Mały Gaza, bo tak nazywali koledzy Mirosława Girucia, należał do największych ulubieńców gdańskich kibiców. Niesamowite serce do gry, technika i walka do końca szybko zjednały mu sympatię biało-zielonej publiczności. Ten niezwykle sympatyczny zawodnik pozostał na długo w pamięci trybun z Traugutta. Jakże często później próbowano doszukiwać się drugiego Girucia w osobach Przemka Urbańskiego czy też ostatnio Jakuba Biskupa, a wygrywając plebiscyt na Najpopularniejszego Piłkarza Wybrzeża w 1991 roku, w głosowaniu czytelników Głosu Wybrzeża, otrzymał największy wyraz uznania kibiców.
Dzięki skończonym studiom trenerskim na gdańskim AWF, Mirosław Giruć wiąże swą przyszłość z piłką nożną. Już teraz jest grającym trenerem w SG Borken i być może większe sukcesy odniesie w fachu trenerskim. Obecnie mieszka w Niemczech z żoną Agnieszką oraz dwójką dzieci - Julią i Maksymilianem.
Najwybitniejszy polski trener, Kazimierz Górski, już jako prezes PZPN powiedział po jednym z meczów Lechii w II lidze, że najbardziej podobała mu się "siódemeczka", a z tym numerem grał wówczas właśnie Giruć.
Kiedy pan trafił do Lechii i jak wyglądały tam pana pierwsze lata?
- Zacząłem grać mając 11 lat, a więc 23 lata temu, w 1983 roku. Wówczas robiono nabór w roczniku 1972, a że lubiłem grać w piłkę, poszedłem na zbiórkę. Naboru dokonywał trener Michał Globisz, który zauważył, że jednak coś potrafię i udało się. Wkrótce potem odbył się obóz przygotowawczy, a zaraz potem zaczynały się rozgrywki trampkarzy. Lechia była wówczas klubem bardzo popularnym w trójmieście. Mówiono: tam każdy chciałby grać. Piłka była moją pasją , którą było trudno powstrzymać, a jakikolwiek świadomy wybór innej dyscypliny byłby chyba niemożliwy. Trener Michał Globisz prowadził nas przez około cztery lata i w tym okresie nabyłem podstawowe wyszkolenie. Następnie przejął nas Bobo Kaczmarek, który przez kolejne lata szlifował nas, wprowadzając dużą ilość chłopaków do piłki seniorskiej.
Na jakiej pozycji pan zaczynał?
- Zaczynałem na pozycji prawego napastnika, co chyba narzucały ówczesne trendy młodzieżowe. Byłem mały, ale szybki i zwinny, a to pasowało. Potem grałem w pomocy, raz po lewej stronie, raz po prawej, z tyłu się zabierało, z przodu kiwało, no i jakoś szło do przodu.
Koledzy z drużyny?
- To między innymi: Ziółek, Karamba, Kozini, Cygan, Motyle, Misiu, Sławek Matuk, Boryna, Bobo - Bobik, no i ja, Mały Gaza.
Jak godził pan naukę z grą w piłkę?
- Uczyłem się gdzie popadło, bo człowiek ciągle był w drodze. Teraz nie żałuję. Najpierw podstawówka, potem Liceum Zawodowe (mechanika precyzyjna). Po maturze studia na AWF i tytuł magistra, a w Niemczech skończyłem wydział transportu lądowego.
Często także jeździł pan na zgrupowania reprezentacji juniorów.
- Nazbierałem około 60 występów w reprezentacji Polski. Pierwsze powołanie przyszło, od trenera Ryszarda Piętki, który prowadził reprezentację do lat 15. Pamiętam, że w pierwszym meczu, przeciwko Związkowi Radzieckiemu w Moskwie, udało mi się zdobyć zwycięską bramkę. Następnie grałem w drużynach U-16, U-17 , U-18, U-19. Tę ostatnią prowadził Paweł Janas. Z meczów reprezentacji najbardziej wspominam mecz międzypaństwowy w U-19 właśnie w kadrze Janasa, przeciwko Anglii na Wembley. Mimo dotkliwej porażki 0:3 pozostało to niezapomnianym przeżyciem.
