Wielu uważa, że Sławomir Wojciechowski w Bayernie Monachium nie tyle grał, ile był. Faktem jest, że kontuzje nie pozwoliły wychowankowi Lechii osiągnąć imponującej liczby występów w klubie, który w tamtym czasie, pod koniec lat dziewięćdziesiątych, był najlepszym w Europie. Na pewno była to jednak wielka przygoda o wielkiej randze. Świadczą o tym takie sytuacje, jak na przykład z Matthiasem z Niemiec, który skontaktował się z lechia.gda.pl, przesłał dużego formatu zdjęcia z ujęciem grającego w barwach Bayernu Wojciechowskiego, prosząc, aby lechista złożył na nich swój podpis. Sławek oczywiście bez wahania spełnił życzenie i nawet nie był specjalnie zaskoczony. Cóż, dla niektórych to prawie rutyna.
To miłe, że kibice w Niemczech pamiętają jeszcze o Sławku Wojciechowskim?
- Bardzo miłe, czasami nawet do domu dostaję listy z prośbą o autograf. Nie tak dużo jak kiedyś, ale na pewno jest to miłe. Bardzo dużo jest na świecie kolekcjonerów, jak ten pan, którzy przysyłają listy i proszą o zdjęcie z autografem. Bardzo chętnie odpisuję na takie listy. Teraz jest łatwiej, bo jest ich mniej. W okresie gry w Bayernie były ich tysiące. Jadąc na obóz dostawało się około 5 tysięcy zdjęć i trzeba było wszystkie podpisać.
We wtorek mijają dwa lata, odkąd rozegrałeś pierwszy mecz po powrocie do Lechii.
- Tak szybko zleciało... Szkoda, że nie będę mógł zagrać w najbliższym meczu, byłaby to fajna sprawa. Dzisiaj jestem po pierwszym treningu z zespołem.
Blisko pół roku przymierzałeś się do tego powrotu i spowodowała to dopiero zmiana trenera. Miałeś konflikt z trenerem Jerzym Jastrzębowskim?
- Nie było żadnego konfliktu. Przychodziłem na zajęcia, na treningi. Nikt poważnie nie zaproponował mi powrotu na boisko, nie było rozmowy w cztery oczy: "chodź, wróć". Nie było żadnych konkretnych rozmów. Po zmianie trenera nastąpiła rozmowa z Marcinem Kaczmarkiem. Powiedziałem, że w poniedziałek będę na zajęciach. Był to drugi trening po objęciu przez niego zespołu.
Czekałeś na ten telefon?
- Bardzo ciągnęło mnie na boisko. Tym bardziej, że przygotowywałem się do tego powrotu. To nie było tak, że nic nie robiłem. Już od stycznia byłem w poważnym treningu.
A skąd się wzięła ta dwuletnia przerwa w ligowych występach?
- Zniechęciłem się trochę tą sytuacją, która wytworzyła się po spadku Radomska z ekstraklasy. Te baraże ze Szczakowianką i wszystkie brudne rzeczy wokół nich. Zostaliśmy wtedy poważnie oszukani. Przez pierwsze pół roku chciałem odpocząć, nie szukałem możliwości gry, nikt do mnie nie dzwonił. Ja się nastawiłem, że nie będę grał w piłkę w tym okresie. Potem chciałem wrócić, ale nie za bardzo miałem gdzie.
A czy nie było tak, że nie spieszyło ci się z powrotem, bo byłeś już zabezpieczony finansowo?
- To nieprawda, że byłem zabezpieczony, nie zarobiłem na tyle dużo pieniędzy, aby do końca życia żyć z oszczędności. Ciągnęło mnie na boisko, ale nie było możliwości. Lechia była wtedy jeszcze w piątej lidze. Myślę, że ta przerwa wyjdzie mi na dobre. Dłużej będę grał.
Kiedy zatem wrócisz do gry?
