Tak było w IV, III lidze, jak i w tym sezonie. I chyba wreszcie doczekaliśmy się przełomu. Co prawda jeszcze Abramowicz nie zawitał do Gdańska, a nawet prezes bliskiego naszemu miastu (przynajmniej geograficznie) Lotosu nie rzucił na stół przy Traugutta sakiewki pełnej złotych monet, to jednak tocząca się z coraz większym rozpędem śnieżna kula ściąga ku Lechii coraz to nowe firmy, a budżet pęcznieje z rundy na rundę. Tak, że już tu i ówdzie pojawiają się głosy mówiące o początku szturmu na ekstraklasę, planowanego na rozpoczęcie przyszłego sezonu.
Gdańska piłka nigdy nie miała szczęścia do sponsorów z prawdziwego zdarzenia. Jeszcze za czasów głębokiej komuny, gdy w polskiej piłce panowały zupełnie inne realia, nie mieliśmy szans rywalizować z klubami wspieranymi przez śląskie kopalnie, wojskowymi WKS-ami czy CWKS-ami. Żaden miejscowy kacyk nie miał też siły przebicia oraz miłości do biało-zielonych barw równej prezentowanej przez niejednego ministra czy PRL-owskiego premiera wspierającego "swój" klub. Największe sukcesy w tej dziedzinie - co równocześnie znajdowało odbicie w wynikach sportowych - odnosiliśmy chyba chwilę przed połową lat 80.
Wtedy to powoli zaczynały uruchamiać się procesy rynkowe, a jednym z mocodawców Lechii stał się wówczas legendarny "Nikoś", z którego osobą w większym lub mniejszym stopniu wiążą się sukcesy biało-zielonych zwieńczone awansem do I ligi oraz potyczkami z Juventusem Turyn. Jednak jak krucha była to podstawa egzystencji, okazało się w kolejnych latach. Przez okres grubo ponad dekady w finansach BKS-u panowała postępująca degrengolada. Gdy wydawało się, że już Lechia sięga dna, pojawiał się jeździec na białym koniu, próbujący reanimować konający klub. Koniec tych zabiegów był zawsze taki sam - kończyliśmy jeszcze gorzej.
To właśnie w latach 90. zdewaluowała się przytoczona na wstępie tekstu "prawda". Najpierw w teczce przywiózł nam pierwszą ligę Bolesław Krzyżostaniak. Miejscowy biznes zarzekał się, że wystarczy, by w Gdańsku pojawił się klub na najwyższym poziomie rozgrywkowym, a kasa z ich firm popłynie na Traugutta szerokim strumieniem. Nie popłynęła, a klub, jako bankrut, spadając z hukiem z I ligi, zatrzymał się dopiero w trzeciej. Podobnie gdański klub spotkał się z całkowitą obojętnością miejscowych firm, gdy został pokonany kolejny z odwiecznych problemów powstrzymujących inwestorów od wyłożenia funduszy na piłkę. W mieście są dwa silne kluby.
Pomijając w tym miejscu, czy gdańską Polonię można było uznać za konkurencję dla Lechii (choć mimo wszystko na tamtą chwilę był to klub drugoligowy), jeden "silny" klub w Gdańsku powstał z połączenia dwóch wymienionych. Skończyło się tak, jak zawsze, choć poczet cudotwórców z okresu Lechii-Polonii był znacznie dłuższy i ciekawszy. Na nogi biało-zielonych stawiali Ptak, Wojewski, Szadaj czy Kurski. Światło w klubie zgasił Mariusz Popielarz, równolegle z zapalającym je na nowo Markiem Bąkiem.
Efekty przyniosła dopiero praca od samych podstaw, doprowadzając nas do stanu obecnego, czyli w pełni wypłacalnego drugoligowca, z ambicjami na odgrywanie w przyszłości czołowych ról w lidze. Zaczęło się od Biznes Partner Klubu, a więc drobnych przedsiębiorców, sklepikarzy czy właścicieli restauracji, którzy pociągnęli klub na szczebel centralny. Powołana w ostatnich dniach przez prezydenta Adamowicza Rada Sponsorów Lechii przypomina trochę właśnie BPK, tyle że z członkami o znacznie zasobniejszych portfelach.
Wśród mocodawców Lechii można wyraźnie wyróżnić dwa filary. Jednym z nich są firmy zarządzane przez osoby zarażone biało-zielonym bakcylem oraz te, które widzą interes w łożeniu na gdańską piłkę: czy to w promowaniu swojej marki, czy budowaniu pozytywnego wizerunku firmy wśród społeczności lokalnej. Do tej grupy zaliczyć można przede wszystkim spółki z branży stoczniowej, jak Balta czy Aluship Technology (a wydarzeniom w klubie bacznie przygląda się już Gdańska Stocznia Remontowa) oraz takich przykładowo sponsorów, jak choćby Fashion House czy browar Jurand.
Drugi filar - co najmniej równie mocny jak pierwszy - stanowią spółki użyteczności publicznej (miejskiej), pozyskane dzięki przychylności miasta. Oczywiście i one wydając pieniądze na Lechię nie czynią tego z czysto charytatywnych pobudek czy z "nakazu" prezydenta, ale bez odpowiedniego klimatu dla biało-zielonych w ratuszu, na hojność takich sponsorów, jak GPEC, Saur Neptun Gdańsk czy ZKM Gdańsk trudno byłoby liczyć. Nie wystarczyłaby chyba nawet coraz wyższa pozycja klubu w piłkarskiej hierarchii czy wreszcie przejrzyście prowadzone finanse, czego przez lata przy Traugutta brakowało.
Chyba największym przełomem w powolnym restaurowaniu zdobywcy Pucharu Polski z 1983 roku było przekonanie do pomocy klubowi "miasta". Tu zaś niebagatelną rolę odegrał start kibiców w wyborach samorządowych. Okazało się bowiem, że na samo hasło "Lechia" głosować do urn gotowych jest pójść około 4% mieszkańców grodu nad Motławą, a trzeba pamiętać, że wraz z ostatnimi sukcesami, elektorat ten zapewne powiększył się. Miejscy rajcy dostrzegli zaś, że tak jak gdańszczanom potrzebne są równe i pozbawione dziur drogi, tak i klub piłkarski z porządnego zdarzenia.
Ważnym jest przy tym, aby oba wymienione filary były zrównoważone, a przynajmniej, by pierwszy z nich funkcjonował na zdrowych zasadach. Tego zabrakło w gdańskim Wybrzeżu. Klub oparty wyłącznie na hojności Lotosu funkcjonował w miarę poprawnie pod rządami Marka Formeli do czasu wyborów. Gdy lewicowa opcja została zepchnięta w poselskich ławach do roli opozycji, wiadomym się stało, że w zarządzie państwowego Lotosu dojdzie do rewolucji. Stąd związany "od zawsze" z lewicą Formela stał się w klubie persona non grata, a sponsor całkowicie zakręcił kurek z pieniędzmi. Żużlowy klub znów stanął na krawędzi likwidacji.