Środa, 24 sierpnia. Cała piłkarska Polska pogrążona niemal w żałobie po zaprzepaszczeniu poprzedniego wieczora przez Wisłę Kraków ogromnej szansy na historyczny awans do Ligi Mistrzów. Na smutek i rozpamiętywanie tej porażki nie mogą sobie jednak pozwolić piłkarze Lechii i Ruchu Chorzów, którzy tego dnia mają stoczyć przy Traugutta bój o drugoligowe punkty. Godzina 16:00. Stadion powoli się zapełnia. Pojawiają się nadzieje, że wbrew wcześniejszym obawom, zważywszy na dzień powszedni, w jakim rozgrywany był mecz, kibice w komplecie stawią się, by oglądać swych pupili. Praktycznie, gdzie by nie stanąć, tam słychać tylko: Wisła, Panathinaikos, tragedia, znów się nie udało. O godzinie 17:00 na trybunach nie ma już właściwie wolnych miejsc. Ośmiotysięczna publika zawitała na wrzeszczański stadion z nadziejami, że poprawi sobie humory po wiślickim rozczarowaniu.
Przez całe spotkanie huśtawka nastrojów. Najpierw, widząc że Ruch to drużyna raczej przeciętna, wiara w zwycięstwo. 12 minuta: zwątpienie. Pęczak po głupim, bezsensownym nokaucie piłkarza gości zostaje wyrzucony z boiska. Wielu fanom biało-zielonych przypomniała się wówczas zapewne czerwień, jaką ujrzał poprzedniego wieczora Sobolewski, piłkarz Wisły, a potem jej konsekwencje. Kolejne minuty jednak tchnęły w widzów znów niemal pewność pokonania chorzowian. Lechia grała jak z nut, nic nie robiąc sobie z liczebnego osłabienia. Gdy w 33 min. Wojciechowski strzela gola z rzutu wolnego pierwszy raz od czasu swojego powrotu do Gdańska, stadion wpada w euforię. Teraz już nikt nie wspomina odpadnięcia Wisły z eliminacji Ligi Mistrzów. Lechia ma dziewięć punktów i pnie się coraz wyżej w tabeli. Rozśpiewane tłumy na stadionie oklaskami żegnają schodzących na przerwę lechistów.
Druga odsłona spektaklu. Zawodnicy w biało-zielonych strojach wyszli na boisko zupełnie odmienieni. In minus. Grając w dziesiątkę - albo ubożsi o wiele sił, albo po prostu źle ustawieni taktycznie - dając się zepchnąć całym zespołem na własną połowę, murowali dostępu do bramki Bąka. Tak, by tylko dowieźć jednobramkowe prowadzenie do samego końca, przez niemal całą drugą połowę. Znów zaczął przypominać się scenariusz meczu Panathinaikos - Wisła. A od 60 minuty zaczął się sprawdzać. Na pozór niegroźna akcja "Niebieskich" i piękny strzał Śrutwy po poprzeczkę. 1:1. Tak jakby Lechię taki wynik satysfakcjonował, bo nadal tylko się broni. Obrońcy i pomocnicy z uporem maniaka, choć widzieli, że nie przynosi to żadnego skutku, posyłali długie piłki do wysuniętego Rusinka, który mimo dużej waleczności przegrywał raz po raz pojedynki z rosłymi defensorami Ruchu. Dopiero w 73 min. za oddychającego już "rękawami" Kalkowskiego wchodzi Gronowski. Jego obecność nie wniosła nic. Taka gra gospodarzy mogła doprowadzić tylko do jednego: utraty kolejnej bramki. Dokonał tego w 82 minucie Wawrzyńczok dobijając piłkę po sparowaniu jej przez gdańskiego golkipera. Dopiero taki tok wydarzeń sprawił, że Lechia rzuciła się do ataku. Nic to nie dało. Pierwsza porażka beniaminka, po czterech meczach zakończonych dobrymi wynikami, stała się faktem.
Ta strata punktów nie załamała jednak kibiców Lechii. Kilka tysięcy osób, po końcowym gwizdku głośno dopingowało podopiecznych "Małego Boba" i dziękowało za walkę do ostatniego gwizdka. Nikt nie zwątpił w możliwości tego zespołu, bo mimo niekorzystnego wyniku zaprezentował się on - nie wliczając drugiej połowy, kiedy grał już dość długo w osłabieniu - nie gorzej niż w poprzednich spotkaniach. Nikt nie załamywał rąk, nie rozdzierał szat. Porażka z Ruchem, biorąc pod uwagę potencjał, jaki tkwi w zespole Lechii, nie stała się powodem do niepokoju. Była tylko srogą lekcją zarówno dla piłkarzy, jak i dla szkoleniowca. Jakie należałoby wyciągnąć po niej wnioski?
Chciałoby się ironicznie powiedzieć: nie należy zaczynać od strzelania bramki. Do meczu z chorzowianami za każdym razem biało-zieloni, po stracie gola na 0:1 musieli gonić wynik. Za każdym razem skutecznie. Trener Kaczmarek uczulał jednak zawodników, że wreszcie kiedyś go nie dogonią. Posłuchali go. Objęli z Ruchem prowadzenie 1:0, co w rezultacie okazało się wielkim błędem. Ale koniec z żartami. Prawdziwą, bezpośrednią - jak to sami piłkarze przyznają - przyczyną porażki była gra w dziesiątkę przez większość meczu. Gdyby spowodowane to było - jak to zwykle zdarzało się, kiedy lechiści byli karani kartkami - walecznością i sportową ambicją, to ciężko by było wyeliminować tego typu sytuacje w przyszłości. Te są bowiem często nie do przewidzenia. Pęczak osłabił jednak zespół przez własną bezmyślność i agresję, a więc bez namysłu można nazwać go winowajcą porażki. Tego typu zachowaniom można zapobiegać, za każde odpowiednio karząc.
Przejrzeć na oczy powinien także szkoleniowiec zespołu. Od początku sezonu z uporem desygnuje wyjściową jedenastkę w ustawieniu 4-5-1. O ile stwarza sobie ona sporo sytuacji, to już nie ma komu ich wykończyć. Sam Rusinek bardziej pasuje chyba do dogrywania piłek drugiemu napastnikowi, typowemu egzekutorowi, niż sam potrafi wykańczać akcje. Problem w tym, że takich egzekutorów w kadrze Lechii brakuje. Choć ciężko tak do końca to ustalić, gdyż ci potencjalni "kaci" wchodzą na plac gry dopiero w drugich połowach, gdy trzeba znów gonić wynik. Drogi trenerze - czy nie warto wreszcie wesprzeć walecznego z przodu Krzysia drugim atakującym już od pierwszego gwizdka? Pocieszające jest, że jeśli Kaczmarek tak bardzo nie ufa ani Gronowskiemu, ani Bławatowi, ani Kazubowskiemu, to już niedługo będzie miał znów do dyspozycji Wiśniewskiego. Tego samego, o którym już część kibiców chyba zapomniała, a w którym, gdy przychodził do Lechii, pokładano ogromne nadzieje. Najważniejsze jest to, że nikt po jednej porażce, jak to w Polsce często bywa, nie zaczął mówić o kryzysie. Lechia w ciągu tego jednego dnia naprawdę nie straciła na wartości. Niekorzystny wynik należy potraktować jako wypadek przy pracy. A wnioski? Mądrość trenera i zespołu każą wierzyć, że zostaną one wyciągnięte.