- Rehabilitacja po takiej kontuzji jak moja powinna trwać co najmniej sześć miesięcy. Iniesta z Barcelony wrócił na boisko po pięciu miesiącach i myślę, że u mnie ten okres nie będzie dłuższy. Liczę, że jeszcze w tym sezonie założę meczową koszulkę.
Przed rundą trochę buńczucznie zapowiadałeś, że zdążysz wrócić na baraże z Arką. Arka rzeczywiście zagra w barażach, niewykluczone, że Lechia także, tyle że innych...
- Może było to trochę buńczuczne. W moim mniemaniu było to żartobliwe. Nie życzyłbym sobie gry z Arką w barażach nawet o I ligę z wielu powodów. Wolałbym, aby Arka grała w tej pierwszej lidze, a my żebyśmy weszli bezpośrednio. Tak się jednak nie stało, ale mimo wszystko liczę, że w tej rundzie założę jeszcze koszulkę.
Czasu zostało niedużo, raptem dwa tygodnie. Chyba że... będą baraże.
- Na baraże nie liczę. Uważam, że utrzymamy się bez baraży w II lidze. Zostały dwa tygodnie do końca sezonu i liczę na to, że dam radę zagrać.
Przed rundą robiliśmy sondaż, w którym zadaliśmy pytanie: kto będzie następcą Sławomira Wojciechowskiego. Wiesz kto zdobył prawie co trzeci głos?
- Pewnie Łukasz Kubik?
Zgadza się. Jak to skomentujesz?
- Tak, kojarzę ten sondaż. Nie chcę się chwalić, że dobrze się znam na piłce, ale kto stał przy mnie na sparingach, kiedy chodziłem o kulach, to wie, co mam teraz na myśli. Niektórzy mówili mi, że to będzie mój następca, ale wiedziałem, że będzie ciężko, aby stało się tak naprawdę.
Pamiętasz, jak przyszedłeś na pierwszy trening w życiu?
- Pierwszego treningu nie pamiętam. Miałem wtedy 9 lat, był to wrzesień. Uczęszczałem do szkoły nr 15 i na Lechię miałem blisko. Mieszkałem na Śniadeckich, a szkoła była w moim rejonie, więc to było naturalne, że zacząłem trenować w Lechii. Wtedy rozpowszechnione były nabory poprzez szkoły. Z "piętnastki" każdy próbował grać w piłkę. Mi się do tej pory udaje grać. Trafiłem na Traugutta do grupy trenera Globisza.
Od początku należałeś do wyróżniających się piłkarzy w grupie?
- To by trzeba było moich trenerów zapytać. Powiem tylko tyle, że od 14 roku życia grałem we wszystkich reprezentacjach juniorskich Polski, więc chyba musiałem być wyróżniający. Zadebiutowałem w drugiej lidze mając piętnaście i pół roku.
Teraz ciężko o taki debiut na szczeblu II ligi.
- Zgadza się, teraz rzadko się to zdarza. Wtedy było więcej podobnych debiutów w wieku 17-18 lat. Dzisiaj, jak junior przyjdzie na trening pierwszego zespołu, to i tak wyróżniającymi zawodnikami są ludzie po trzydziestce. Tak wyglądało to teraz, kiedy przyszedłem na trening po długiej nieobecności i najlepszymi byli piłkarze najstarsi. Podobnie jest w lidze, gdzie wiodącymi graczami są Manuszewski z Kalkowskim.
Jak myślisz, z czego to wynika i dlaczego jest inaczej niż kilkanaście lat temu?
- Wtedy nie było komputerów i Playstation. (śmiech) Młodzież cały dzień spędzała na boisku, piło się mleko z piachem, cały dzień chodziło się brudnym od kopania piłki. Sam mam syna, więc znam dzisiejszą młodzież.
Czy wyjazdy na mecze reprezentacji były dla ciebie świętem?
- W tamtych czasach w ogóle ciężko było wyjechać z Polski. A my zwiedziliśmy całą Europę oraz kawałek świata. To było coś niesamowitego dla nas, młodych ludzi.
A jak godziłeś grę w Lechii i kadrze z zajęciami w szkole?
