"Przepraszam, o której musieliście wyjechać?" - zaciekawił się przed stadionem schludnie ubrany starszy pan na widok biało-zielonego szalika. Sam również nie był miejscowy i musiał pokonać około 20 kilometrów dzielących Czermno od Końskich, stolicy powiatu. Popularność drużyny już dawno wykroczyła daleko poza granice tej liczącej niewiele ponad tysiąc mieszkańców wsi. Nawet sto kilometrów od miejsca rozgrywania meczu na jednej z wiat autobusowych widnieje namalowany odręcznie napis KS HEKO. "Ale nie myślcie, że my tu tylko za Heko, a przeciw wam. Chcemy przede wszystkim pooglądać te najciekawsze drużyny, jak Ruch Chorzów, Widzew Łódź czy Lechię" - dodał przy kasach, przy których w uszach dźwięczał już dobiegający ze stadionu hit "Będzie afera, cholera, Heko naciera"...
Fenomen założonego ledwie siedem lat temu w Czermnie klubu piłkarskiego szeroko opisywały już między innymi takie pisma, jak "Polityka", "Gazeta Wyborcza" czy "Piłka Nożna", a TVN24 zrealizował reportaż na temat Henryka Koniecznego. Ten gigant na rynku produkcji owiewek samochodowych, własnymi wyłącznie pieniędzmi i zaangażowaniem zbudował w niewielkiej wsi od zupełnego zera drugoligowy klub oraz stojący na obrzeżach obiekt piłkarski. Z trzech jego stron rozpościerają się rozległe i gołe niemal połacie pól, dopiero hen na horyzoncie ograniczone lasami. Jedna strona kieruje natomiast na wieś i budynek klubowy, na którego papowym dachu mieści się najwyraźniej meczowy sztab dowodzenia. Policjant, strażak i parę osobistości w białych koszulach doglądają całego terenu, racząc się przy okazji widowiskiem sportowym.
Nawet jednak ów wspomniany na początku jegomość musiał nie posiadać się z radości, gdy miejscowi bohaterowie zadawali kolejne ciosy wielkiej Lechii. Najpierw, gdy po faulu Krzysztofa Brede gospodarze dość nieporadnie podali z rzutu wolnego do Krzysztofa Treli. Ten jednak opanował piłkę, odskoczył od ustawionego muru i rypnął z 20 metrów obok tak zaskoczonego, że zastygłego w bezruchu Mateusza Bąka. Następnie, gdy Marcin Folc ruszył lewą stroną z szybką kontrą, doskonale wyłożył piłkę Pawłowi Zawistowskiemu i najlepszemu snajperowi Heko w III lidze pozostało tylko podwyższyć wynik. A później jeszcze, gdy lechiści reklamowali w polu karnym jakieś wątpliwe przewinienie, tymczasem Zawistowski błyskawicznie odwdzięczył się tym razem Folcowi i celem Lechii stało się już nie tyle wywalczenie punktów, ile zachowanie twarzy.
Trener Marcin Kaczmarek zdecydował się aż na trzy zmiany w wyjściowej jedenastce w stosunku do przegranego tydzień wcześniej meczu ze Śląskiem Wrocław. Wymiana połowy linii defensywnej na wracających po kontuzji Sebastiana Fechnera i Pawła Żuka nie wyszła niestety drużynie na dobre. Czwórka obrońców momentami sprawiała wrażenie grających dotąd tylko na podwórku, a ze sobą - pierwszy raz. Operujący na lewej stronie Żuk potrafił nie wiedzieć po co zapędzić się na przeciwną, Fechner beztrosko opuszczał swój rejon boiska i wracał bez pośpiechu, Janus już od dawna przyznaje sam sobie na boisku rolę wolnego elektronu, a Brede, jak na złość, miał akurat gorszy dzień. Skutek był taki, że Heko miało więcej swobody w ataku, niż mogło sobie wymarzyć. Świetnego Folca w najlepszym razie udawało się powstrzymać faulem, a pod bramką Bąka co rusz robiło się gorąco.
Kaczmarek znów nie przekonał się natomiast do korekty coraz częściej krytykowanego ustawienia, twardo obstając przy systemie z jednym egzekutorem. Co prawda po 39 minutach dokonał jego modyfikacji, zastępując defensywnego Macieja Mysiaka napastnikiem Rolandem Kazubowskim, ale sytuacja przegrywających 0:2 lechistów była już w tym momencie rozpaczliwie zła. Zwłaszcza, że biało-zieloni praktycznie nie istnieli w ofensywie. Poza podaniami w ręce ściągniętego z Radomska bramkarza Marcina Mańki, jedynie Mariusz Dzienis oddał w 28 minucie strzał, który miał jakieś szanse powodzenia. Pod koniec Kazubowski był jeszcze bliski sięgnięcia zagrane w pole karne piłki, ale nie udało się i to było wszystko, na co stać było słabiutką tego dnia Lechię.
