Pierwszą kłodę pod nogi sympatykom Lechii rzucono parę tygodni wcześniej, gdy zorientowano się, że organizowanie meczu w dniu wyborów parlamentarnych będzie jednak zbyt trudne. Zawody przełożono więc z terminu weekendowego na środek tygodnia. Okazało się, że to dopiero preludium do kolejnych aktów chaosu, bezmyślności i utrudnień wymierzonych w tych, którzy już i tak musieli poświęcić szkołę bądź pracę, żeby stawić się w odległym od Gdańska o 450 kilometrów Radomiu.
Akt pierwszy. Gołym okiem było widać, że radomska policja albo jest kompletnie niedoświadczona w kwestii zabezpieczania przyjazdu grup kibiców, albo brakuje jej krzty wyobraźni. Zorganizowanie przejazdu autobusowego z dworca na stadion nie jest elementem luksusu, ale wyłącznie rozsądku i sprawnej organizacji. Zwłaszcza, jeśli piesza droga liczy około pięciu, sześciu kilometrów. W Radomiu wolano jednak zablokować na dwie godziny pół miasta i wracających akurat do domów mieszkańców, którzy stali w korkach i klęli, na czym świat stoi. Pogratulować.
Akt drugi. Przemarsz przebiegał tak mozolnie i chaotycznie, że mimo ponagleń ze strony kibiców, pod stadion zawitano już 10 minut po pierwszym gwizdku. Wtedy do akcji wkroczył klub, który dla setki osób uruchomił jedno okienko do sprzedawania biletów z koniecznością okazywania dowodu tożsamości. Tempo kręcenia się tego interesu gwarantowało ostatnim klientom obejrzenie fragmentu drugiej połowy. Trudno się w tej sytuacji dziwić, że ktoś zniecierpliwiony zbójecko wyrwał w końcu bloczek biletów, ale tłum okazał się zbyt chciwy i w ferworze walki porwał zdecydowaną większość łupu na strzępy.
Akt trzeci. Całe to spowodowane określonymi okolicznościami zdarzenie posłużyło za pretekst do tego, żeby zastosować odpowiedzialność zbiorową, w ogóle zakończyć sprzedaż biletów, a bramę owinąć łańcuchem i zamknąć na cztery spusty. Prewencja uporczywie domagała się zwrotu wszystkich biletów, co było niewykonalne, a czego nie potrafiono lub nie chciano przyjąć do wiadomości. Nie pomagały też starania obecnych na meczu działaczy Lechii. Policja rozkładała ręce, zasłaniając się decyzjami klubu i zagradzając drogę do bramy, co prowadzi do wniosku, że zwierzchnictwo w Radomiu ma nad nią właśnie drugoligowiec.
Podsumowując, wyglądało to tak: biletów nie tylko nie można było kupić (pardon, w pewnym momencie znów otworzono okienko, sprzedano kilkanaście sztuk i bez powodu zamknięto), ale ich posiadanie nie miało żadnego znaczenia, bo i tak nikogo na obiekt nie wpuszczano. Dla maksymalnej pewności, ktoś z klubowych włodarzy zabrał ochronie klucz. Na dodatek siłą zabraniano również opuszczenia podstadionowego kawałka ziemi, odmawiając kibicom między innymi udania się na dworzec i powrotu do Gdańska. Potrzask całkowity.
Koniec końców, po blisko godzinie trwania tej całkowicie absurdalnej sytuacji, dystrybucję biletów wznowiono i oto okazało się nagle, że jednak można to zrobić bez przedłużających się formalności, całkiem szybko i sprawnie. Bramy do drugoligowego raju stanęły więc otworem, a za nimi sektor gości o widoczności jednej połowy boiska, a także - zgodnie z wysokim europejskim standardem - o wysmarowanym towotem płocie. Radomska gościnność raz jeszcze ukazała się w pełnej krasie.