- Grę w Lechii i kadrze dało się pogodzić. Ale z nauką już nie. Brakowało czasu na naukę. W wieku 16-17 lat wiedziałem, że będę grał w piłkę zawodowo. Teraz jest trochę łatwiej godzić naukę z treningami. Treningi są inne. Wtedy było inaczej, nie dawaliśmy rady, gdyż zajęć było więcej, a ja jeździłem jeszcze na zgrupowania reprezentacji. Nauczyciele jednak byli wyrozumiali i dlatego udało mi się dzięki nim skończyć szkołę.
Jesteś zwolennikiem teorii, że piłkarze powinni wybierać między piłką i szkołą? Aby osiągnąć sukces, trzeba odstawić naukę na bok?
- Myślę, że teraz łatwiej pogodzić naukę z treningami. Wiele zależy do trenera. Trener musi mieć zawodników na każdym treningu. Jeśli ktoś jest tylko 2-3 razy, to ciężko, aby wystawiał go potem w meczu. Tak naprawdę trzeba wybrać.
A jak było w waszych przypadkach?
- My się tak uczyliśmy, że więcej czasu spędzaliśmy na treningach niż w szkole. (śmiech) Czasami uciekało się z lekcji, aby zdążyć na trening. Dla nas piłka była priorytetem.
Twoje pokolenie w Lechii, które tak szybko zadebiutowało w lidze, w późniejszych latach miało problemy z kontuzjami. Czy to właśnie była cena tak szybkiego wejścia w dorosłą piłkę?
- W tamtym okresie około dziesięciu juniorów znalazło się w seniorskiej piłce. Byliśmy mocno obciążani, nie odpuszczaliśmy treningów. Prawie każdy z nas jeździł także na kadrę. Sam nazbierałem około stu meczów. Obciążenie było, ale uważam, że to nie ma wpływu na to, co się dzieje teraz. Kontuzje mogą się zdarzyć w każdym wieku i chyba nie ma na świecie zawodników, którzy by przeszli przez całą karierę bez urazów. Niektórzy łapią je po 30-stce, a są zawodnicy, jak na przykład nasi juniorzy, którzy już teraz mają problemy. Zależy to od organizmu, ale na każdego trafi.
Tobie też nie udało się spełnić do końca piłkarsko właśnie przez kontuzje.
- Nie czuję się piłkarzem niespełnionym. Chociaż nawiązując do okresu monachijskiego uważam, że gdyby nie problemy zdrowotne, to być może zamiast pomóc Lechii awansować do III ligi nadal grałbym w Bayernie.
Utrzymujesz kontakty z ludźmi z Monachium z tamtego okresu?
- Jeśli jestem tam w regionie, to tak. A telefonicznie już nie. Znam obciążenie, jakie tam jest. Tam nie ma czasu na koleżeńskie telefony. Jak grałem, to byłym w koleżeńskich stosunkach z Schollem, Effenbergiem czy Elberem. Ale teraz kontakt jest znikomy.
A próbowałeś nawiązać wtedy kontakt z Mirkiem Giruciem?
- Nie, choć 2-3 razy rozmawialiśmy przez telefon. Trochę odległość była zbyt duża, Mirek mieszkał pod granicą holenderską. Należał do ambitnych piłkarzy, szkoda, że tak pokierował swoją karierą, z pewnością mógł osiągnąć więcej. Z tej naszej drużyny jeszcze na pewno Pawlak z Kaczmarczykiem mają po 200-300 występów w pierwszej lidze. Ale to jest tak, że nie wszyscy mogą wejść na szczyt, ja też teraz prowadzę drużynę juniorów i pewnie kilku zawodników osiągnie coś w piłce, ale nie cała drużyna. Po moim pokoleniu jeszcze z drużyny trenera Gładysza kilku zawodników wyskoczyło wyżej. Ale myślę, że te czasy nadejdą. Drużyny Tomka Borkowskiego, świetny jest rocznik 1991 trenera Gładysza. Trzeba czekać, aż się rozwiną, na pewno będzie z nich pożytek. Cały czas w Polsce mówi się i mówiło, że szkolenie w Lechii jest rewelacyjne.