Kiedy trafił pan do seniorów?
- Trafiłem tam jako jeden z ostatnich. No i dobrze, bo dla wszystkich i tak ta przygoda z ligową piłką zaczęła się o wiele za wcześnie. Mogłem przynajmniej pograć trochę dłużej w juniorach. Pierwszymi, o ile się mylę, byli Rafał Kaczmarczyk, Sławek Matuk i Mariusz Pawlak, których Trener Stachura chętnie widział w pierwszym składzie. Ale jak to bywa, co nagle, to po diable. Kontuzje kolana Matuka, mięśniowe sprawy Kaczmarczyka oraz problemy innych dawały dużo do myślenia. Graliśmy wtedy nawet 2 trzy mecze w tygodniu, w różnych kadrach. Nie było czasu odpocząć.
Pierwszy mecz w seniorach? Jak debiut wpłynął na pańską motywację do treningów?
- Mnie nie potrzebowano dodatkowo motywować. Za bardzo lubiłem to, co robiłem, a ci, którzy ze mną pracowali, wiedzieli o tym, dlatego nie mieli ze mną problemów. Z pierwszego meczu pamiętam tylko tyle, że grałem chyba około 15 minut i nawet mogłem strzelić bramkę. Był to mecz z Bronią Radom. Trenowało się w końcu po to, żeby kiedyś w końcu zagrać w seniorach i zobaczyć jak to jest po tamtej stronie.
Od których piłkarzy w Lechii najwięcej się pan nauczył?
- Wśród młodych uczyliśmy się jeden od drugiego. Każdy z nas w jakimś elemencie abecadła piłkarskiego był dobry. Z weteranów najbardziej podobała mi się gra Jurka Kruszczyńskiego. Był z niego taki boiskowy cwaniak i w polu karnym był z reguły na właściwym miejscu. Ale to trudno wytrenować. To się ma w charakterze i osobowości. Bolo Oblewski posiadał spokój, jak mało kto. Patrzył do przodu, a mimo to wiedział, co się dzieje z tylu. Rzucał długie pasy na nos, bez różnicy którą częścią stopy. Niemniej również od trenera Kaczmarka, bo facet potrafił przede wszystkim pokazać.
Jak wyglądały relacje młodzi-starzy w czasach, kiedy pan wchodził do drużyny?
- Myślę, że było okej. Była hierarchia. Starzy wiedzieli, że byliśmy dobrą grupą, ale wszystko zależało, jak się zagrało, bo grało się o premie, a każdy chciał je dostać. Na treningu, jak młody wkurzył starego, to było głośno, ale potem wszystko wracało do normy. Młodzi wiedzieli, że mają potencjał rozwoju i że i tak za jakiś czas przyjdzie zmiana warty.
W sezonie 1989/90 na dobre zaistniał pan w seniorach Lechii. Lechia zajęła dopiero 11. miejsce. Cały czas broniliście się przed spadkiem.
- To był czas, że dorosłem fizycznie i znosiłem pełne obciążenia w seniorach. Byłem mały, ale szybki, nie było ze mną łatwo na boisku. Brakowało nam wtedy doświadczenia w taktyce, a przede wszystkim ustawienia, by grać efektywnie. Dobrze, że na kilka spotkań zaangażowano Kruchego, który strzelił parę bramek i był potem spokój w tabeli. To był czas próby dla nas młodych, dla trenera Kaczmarka. Szkoda, że nie dało się tego przesunąć o dwa lata do przodu, człowiek zaoszczędziłby niepotrzebnego stresu, z korzyścią dla naszego i tak zachwianego rozwoju. Ale tak się ułożyła historia.