Na trybunach trwało tymczasem święto. "Drodzy kibice, bardzo ładnie w pierwszej połowie wyglądał doping! Spróbujmy jeszcze raz powitać naszych gości, piłkarzy i kibiców Lechii Gdańsk!" - wołał spiker, a publika biła brawo. Chociaż zdarzały się i momenty, gdy rozochoceni prowadzeniem sympatycy gospodarzy pokrzykiwali "Lechia trzecia liga!" albo nabijali się z rzeczywiście kiepsko grającego tym razem Sławomira Wojciechowskiego, który tracił najprostsze piłki, a w końcówce zupełnie nie miał już sił.
Lider Lechii posiada jednak tę cechę, że jak źle by nie było, do wyniku zawsze swoją cegiełkę dołoży. W środku drugiej części gry bardzo ładnie rozegrał rzut rożny z Jakubem Biskupem, który dokładnie podał w pole karne do Sebastiana Fechnera. Ten obrócił się, uderzył w długi róg i ożywił nadzieje na uratowanie przynajmniej punktu. Jak się później okazało, nie była to jednak w żadnym razie przełomowa bramka meczu, lecz jedynie honorowa dla przegrywającej trzeci raz z rzędu Lechii. Co prawda niektórzy już widzieli kolejnego gola, gdy Mańka wpadł do bramki po niezbyt groźnej główce Kazubowskiego z 16 metrów, ale piłkę ewidentnie utrzymał w polu gry. Lechiści śledzący mecz poprzez serwisy SMS-owe wpadali jednak na przemian w euforię i rozpacz, bo najpierw poinformowano ich, że Lechia strzeliła na 3:2, a następnie, że bramka nie została uznana.
Biało-zielonym niewiele pomogło także to, że ostatnie pół godziny grali z przewagą jednego zawodnika, po tym jak drugą żółtą kartkę za faul na Macieju Kalkowskim otrzymał Dariusz Walęciak. Lechia grała po przerwie lepiej i osiągnęła nawet przewagę, z której nic jednak nie wynikało. Strat w dalszym ciągu było mnóstwo, a nawet gdy udawało się zagrać lepszą piłkę Kazubowskiemu i Rusinkowi, to albo oddawali niebywale anemiczne strzały, albo dawali się łatwo uprzedzić bramkarzowi Mańce. Podirytowani brakiem pomysłu na zmianę wyniku kibice z Gdańska pod koniec meczu zaczęli nawet ironicznie pokrzykiwać - "ole! ole! ole!" - przy kolejnych celnych podaniach lechistów, dalekich jednak od bramki gospodarzy i zupełnie nie posuwających akcji do przodu.
Gdy Lechia podchodziła jednak pod pole karne, zwykle kończyło się na stracie, będącej dla piłkarzy Heko wodą na młyn. W drugiej połowie grali oni już bowiem niemal wyłącznie z kontrataku i dobrze im to wychodziło. Gdyby byli bardziej dokładni i gdyby sytuacji raz za razem nie ratował Bąk, mogłoby się skończyć katastrofą. Dość powiedzieć o zmarnowanej sytuacji sam na sam Krzysztofa Treli czy uderzeniu w poprzeczkę Marcina Folca. Marcin Kaczmarek obserwował całą drugą połowę nie wstając z ławki rezerwowych. Wkrótce po meczu pojawiły się plotki, że w przerwie szkoleniowiec chciał złożyć rezygnację, ale te banialuki szybko zostały zdementowane.
To wyjątkowa złośliwość losu, że Lechia tyle lat przebijała się przez najniższe ligi, obiecując sobie, że wkrótce nadejdzie kres jeżdżenia po gminnych ośrodkach sportu, żeby teraz przegrywać w miejscowości porównywalnej wielkością do pamiętanych z A-klasy. Taka jest jednak cena coraz słabszej postawy oraz utracenia konsekwencji i ducha walki, które tak niedawno cechowały tę drużynę. Imponująca w pierwszej fazie sezonu maszyna popsuła się, a jeden zdobyty punkt w czterech ostatnich meczach stawia lechistów w konieczności wygrania meczu z Drwęcą Nowe Miasto Lubawskie. Jeśli stanie się inaczej, z Traugutta wyleje się dużo większy smutek, niż z kilku gdańskich samochodów, ruszających w niedzielę w daleką drogę powrotną z malutkiego, ale zwycięskiego Czermna, do dużego, ale przegranego Gdańska.