A to, że trafiłeś do Bayernu z Aarau, a nie z ligi polskiej, pomogło w aklimatyzacji?
- Celem mojego przejścia z Katowic do Aarau było to, aby się odbić. To miała być odskocznia. Poznałem język, na pewno mi to pomogło, na sto procent. Wielu zawodników szło tą drogą, czyli przez Szwajcarię do niemieckiej Bundesligi.
Wróćmy do początku lat dziewięćdziesiątych. Jak wspominasz Lechię z tego okresu. Był potencjał, ale czegoś zabrakło.
- Brzydko by było, gdybym powiedział, że zabrakło kasy. Ale mam na myśli to, że za słowem "kasa" idzie "organizacja". Brakowało twardej ręki, aby nas tu zatrzymać. Rozjechaliśmy się po Polsce, sprzedawano nas, aby mieć pieniądze na dalszą egzystencję. Taka kasa nie musiałaby być dla nas, ale dla klubu, aby nie był zmuszony nas wysprzedawać.
Pamiętasz, jak trybuny przy każdym rzucie wolnym skandowały twoje nazwisko? Teraz brakuje bramek z rzutów wolnych.
- Pamiętam ten okres bardzo dobrze. Teraz ich nie ma, ale być może niedługo będą. Wynika to także z tego, że moja noga nie była całkiem sprawna. Więzadła były już mocno obciążone i przy każdym kopnięciu piłki musiałem zagryzać zęby. Czasami nie doleciało tam, gdzie trzeba. Myślę, że teraz to wszystko wróci, chociaż nie poświęcam już tyle czasu na treningi rzutów wolnych. Wydaje mi się, że nie muszę. Nawet teraz jak tydzień temu założyłem buty, to miałem wrażenie, że uderzam, jak dawniej. To jest zakodowane w głowie.
A co miało największy wpływ na twoją umiejętność wykonywania wolnych?
- Na pewno talent i trener Bogusław Kaczmarek, który mnie bardzo pod tym kątem katował. Na treningach juniorskich oddawałem tysiące uderzeń. Zostawałem po treningach m.in. razem z Rafałem Kaczmarczykiem czy Marcinem Kaczmarkiem. Zbudowano specjalny mur dla nas, bramkarz w bramce - i ćwiczyliśmy.
Kiedy uznałeś, że w Lechii nic więcej nie osiągniesz i aby się rozwijać, musisz odejść?
- Wtedy tak nie myślałem. Mój pierwszy transfer do Bydgoszczy przyszedł dość naturalnie, byłem przygotowany na grę w pierwszej lidze. Każdy szukał wówczas jakiegoś klubu i nie było żadnego sygnału, że mamy robić tutaj jakiś mocny zespół.
Propozycja z Zawiszy była jedyną?
- Nie, była mocniejsza z Legii Warszawa. Ale na Bydgoszcz zdecydowałem się ze względu na trenera Kaczmarka. Wybierałem zawsze taki klub, jaki chciałem, nikt mnie nie zmuszał. A Legia mnie wtedy zmuszała. Był to wtedy bardzo mocny zespół i nie wiadomo, jak by się to wszystko potoczyło. Ciężko byłoby mi wtedy na pewno przebić się do składu. Nie mówię, że się przestraszyłem, ale uważałem, że w Zawiszy będzie mi łatwiej m.in. dzięki Kaczmarkowi. Choć zespół też był silny, w pewnym okresie ocierał się nawet o pierwsza trójkę.
Opowiedz o zainteresowaniu twoją osobą przez słynny VfB Stuttgart.
- Pierwszy raz byłem w Stuttgarcie mając 16 lat, pojechałem tam na testy. Za drugim razem byłem na obozie przygotowawczym. Potem przyjechali ludzie ze Stuttgartu do Polski i zaczęli szukać moich niemieckich przodków. Ale niestety nie znaleźli. Wtedy były takie przepisy, że w zespole mogło grac tylko trzech obcokrajówców. A nie byłem na tyle dobry, aby być w tej trójce. Byłem czwarty, może piąty. Nie udało się znaleźć niemieckich papierów i Niemcy zrezygnowali ze mnie.