Na koniec sezonu juniorzy Lechii pod wodzą trenera Piekarczyka przegrali finał Mistrzostw Polski Juniorów. Czego zabrakło, aby pokonać Cracovię? Jedną z bramek dla krakowian zdobył Tomasz Rząsa.
- Rząsa to mój kumpel, z którym grałem jeszcze w kadrze juniorów. Fajny chłop. On należał też do drużyny, która też była niemal profesjonalnie prowadzona, tyle że na drugim krańcu Polski. My graliśmy już pełne mecze w drugiej lidze i wydawało się, że nie powinno być problemu, ale zapomniano, że kiedyś trzeba odpocząć. Byliśmy trochę zajechani i chyba myśleliśmy o odpoczynku i plaży, bo organizm się tego domagał, a tu trzeba było jeszcze grać. No i był piach, jak to mówią, i nas ograli. Szkoda.
W sezonie 1990/91 mieliście fatalny początek sezonu: 4 porażki, ostatnie miejsce. Zakończyliście ten sezon na 12. miejscu. Czy istniała groźba dymisji trenera Kaczmarka?
- To nie była wina trenera Boba Kaczmarka, że zajmowaliśmy ogony. Byliśmy za młodzi, jeszcze dziećmi. Musieliśmy rok albo dwa odczekać, żeby dorosnąć, co się potem sprawdziło. A Bobo robił cierpliwie swoje i tak by nie poleciał, bo byliśmy jego drużyną.
W roku 1991 reaktywowano plebiscyt na najlepszego piłkarza Wybrzeża. Tytuł ten otrzymał Mirosław Giruć.
- Teraz już nie wiem, czy najlepszego, czy najpopularniejszego piłkarza Wybrzeża. Zawsze te określniki były nie do końca jasne. Dla jednych był taki, dla innych taki. Złośliwi powiadali, że najlepszym i tak nie byłem, to musiałem być najpopularniejszym. Ale też dobrze. Zagrałem wtedy dobry rok i zostało to docenione w takiej czy innej formie. Ja na boisku pracowałem może nieraz za dużo. Nie było odpuszczania. Brakowało wtedy mądrego, żeby powiedział: młody, nie tak, to trzeba tak. Po plebiscytach zostały jakieś nagrania video, puchary, no i mile wspomnienia, oczywiście.
W sezonie 1991/92 Lechia po pierwszych kolejkach była liderem tabeli. Czego zabrakło w tym sezonie, aby biało-zieloni awansowali do ekstraklasy?
- Czy był to problem personalny, czy szkoleniowy - ciężko powiedzieć. Najłatwiej winić trenera. Należałoby przeanalizować, czy wszystko było zapięte na ostatni guzik, aby planować awans, a nie tylko spekulować i mówić, że uda się. Wydaje się, że płynęliśmy na fali młodości, która słabła. Byliśmy bardzo długo razem w jednym zespole. A może w obszarze samej struktury klubu nie było właściwie, nie wiem. Lechia finansowo nigdy też nie należała do elity. Awans to wypadkowa wielu nakładających się pozytywnych działań, a ich było za mało.
W marcu 1992 roku odbyły się derby z Bałtykiem. Lechia w Gdyni po pierwszej połowie prowadziła 1:0, potem była czerwona kartka dla Untona i końcowa porażka 1:5.
- Po czerwonej kartce coś się w nas załamało. Trudno takie zjawiska tłumaczyć. Może i dobrze, że dostaliśmy konkretnie po tyłku. Od czasu do czasu dobrze porządnie oberwać, aby zrozumieć, że aby grać o wyższe cele, należy grać równo i wychodzić na każdy mecz w pełni skoncentrowanym.
Maj 1992 roku, mecz z walczącą o awans Pogonią Szczecin na Traugutta. Lechia przegrywa 0:1, kibice podejrzewają sprzedanie tego meczu, działacze zawiesili Chocieja i Marchela. Może zdradzi pan fakty dotąd nieznane?
