Po meczu w szatni Szczakowianki zapanował grobowy nastrój. Zawodnicy siedzieli bez słowa ze wzrokiem skierowanym w podłogę. Niektórzy mieli łzy w oczach. Jak Ryszard Czerwiec, gwiazda zespołu a zarazem dyrektor sportowy klubu. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych jedna z czołowych postaci polskiego futbolu, mistrz Polski z Widzewem i Wisłą. Grał w Lidze Mistrzów, strzelił tam nawet gola. Kto wie, może teraz też wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby w drugiej połowie jego kąśliwy strzał z wolnego skręcił nieznacznie w lewo. Mateusz Bąk nawet nie drgnął. Ale przeszło obok.
Jeżeli jednak liczyć tego rodzaju sytuacje, Lechia musiałaby strzelić z dziesięć goli. Zdobyła trzy, co wystarczyło, by odnieść najwyższe w tym sezonie zwycięstwo. Było tym łatwiej, że Szczakowianka nie miała żadnych atutów, żeby zapobiec temu nieszczęściu. W każdej formacji przejawiała totalną słabość, budzącą na trybunach śmiech lub politowanie. Lewy obrońca Piotr Mrozek nie umiał zagrać piłki inaczej, niż na aut. Po pół godzinie przeszedł jednak samego siebie i w nie najgroźniejszej sytuacji w polu karnym porażająco nieporadnie palnął piłkę ręką. Sędzia momentalnie wskazał na jedenasty metr, co pozwoliło Krzysztofowi Brede zdobyć już piątą w tym sezonie bramkę, a trenerowi gości, Robertowi Moskalowi, przybliżyć się do decyzji o złożeniu dymisji. Nazajutrz została zaakceptowana.
Gdy przy stanie 2:0 dla Lechii sędzia Maciej Heinrich - ten sam, który jesienią wyrzucił z boiska Pawła Pęczaka - trochę zbyt pochopnie pokazał czerwoną kartkę Adrianowi Prażmowskiemu, goście musieli stracić jakąkolwiek nadzieję. O ile jakąkolwiek nadzieję może mieć jeszcze drużyna, która przyjechała na Wybrzeże z piętnastoma piłkarzami, bo tylu tylko zdołała uzbierać. Przyjechała pociągiem, bo wynajęcie autokaru przekracza możliwości finansowe klubu. Nawet o wodę do picia musiała prosić gospodarzy. Tak oto dar losu, jakim było utrzymanie się w drugiej lidze mimo przegranych barażów, obrócił się w tragedię.
W tej sytuacji Szczakowiankę trzeba dziś umieścić w szeregu pewnych właściwie kandydatów do spadku. Dwa pierwsze miejsca zajęły już w nim Drwęca i Radomiak, a na czwartym powoli rozsiada się już Świt. Te rejony niespecjalnie jednak interesują biało-zielonych, walczących przede wszystkim o uniknięcie spotkań barażowych. Póki co, wciąż jednak nie mogą dodrapać się do strefy bezpieczeństwa. Tym większa szkoda, że niepowodzeniem zakończył się mecz w Łodzi.
Choć Łódzki KS walczy o powrót do elity, chyba nawet jego kibice muszą być w szoku, jakim cudem te marzenia nadal pozostają tak bardzo realne. Do konfrontacji z Lechią, w 11 rozegranych spotkaniach, ŁKS odniósł tylko trzy zwycięstwa. Po serii sześciu remisów z rzędu działacze stracili cierpliwość i głowę. Najpierw urlopowali trenera Wiesława Wojno, którego zastąpił Marek Chojnacki. Po dwóch dniach zmienił go Jerzy Kasalik i... równie szybko zrezygnował, argumentując, że nic tu po nim, skoro nie wszystkim piłkarzom zależy na awansie. Za sterami ponownie stanął więc Marek Chojnacki. A warto dodać, że łodzianie rozpoczęli aktualny sezon pod batutą Dragana Dostanić'a.
Lechia stanęła więc przed wymarzoną okazją na podreperowanie bilansu punktowego kosztem pogrążonego w kryzysie faworyta. I w pierwszej połowie ten plan udawało się skutecznie realizować. Wystarczyło, że biało-zieloni przeciwstawili ełkaesiakom waleczność, pressing oraz konsekwencję taktyczną. Łódzka drużyna była tak bezradna, że rzadko kiedy udawało jej się dotrzeć nawet nie w pole karne Lechii, ale w jego okolice. Gdańszczanie byli lepsi, co w pewnym sensie potwierdzili nawet miejscowi kibice, wygwizdując schodzących do szatni ulubieńców.
Niestety, choć sympatycy Lechii ostrzyli już sobie zęby na korzystny wynik, po przerwie ujrzeli na boisku dwie zupełnie odmienione drużyny. ŁKS, który wziął się w garść i przeszedł do ofensywy, oraz Lechię, z której stopniowo uciekało powietrze i pozwalała rywalowi na coraz więcej. W końcu stało się - źle pilnowany w polu karnym Igor Sypniewski przyłożył głowę i łodzianie objęli prowadzenie, którego nie oddali już do końca. A powinni nawet podwyższyć, gdyby tylko Rafał Niżnik wykorzystał rzut karny podyktowany po faulu Pawła Pęczaka. Mateusz Bąk świetnie sparował jednak piłkę na rzut rożny.
Był to kolejny mecz, w którym fatalnie spisał się przede wszystkim atak. W pierwszej połowie nie brakowało momentów, gdy Grzegorz Król i Piotr Wiśniewski otrzymywali piłkę w sytuacjach, w których należało decydować się na strzał. Zamiast tego próbowali dryblingu lub szukali partnera, któremu można było odegrać piłkę. Skutek był taki, że z drugiego rozgrywanego meczu w Łodzi lechiści wyjechali bez punktu i strzelonej bramki. O ile z Widzewem faktycznie nie mieli nic do powiedzenia, o tyle ŁKS leżał w zasięgu możliwości. Do myślenia daje skład ławki rezerwowych, na której brakuje piłkarzy, którzy umieliby zmienić oblicze meczu.
Po spotkaniu gdańska drużyna wróciła do miejsca zakwaterowania, czyli oddalonego od Łodzi o kilkanaście kilometrów Aleksandrowa Łódzkiego. W Paryżu rozpoczynał się właśnie tegoroczny finał Ligi Mistrzów pomiędzy Barceloną i Arsenalem, wygrany ostatecznie przez Katalończyków. Szlagier można było obejrzeć w komfortowych warunkach - na około 40-calowym telewizorze plazmowym. Ale porażka w Łodzi i przybliżające się widmo baraży skutecznie popsuły atmosferę. Nie wszystkim w drużynie chciało się oglądać popisy magików futbolu. Głowy zaprzątała myśl, czemu do Gdańska znów trzeba będzie wracać bez punktów.