Gdańsk: piątek, 13 czerwca 2025

Tygodnik lechia.gda.pl nr 55 (18/2006)

2 maja 2006

Treść artykułu
 |   |   |   |   | 

KORESPONDENCJA Z NOWEGO MIASTA

Nuda na parkiecie

Ostatnie minuty, akcja pod bramką Drwęcy. Nagle widok boiska przesłania chmura dymu, powstałego po odpaleniu rac. "Co tam się dzieje?" - niepokoją się gdańscy kibice, gdy oto dobroduszny wiatr przepędza mgłę, a oczom ukazuje się widok niezwykły. Piłka w bramce gospodarzy! Był to jedyny moment euforii, ale i tak zakończyło się 0:0.

MATEUSZ JASZTAL
Nowe Miasto Lubawskie

Nowe Miasto Lubawskie to niewielka, jedenastotysięczna miejscowość położona nad rzeką Drwęcą - jednym z dopływów Wisły. Największym zakładem w okolicy jest firma Finishparkiet. To właśnie ona, a właściwie płynący z niej strumień pieniędzy, jest tajemnicą sukcesów miejscowej drużyny piłkarskiej. Właściciel klubu, a obecnie również prezes, Zygmunt Dąbrowski, w 2000 roku zdecydował się na reklamę poprzez futbol. Nazwę "Drwęca" zastąpił nazwą firmy, a jego przedstawiciele oburzają się i interweniują, gdy zamiast oficjalnej ktoś śmie używać tradycyjnej. Trzeba jednak przyznać, że Dąbrowski wyszedł na swoim pomyśle nieźle. Nowomiejski zespół gra na szczeblu centralnym, zaś o producencie parkietów usłyszała cała Polska.

Co wy gracie?

Dla gdańskich kibiców był to dość niezwykły wyjazd, nietypowy jak na drugą ligę. Malutki, kameralny stadion nijak pasował do łódzkiego, chorzowskiego, wrocławskiego i białostockiego, gdzie w tej rundzie Lechia walczyła już o wyjazdowe punkty. Większość kibiców gospodarzy zamiast szalików zabrała na mecz parasole. Na ich części trybun panowała atmosfera pikniku, a jedyną flagę wywieszono... w oknie stojącego obok stadionu budynku. Fani Lechii, którzy mimo przyznania 151 wejściówek przyjechali w prawie trzykrotnie większej ilości, byli trochę zdezorientowani krótkim czasem podróży. - Co to za wyjazd?! W południe wyruszyliśmy, a już wieczorem jesteśmy z powrotem? - dziwili się niektórzy, przyzwyczajeni do powrotów nad ranem. To wszystko przypominało czasy, kiedy biało-zieloni tułali się po niższych ligach. Takie wrażenia potęgował oszczędnie surowy wygląd wejściówek.

Sympatycy Lechii wybrali się w drogę tym bardziej ochoczo, że miała to być stosunkowo łatwa przeprawa dla piłkarzy. Rywalem biało-zielonych był przecież ostatni zespół w tabeli, który uzbierał prawie dwa razy mniej punktów i tylko cud mógłby mu pomóc w obronieniu się przed spadkiem. Z beztroskiego nastroju wybił wszystkich dopiero wynik, jaki kilka dni wcześniej dotarł z Wrocławia. Drwęca rozgromiła faworyzowany Śląsk aż 3:0 i stało się jasne, że miło, łatwo i przyjemnie wcale być nie musi. Z drugiej strony gdańszczanie cieszyli się passą czterech kolejnych meczów bez porażki. Prawdopodobnie z tego względu trener Marcin Kaczmarek nie zdecydował się na żadne zmiany w wyjściowej jedenastce i na plac gry wybiegli ci sami piłkarze, co w poprzednim meczu z Heko.

Im bardziej ktoś był pewny zwycięstwa przed meczem, tym bardziej minorową minę miał w przerwie. Ton grze nadawali bowiem outsiderzy, którzy osiągali momentami zdecydowaną przewagę. Korzystali przy tym głównie z indywidualnych błędów defensywnych zawodników Lechii, którzy raz potrafili interweniować bardzo dobrze, żeby za moment popisać się jakimś kiksem. Stroną Sebastiana Fechnera co rusz sunęła kolejna akcja, Rafał Kosznik zaliczył przy samym polu karnym "siatę" między nogami, a Krzysztof Brede i Michał Szczepiński zostali ostro zrugani odpowiednio przez Jacka Manuszewskiego i Pawła Pęczaka za błędy wprost juniorskie, które każda drużyna lepsza od Drwęcy pewnie zamieniłaby na gola. "Co wy gracie?" - wściekali się obserwujący z bliska pole karne Lechii gdańscy kibice.

Wyścig kolarski

Jeżeli ktoś zasługiwał na gola w pierwszej odsłonie gry, to ewidentnie byli to gospodarze. Akcji ze strony biało-zielonych było na lekarstwo. Warte odnotowania były jedynie strzały zza pola karnego Michała Szczepińskiego i Macieja Mysiaka, które sprawiły trochę kłopotu bramkarzowi, a także sytuacja Piotra Wiśniewskiego, który jednak z bliskiej odległości uderzył piłkę wysoko nad poprzeczką. To było wszystko, na co stać było przez pół meczu Lechię, która sama sobie narobiła kłopotu, oddając zupełnie bez walki cały środek pola i nie umiejąc skonstruować jednej przyzwoitej akcji.