- Uchylając się od odpowiedzi, dałbym do zrozumienia, że coś ukrywam. Są niekiedy takie mecze, które rozgrywa się z dużymi oczekiwaniami, a na końcu człowiek zostaje z pustymi rękami. Graliśmy bardzo źle. Jeżeli zostały nawet wzniecone podejrzenia o meczu sprzedanym, to nie mam na to wpływu. Może wspomniane oczekiwania były za wysokie?
Czerwiec 1992 roku. Bogusław Kaczmarek odchodzi, a na jego miejsce przychodzi Adam Musiał. Co się zmieniło w drużynie?
- Niełatwo jest narzucić drużynie komuś z zewnątrz nowy styl gry, jeżeli przez tyle lat byliśmy prowadzeni inaczej. Próbuje się, eksperymentuje itd. To wszystko musi pasować. Niekoniecznie wszystko musi załatwić nazwisko. Potrzeba może fachowości i kompetencji oraz całkowitej integracji z tym, co się robi, jasnej i zrozumiałej filozofii dopasowanej do drużyny.
Wiosną 1992 roku władze Lechii zawiązują spółkę FC Lechia w celu awansu do I ligi. Czego zabrakło w tamtym czasie do awansu, dlaczego Lechia nie spełniła pokładanych nadziei?
- Spółka jako struktura była z pewnością właściwa, której byt częściowo był uzależniony od wyników drużyny, a że czasami ich brakowało, ze spółki zrobiła się jaskółka, która odleciała. Mówiąc poważnie, jakakolwiek struktura organizacyjna związana ze sportem nie może mieć jedynie charakteru ekonomicznego. Obie, ekonomiczna i sportowa, muszą się umiejętnie zazębiać, co musi być ugruntowane dużym doświadczeniem nie tylko w obszarze ekonomicznym, ale również w obrębie wzajemnych oddziaływań. Planowanie wizji na rok albo dwa jest chyba niemożliwe. Zbyt szybko wtedy chciano zrobić interes.
W sezonie 1993/94 Lechia ledwo się utrzymuje, odchodzi kilku zawodników pańskiego pokolenia. Czy to rzeczywiście wtedy nastąpił koniec ery "dzieci Boba"? Rok później Lechia spadla do III ligi.
- Dzieci Boba, żeby się dalej rozwijać, powinny dużo wcześniej grać w I lidze, aby uczyć się kultury gry, a nie drugoligowej rzeźni. Po dobrych latach było zainteresowanie mną i innymi z klubów pierwszoligowych. Byliśmy reprezentantami w juniorach, ale za wszelką cenę nie chciano nas sprzedać. Czas leciał i leciał, i każdy chciał z tej piłki coś mieć. Zaczęło brakować cierpliwości.
Kiedy otrzymał pan pierwsze sygnały o zainteresowaniu Wattenscheid? Czy miał pan propozycje z innych klubów? Czy trener Kaczmarek nie próbował ściągnąć wtedy pana do swoich klubów, które trenował:Zawiszy, Stomilu?
- Sygnałów żadnych nie było. Tak się złożyło, że tam zaistniały kontakty. Spakowałem torbę i pojechałem do Niemiec. Po uprzednich ustaleniach z kierownictwem i trenerami, Marianem Geszke i Jasiem Kupcewiczem, że jeżeli nie spadniemy i na testach wszystko wyjdzie pomyślnie, to dojdzie do transferu. Trochę znałem już niemiecki i sam z tymi, co stworzyli mi taką możliwość, zorganizowałem pobyt kierownictwa z klubu Wattenscheid w Gdańsku, bo chciano mnie zobaczyć w grze. Szkoda, że nie mogłem liczyć na wsparcie moich kolegów, ponieważ jak sam w czasie meczu nie zabrałem piłki, to jej też od nikogo nie dostałem. Smutne. W sumie sam się sprzedałem, bo nie widziałem już innej możliwości. Tak doszło do transferu. Może byłoby łatwiej wypromować się przez polską ekstraklasę, ale z Zawiszy ani Stomilu nie było propozycji.
