zapomniany... A to ciekawe, myślałem, że jestem wyjątkiem. Nie chcę nic obiecywać, mam już swoje lata, 91 lat. Jestem zadowolony, że mogłem pomóc, że coś jeszcze pamiętam, że ożywiliście moje wspomnienia...