Połowa meczu była już jednak historią. Lechia remisowała 1:1, o czym bez trudu można było zorientować się nawet pod stadionem na podstawie odgłosów uniesień to gospodarzy, to po chwili garstki lechistów, której na sektor udało się wejść jeszcze przed meczem lub w jego początkowych minutach. Dziesięć minut przed przerwą Jakub Cieciura dobił uderzenie w słupek Macieja Terleckiego, ale gospodarze cieszyli się tylko parędziesiąt sekund, bo Maciej Mysiak błyskawicznie wyrównał.
Piłkę wyłożył mu nie kto inny, jak niezawodny Sławomir Wojciechowski. Dlatego pięć minut po wznowieniu gry wydarzenia przybrały złowrogi i bardzo niepokojący obrót. Oto Sławek padł plackiem na murawę i niedwuznacznie zasygnalizował trenerowi, że jego występ należy uznać za zakończony. Kontuzja, która pierwszy raz poważniej dała o sobie znać 11 dni wcześniej, podczas meczu z Drwęcą, okazała się jednak nie tak błaha, jak początkowo wydawało się nawet samemu zawodnikowi.
Był to niestety gwóźdź do gdańskiej trumny, zabitej definitywnie w czwartej minucie dodatkowego czasu gry. Pod koniec trzeciej, ostatniej doliczonej przez sędziego z Katowic, gospodarze wywalczyli jeszcze rzut wolny po prawej stronie pola karnego. Przygotowania obu drużyn trwały kilkadziesiąt sekund, bo dla wszystkich było oczywiste, że tuż po tej akcji arbiter odgwiżdże koniec meczu. Tak też uczynił. Niestety, piłka leżała wtedy w bramce Lechii, a stadion huczał wielką radością.
Zrzucanie winy na pech byłoby w tym samym stopniu fałszywe, co utrudniające wyciąganie wniosków. Biało-zieloni przegrali na własne życzenie, ściśle koncentrując się w końcówce na bezmyślnym wybijaniu piłek z pola karnego. Przed oczyma, jak trup z sennego koszmaru, stanął obraz pamiętnych czwartoligowych derbów z Gedanią, przegranych w identycznie frajerski sposób. A przecież de facto zapoczątkowało to erę Marcina Kaczmarka, bo parę dni później pracę stracił Jerzy Jastrzębowski. Historia może zatoczyć koło, gdyż kibice coraz otwarciej żądają teraz głowy młodego szkoleniowca.
Druga wyraźna przyczyna, to znane powiedzenie o niewykorzystanych sytuacjach. Niesmaczne byłyby pretensje do Krzysztofa Rusinka za to, że chybił 20 minut przed końcem, gdy bardzo ładnie wykończył dośrodkowanie Mariusza Dzienisa, ale piłka nieznacznie minęła bramkę. Jednak dwie późniejsze sytuacje, gdy będąc sam na sam z bramkarzem strzelił obok słupka, a następnie dał się uprzedzić obrońcy po dobrym zagraniu Piotra Wilka, należy już uznać za marnotrawstwo. Trzeba sobie powiedzieć jasno i stanowczo - Radomiak nie był mocny, Radomiak był do ogrania.
Smutno po meczu było nie tylko z powodu porażki, ale również dlatego, że nie wszyscy piłkarze zdobyli się na to, aby podziękować kibicom za przyjazd. Prawdopodobnie nie byłoby to warte odnotowania, gdyby nie fakt, że zdarza się nie pierwszy raz (vide Lechia-Śląsk) i że wzbudza coraz większą irytację wśród fanów. Bezpośrednio pod sektorem znaleźli się tylko Fechner, Giermasiński, Pęczak, Rusinek i Szczepiński. Trochę dalej stanęli Brede i Wilk.
Cóż, raz na wozie, raz pod wozem. Czasem i wyjazd musi być pod każdym względem, od początku do końca paskudny. Futbol ma jednak to do siebie, że zawsze nadchodzi czas rewanżu. Piłkarze będą mieli okazję dokopać ekipie Broniszewskiego, a działacze ugościć włodarzy Radomiaka z należytą serdecznością. I tylko radomskich kibiców nie wolno się czepiać, bo oni akurat, skandując "Wpuśćcie Lechię!", zachowali się wyjątkowo przyzwoicie. Niech im się więc Gdańsk trochę lepiej kojarzy, niż nam Radom.