Jaka była kwota transferu do Niemiec?
- O ile się nie mylę 120 tys. marek. Wówczas niemało, bo podobno Lechia mogła wreszcie zapłacić wielomiesięczne zaległości w utrzymaniu klubu i zaplanować bliższą przyszłość.
Jak wyglądał okres spędzony przez pana w Wattenscheid? Nie wiodło się tam Panu zbyt dobrze...
- Problemy zaczęły się niemal od samego początku, ponieważ przy dopełnianiu transakcji finansowej, podczas przelewu sumy transferowej, któryś z banków w Polsce opóźnił sfinalizowanie operacji finansowej. W jakim celu, wiadomo, czego powodem było brak zgłoszenia do rozgrywek - zezwolenia PZPN. Nie mogłem przez to brać udziału w przygotowaniach, a jak wiadomo odbywa się to tutaj przeważnie w formie gier. Cała ta smutna historia spowodowała, że automatycznie zostałem zepchnięty na dalszy plan. Natomiast po ośmiu miesiącach gry w SG Watenscheid 09 przytrafiła mi się kontuzja więzadeł krzyżowych lewego kolana, które jeszcze w okresie gry w Lechii było już osłabione wcześniejszym urazem zerwania wiązadła przyśrodkowego. W związku z tym ponad trzymiesięczna przerwa. Całkiem odmienne obciążenia, wszystko w formie gier.
Jakie wrażenie sprawiło na panu spotkanie z niemiecką Bundesligą?
- Ciężko cokolwiek porównywać z polską ligą, tym bardziej drugą. To jedna z trudniejszych drugich lig w Europie, gdzie podejście do meczu, nastawienie wolicjonalne, bierze najpierw górę ponad innymi składowymi piłki nożnej. Każdy kraj ma swoją specyfikę. W Niemczech jest nią organizacja, a idąc głębiej sztab ludzi, którzy pracują nad wynikiem zespołu, a każdy z nich stara się wykonywać swój zakres pracy jak najlepiej potrafi, stara się być fachowcem w swoim obszarze. Jeśli chodzi o sferę boiska, to zadziwiła mnie organizacja gry, która narzucała swój styl - każdy miał pewne zadania do realizacji.
Jak wyglądały pana relacje z Markiem Leśniakiem?
- Marek mieszkał trochę dalej i nasze kontakty siłą rzeczy ograniczały się do czasu treningu. Zawsze jednak służył mi dobrą radą i wskazówkami.
Czemu tak szybko skończył się pana okres gry w Wattenscheid?
- Mój kontrakt opiewał na okres dwóch lat i był umową PROFI, gdzie po spadku do trzeciej ligi, automatycznie się rozwiązywał. A że był na dwa lata, na to samo wyszło, gdyż po dwóch sezonach spadliśmy.
Ja wyglądał dalszy ciąg pana kariery na niemieckich boiskach?
- Po Wattenscheidzie udałem się na testy do FC Antwerpen w Belgii. A że trenerem był Niemiec Georg Kesler, mogłem porozumieć się swobodnie po niemiecku. W sumie wypadłem pozytywnie, problem jednak leżał w tym, że w tym okresie wszedł nowy przepis obalający sumy transferowe, tzw. prawo Bosmana. Rewolucja transferowa. Przepis ten dotyczył jednak tylko zawodników krajów zachodnich. Za mnie żądano jeszcze więcej, niż jak wyjeżdżałem z Polski do Niemiec. Przeprowadzka do Belgii zatem nie wypaliła.
Atlas Delmenhorst.
- W Delmenhorst grałem tylko cztery miesiące po kontuzji piątej kości śródstopia. I była to właściwa decyzja. Doszedłem do siebie rozgrywając wszystkie mecze. Zawodnik potrzebuje obciążeń meczowych - trening to nie wszystko.
RW Essen.
