Ciężko obiektywnie oceniać pracę trenera po jednej rundzie ligowej w II lidze. Obowiązkiem redakcji jest jednak taką próbę podjąć. Niewątpliwie awans sportowy odczuł podobnie mocno, jeśli nie mocniej, jak sami zawodnicy. Wyjątkowo popularny ostatnio lider strzelców ekstraklasy - Grzegorz Piechna - wypowiadał się niedawno, że w III lidze taktyki w grze jest tyle, co nic. Z pewnością więc samodzielne prowadzenie zespołu na szczeblu centralnym, to najpoważniejsze wyzwanie w dotychczasowej przygodzie z trenerskim fachem Marcina Kaczmarka.
Zadanie postawione przed sztabem szkoleniowym i zespołem - zajęcie bezpiecznej, co najmniej 10. lokaty w tabeli - nie jest łatwe, bo z ligi spadają bezpośrednio cztery zespoły, a tyle samo grać będzie w barażach z trzecioligowcami. Na korzyść Małego Boba trzeba zapisać stosowanie różnych rozwiązań taktycznych, zamiast ścisłego trzymania się jednego, wybranego rozwiązania. Były próby ustawienia 4-5-1, potem 4-4-2. Zabrakło pamiętanego z ostatnich występów w trzeciej lidze ustawienia 4-4-1-1, w którym za wysuniętym Rusinkiem grał Wojciechowski. Ciężko policzyć, który system przyniósł więcej punktów, lepiej się sprawdził, bo ustawienie bywało zmieniane również w czasie gry - jak choćby w inauguracyjnym meczu z Jagiellonią. Niestety przez niemal całą rundę nie mogło występować razem dwóch napastników grających na drugoligowym poziomie, a właśnie mała liczba napastników i brak klasowego snajpera przyczyniał się w pewnym stopniu do wyboru formacji.
Jednego na pewno nie można trenerowi Kaczmarkowi odmówić - ambicji, ale przy tym realnego, pewnego stąpania po ziemi, bez głoszenia obietnic bez pokrycia. Mając do dyspozycji 24-osobową kadrę graczy, z których tylko część mogła pochwalić się jakimkolwiek doświadczeniem pierwszo- lub drugoligowym, próbował "wycisnąć" ze swoich graczy jak najwięcej. Pracę z zespołem młodemu szkoleniowcowi ułatwia silna pozycja w zarządzie, neutralizująca pojawiające się sceptyczne lub często krytyczne głosy kibiców biało-zielonych. Sam trener krytyki się nie boi - spotkał się nawet z kibicami, by wyjaśnić wszelkie dręczące ich kwestie.
Zanim został opiekunem pierwszego zespołu był zawodnikiem Lechii, a przez rok trenował również drużynę najmłodszych adeptów gry w piłkę. Jest mocno zaangażowany w swoją pracę. Mieszka w Gdańsku i los jego Lechii nie jest mu obojętny. Zapowiedział, że sam się nie podda i chce osiągnąć postawiony cel oraz wypełnić kontrakt. W tej kwestii wszystko jest jak należy - trener musi być pierwszym kibicem swojego zespołu.
Jeśli zaś chodzi o mankamenty pracy Marcina Kaczmarka z Lechią, to z pewnością zarzucić mu można nietrafione transfery. W gdańskim klubie nie ma dyrektora sportowego, więc to trener pełni przy okazji rolę menedżera i decyduje o tym, kogo chciałby widzieć w zespole. Transfery przed rundą wiosenną III ligi były dobre i w większości udane, a zespół osiągnął zakładany cel. Niestety transfery letnie nie były tak trafione, bo ściągnięcie do zespołu Gronowskiego czy Giermasińskiego okazało się kompletnym nieporozumieniem. W lecie czasu na transfery było mało, teraz będzie go znacznie więcej i - jak pokazują wyniki z poprzednich lat - można przed wiosną być optymistą.
Szukając dalszych słabych stron pracy trenera Kaczmarka z Lechią na pewno można wytknąć przesadne przywiązanie do nazwisk. We wszystkich spotkaniach jesienią wystąpiło trzech graczy - Bąk, Janus i Szczepiński. O ile Bąk i Szczepiński raczej nie zawodzili, o tyle po Janusie, który przychodził do Lechii jako ostoja defensywy, zawodniku z 10-letnim stażem ligowym, oczekiwaliśmy trochę więcej. Niepotrzebne były również eksperymenty z Wilkiem jako zawodnikiem defensywnym, który ustawiany był na lewej obronie mimo, że jest typowym bocznym pomocnikiem z nieprzeciętnym ciągiem na bramkę rywala. Ostatnie mecze pokazały, że na lewej obronie, gdy bez formy jest Fechner, z powodzeniem może grać Żuk. Z trybun nieprzekonująco wyglądała również gra Mysiaka. Piłkarz sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, na jakiej gra pozycji, starał się być wszędzie na placu gry, a przez to wydawał się zagubiony. Czy takie były trenerskie zalecenia, czy też były inne, tylko zawodnik nie umiał się do nich zastosować?
Fanów Lechii często irytowały zbyt asekuracyjne działania szkoleniowca w końcówkach niektórych spotkań. Wprowadzanie obrońców, defensywnych pomocników za piłkarzy ofensywnych, często kończyło się niepowodzeniem. Już w poprzednich sezonach potwierdzało się, że broniąca usilnie wyniku Lechia najczęściej przegrywa, a w rundzie jesiennej znów się to dało we znaki.
Dziwiło również, że trener Kaczmarek nie dawał szans graczom młodszym, zwłaszcza że nieco starsi nie zawsze dobrze sobie radzili. Na przykład zdolni Pietrowski i Loda czy szybki Kawa mogliby dostawać szanse choćby w końcówkach spotkań, aby ogrywać się i kiedyś był z nich pożytek dla seniorów Lechii. Szkoleniowiec twierdzi teraz, że są zbyt słabi, ale bez otrzymywania szans gry na wysokim poziomie nie będą mogli się rozwinąć. Możliwości gry nie dostawali oni, nie dostawał też Bławat. Zagrał jedną połowę z trudnym rywalem, a to zbyt mało, by odnaleźć się na wyższym poziomie rozgrywek. Rusinek potrzebował na strzelenie pierwszego gola 439 minut. Dużo więcej od Bławata grał również Gronowski.
Wiosną w Lechii zagra jednak dużo więcej doświadczonych graczy - tak jak chce tego trener. Dlatego na szersze oceny czas przyjdzie po sezonie. Wtedy też będzie można powiedzieć, czy sam szkoleniowiec poradził sobie z adaptacją na wyższym niż we wcześniejszych okresach poziomie sportowym.