Przełomowym momentem meczu okazało się dopiero wprowadzenie na plac gry Jakuba Biskupa i Krzysztofa Rusinka. Szkoda, że tak późno - pierwszy wszedł na boisko po godzinie gry, drugi na końcowe 10 minut. Ich poczynania ożywiły lechistów, akcje nabrały tempa i rozmachu. Im bliżej końca meczu, tym spokojna dotąd bramka gospodarzy przeżywała coraz większe oblężenie. Teraz błędów nie ustrzegali się zmęczeni obrońcy z Nowego Miasta Lubawskiego. Po jednym z nich mógł paść gol samobójczy, po innym golkiper prawie wpadł z piłką do bramki. Bliski szczęścia był Biskup, który rozpędził się na lewej stronie, wszedł w pole karne, ale strzelił minimalnie obok. Później świetnym dośrodkowaniem obsłużył go Rusinek, ale wychowanek Bałtyku nie potrafił skutecznie zamknąć tej akcji.

Kibice mieli coraz bardziej dość tego marnego widowiska. Niektórym jakby więcej radości sprawił nawet wyścig kolarski, który był przyczyną niespodziewanego postoju podczas drogi powrotnej. Niebo wciąż płakało, widząc co dzieje się w Nowym Mieście Lubawskim. Jednak piłkarze walczyli dalej. W 82 minucie zdołali nawet umieścić piłkę w siatce nowomieszczan, ale sędzia uznał, że faulowany był bramkarz. Wprawdzie Marcin Kaczmarek po meczu upierał się, że bramka powinna zostać uznana, ale jego piłkarze nie protestowali na boisku nawet przez moment. Inaczej było w ostatnich sekundach, gdy dośrodkowanie trafiło w rękę miejscowego defensora. Nawet Manuszewski pofatygował się z defensywy, żeby podyskutować na ten temat nieubłaganym arbitrem. Można różnie interpretować tę sytuację, gdyż z pewnością nie było to celowe zagranie. Niemniej w meczu z ŁKS-em za podobny wyczyn podyktowano rzut karny. Tak czy inaczej, wkrótce sędzia Andrzej Kusak odgwizdał koniec.

Srogi zawód

Pozytywnych postaci po stronie gdańszczan było niewiele. Nie można narzekać na grę Mateusza Bąka, broniącego bardzo dobrze, pewnie i zdecydowanie, zwłaszcza w pierwszej połowie, gdy miał sporo pracy. Świetnie spisał się Jacek Manuszewski, lider drużyny, bodaj najlepszy piłkarz w całym zespole. Kilkakrotnie naprawiał błędy kolegów i ratował Lechię z opresji. Przykładem sytuacja już z drugiej minuty, kiedy to doświadczeniem i cwaniactwem powstrzymał wychodzącego już niemal sam na sam z Bąkiem napastnika. Przyzwoicie, choć bez rewelacji, spisali się boczni pomocnicy - aktywny Karol Piątek oraz Paweł Pęczak, często cofający się do tyłu, by asekurować niepewnego Fechnera. Dobre zmiany dali Biskup z Rusinkiem.

Największą bolączką Lechii kolejny raz był brak środka pomocy. Mimo pewnego miejsca w składzie, w roli kreujących grę znów nie sprawdzili się Maciej Mysiak i Michał Szczepiński. Bardzo mało podań docierało do napastników: Piotra Wiśniewskiego i Grzegorza Króla, który z tej okazji skrytykował całą zespołową grę Lechii. Słabsze spotkanie zaliczył Krzysztof Brede, któremu zdarzyło się kilka pomyłek. Podobnie Rafał Kosznik, który z meczu na mecz gra jednak coraz lepiej. Biało-zielonym brakowało pomysłu, czego przykładem może być wracający po kontuzji do gry Piotr Cetnarowicz. Wysoki, mało zwrotny zawodnik, nieprzydatny w głębi pola z racji warunków fizycznych, nie wiedzieć czemu schodził raz na skrzydło, raz do środka, z czego nic nie wynikało.

Bezbramkowy remis to wynik sprawiedliwy, ale nie uszczęśliwił nikogo. Ani Lechii, zmuszonej do uciekania przed ścigającą ją strefą barażową, ani Drwęcy, która musiała wygrać, żeby zachować iluzoryczne szanse na utrzymanie się w drugiej lidze. Srodze zawiedziony musiał być również postronny obserwator, oglądający widowisko słabe, bez goli i na dodatek odbywające się w podłej, deszczowej pogodzie. Piłkarski parkiet w Nowym Mieście Lubawskim nie okazał się czyimkolwiek sprzymierzeńcem. W przyszłym sezonie żaden drugoligowiec nie będzie musiał już na nim tańczyć.

Copyrights lechia.gda.pl 2001-2025. Wszystkie prawa zastrzeżone.
kontakt | 0.030