- W Essen po roku gry zostałem czwartym zawodnikiem regionu w rankingu kibiców. Tam wszystko pasowało. Mogłem szaleć, ile wlazło. Na mecze przychodziło 8-10 tys. ludzi. W III lidze był to ewenement na całe Niemcy. Pod koniec sezonu byłem jedną prawie noga w Düsseldorfie, gdy doznałem kontuzji mojego lewego kolana, z którym od samego początku miałem problemy. I znowu piach.
FC Boholt.
- W Bocholt byłem odpowiedzialny za konstruowanie gry ofensywnej. Grałem nawet z "10", gdzie odkryłem swoje dotąd nieodkryte możliwości. Szkoda, że tak późno i wieku 29-30 lat, ale to temat dla kogoś innego. Ogółem były to zespoły trzecioligowe i piłkarsko nie tak słabe, jak by się mogło wydawać. Jak wiadomo III liga w Niemczech jest zawodowa.
Obecnie jest pan trenerem SG Borken? Czy to oznacza, że kariera piłkarska została zakończona?
- Mam już swój wiek i nie przeczę, że powoli zmieniam swoją orientacje życiową w kierunku trenerskim. Jest to zespół z niższej klasy, który wymaga gruntownej przebudowy, sprowadzenia nowych ludzi pasujących do mojej koncepcji gry. Są i piłkarze polskiego pochodzenia, którzy we wczesnym wieku wyjechali do Niemiec. Wypada najpierw wejść do wyższej ligi, a potem zobaczymy.
Czyli dalszym etapem pana życia jest zawód trenera?
- Mam 34 lata i wiek mówi swoje. W klubie pełnię funkcje grającego trenera, bo grając tak długo w piłkę, nie traci się tak nagle przyjemności z gry - to coś więcej. Po uzyskaniu dyplomu trenerskiego i magistra na AWF, otrzymałem według nowych przepisów odpowiednik kwalifikacji Licencji B UEFA - obowiązujący w całej Europie. Dalej chciałbym uzyskać licencję A, a potem Licencję PRO, którą w Polsce podobno ma tylko dwóch trenerów. Doświadczenia piłkarskie z przeszłości na pewno pomagają w prowadzeniu zespołu. Liczą się przede wszystkim też kompetencje. Nieraz trzeba wyskoczyć z własnego cienia...
Ponad rok temu Ryszard Tarasiewicz - były piłkarz Śląska Wrocław, mieszkając na emigracji dostał propozycję, aby zostać trenerem Śląska. Podjął wyzwanie. Czy gdyby pan dostał propozycję objęcia Lechii, zgodziłby się pan?
- Redaktorzy stawiają zawsze pytania, które najlepiej kończyłyby się odpowiedziami tak albo nie. Każda decyzja to idące za nią konsekwencje, które w moim przypadku związane byłyby z okolicznościami rodzinnymi, a także realnych możliwości: sukcesu, postępu bazy treningowej i co najważniejsze organizacji i wielkością zainteresowania moją osobą. Z niczego jest bardzo trudno coś ukręcić, a jak źle idzie, to trener winny.
Czy przewiduje pan powrót do Polski?
- Szczerze mówiąc, nie myślałem jeszcze o tym. To nie jest decyzja na tak czy nie. Byłaby zależna od wielu czynników.
Ponad cztery lata temu w wywiadzie dla naszego serwisu trener Bobo Kaczmarek powiedział: "Mirek wybrał fatalną drogę, jeszcze dwa lata temu namawiałem go, aby wrócił do Polski. Tu by się odbudował i miałby szansę grać na przyzwoitym poziomie. Ale on wybrał inaczej...". Jak pan skomentuje te słowa? Czy rzeczywiście była taka propozycja i co zadecydowało, że pan ją odrzucił?
- Jeżeli od 34 lat, które mam teraz, odejmiemy cztery, to miałem wówczas 30 lat. Co tu odbudowywać? Nie byłem już 23-latkiem, który wyjeżdżał z Gdańska. Miałem ustabilizowaną sytuację rodzinną. Wówczas chodziło o przeprowadzkę do Katowic, jak się potem okazało, tragicznie stojących finansowo. Wiedziałem to już dużo wcześniej i było to dla mnie i mojej rodzinki zbyt duże ryzyko. Piłka niestety to nie wszystko, chyba przypadkowo o tym nie pomyślano. Bobo ze swojego punktu widzenia chciał na pewno dobrze, może trochę za późno. Dużo, dużo wcześniej byłbym już jedną nogą w Widzewie. Za każdym razem brakowało w tym wszystkim jasnych kryteriów.
Jak pan ocenia przygodę z piłką brata, Bartłomieja? Jakby nie patrzeć, wzorce miał najlepsze?
- Tu wzorce nie mają większego znaczenia. W jego sytuacji brakowało profesjonalnego zainteresowania całej grupy, która byłaby prowadzona do samego końca aż do seniorów celem selekcji. W naszym przypadku byliśmy eksperymentem, który wypalił po długotrwałym treningu. Nie są to jednak naturalne drogi rozwojowe.
Czy śledzi pan obecne poczynania Lechii?
- Mam kontakt internetowy i nie ma problemu z najświeższymi nowinkami z Traugutta. Ostatnio nie idzie zbyt dobrze... W okresie przygotowawczym, podczas wakacji grywam w ulubioną siatkonogę na hali z niektórymi kolegami z drużyny.
Jak wygląda pana życie prywatne? Czy rośnie może w rodzinie następca?
- Mamy dwójeczkę maluchów. Julia uczęszcza do pierwszej klasy podstawówki, a Maximilian jeszcze do przedszkola, ale w lecie tego roku również pójdzie do szkoły. Max, bo to do niego niezwykle pasuje, trenuje piłkę nożną w drużynie bambinis, 5-latków. Muszę stwierdzić - chłopak bardzo utalentowany ruchowo. Reszta powinna przyjść potem - jak dobrze pójdzie. Najważniejsze jest to, co ma się już w sobie i ktoś, kto to wystarczająco wcześnie odkryje.
Czy jest szansa, aby może przy następnej uroczystości na Lechii pojawił się pan w jakimś meczu towarzyskim? Ostatnio w czerwcu swój jubileusz obchodził trener Kaczmarek i zaprosił kilkunastu swoich byłych podopiecznych. Pana niestety zabrakło...
- Wiedziałem, że jest impreza, ale niestety nie otrzymałem zaproszenia. Na Chłopską 7 byłoby przecież niedaleko, żeby dać "cynę" i powiedzieć, co i jak.
Czego zabrakło, aby kariera Mirosława Girucia potoczyła się inaczej i znalazła miejsce na europejskich stadionach i w pierwszej reprezentacji Polski?
- Kariery w reprezentacji Polski i na europejskich stadionach nie da się zaprogramować. Zależy to zbyt często od niezależnych czynników i szczęścia - bycia na właściwym miejscu o właściwym czasie - a także umiejętności grania w piłkę.
Mirosław GIRUĆ, ur. 23.10.1972 w Gdańsku, pomocnik.
Kariera:
Lechia Gdańsk (1986-1994)
SG Watenscheid 09 (1994-1996)
Atlas Delmenhorst (1996)
RW Essen (1997-1999)
FC Boholt (1999-2005)
SG Borken (2005-, grający trener).
W Lechii:
debiut: 28.05.1989 r. - Lechia-Broń Radom 2:0
pierwszy gol: 08.10.1989 r. - Lechia-Stal Rzeszów 2:0
ostatni mecz: 15.06.1994 r. - Lechia Dzierżoniów-Lechia 0:1
ogółem: 150 występów - 13 bramek.
Najpopularniejszy Piłkarz Wybrzeża w roku 1991 w plebiscycie Głosu Wybrzeża.
Mirosław Gruć w barwach SG Borken