Była jedyna tak poważna i ekskluzywna oferta w tamtym okresie?
- Zdarzały się także inne, na przykład gdy jeździliśmy z kadrą po Europie. Były z Anglii, padały duże sumy, pojawiali się różni menedżerowie. Ale nigdy na poważnie ich nie brałem. Dla mnie temat rozpoczynał się, jak dzwonił ktoś z klubu. Przy reprezentacji Stasiuka kręcił się przez pewien czas pewien niemiecki menedżer, który zawrócił w głowie niektórym chłopakom, ściągnął ich do klubów niemieckich. Byli to chłopcy ze śląskich klubów. Mnie jako jedynego nie nagabywał, nie wiem czemu. Nie znam powodu. Robił podchody pod wszystkich chłopaków z wyjątkiem mnie.
Na początku 2002 roku wróciłeś do Polski. Trener Bogusław Kaczmarek namawiał cię, abyś zasilił Dyskobolię. Dlaczego odmówiłeś i wybrałeś Radomsko?
- Były równoległe rozmowy z Grodziskiem i Radomskiem. Ciężkie pytanie. Wydawało mi się, że z Radomskiem osiągnę więcej, wiedziałem kto ma przyjść do Radomska i że to będzie właśnie to. Poza tym dostałem tam lepsze warunki. Na koniec wyszło nie za dobrze, spadliśmy z ligi.
Jak oceniasz swoje występy w tym klubie?
- Średnio. Stać mnie było na więcej. Byłem wtedy po ciężkim okresie, pół roku grałem w Aarau, do którego wróciłem z Monachium. Po kontuzjach nie zdążyłem jeszcze dojść do siebie. Miałem tu prowadzić grę, ale nie do końca mi się to udało.
Przez moment pojawiały się spekulacje, że być może załapiesz się do kadry Engela ma Mistrzostwa Świata w Korei i Japonii.
- Rzeczywiście tak było. Z powrotem do kraju wiązałem nadzieje dojścia do odpowiedniej formy i być może powrotu do kadry. Jednak w tamtym okresie nie zasługiwałem na powołanie.
Wracając do twojego zdrowia. Gdyby w pełni ci dopisywało, to może przygotowywałbyś się teraz z kadrą Janasa?
- Myślę teraz, że troszeczkę mam za mało występów w kadrze. Reprezentacja to jest jednak taka instytucja, o tym wiedzą wszyscy zorientowani, że trzeba mieć do niej trochę szczęścia. Nie zawsze grają w niej najlepsi. Śmiem twierdzić, że nawet teraz wielu słabszych ode mnie zawodników jedzie na Mistrzostwa Świata. Nie chcę nic nikomu ujmować, od tego jest selekcjoner i on wybiera ludzi. Czasami trzeba trafić właśnie na tego swojego selekcjonera, który z dwóch równych zawodników wybierze akurat ciebie, a nie tego drugiego. Reprezentacja to jest ciężka sprawa i współczuję selekcjonerom, bo nie jest łatwo wybrać odpowiednich piłkarzy. Nie zawsze grają najlepsi, lecz ci, którzy do danej reprezentacji pasują.
Twoim ulubionym trenerem reprezentacji musiał być Wiktor Stasiuk.
- Tak, w końcu był to mój trener z czasów juniorskich, przez cały okres byłem w jego kadrze, aż do młodzieżówki.
W którym momencie podpisałeś pierwszą umowę z menedżerem?
- To było w Katowicach. Podpisałem umowę ze znanym na rynku niemieckim menadżerem Wolfgangiem Voege i Adamem Mandziarą. Mandziara jest nadal moim menadżerem, bez umowy już, tak bardziej po koleżeńsku.
Niedawno w "Piłce Nożnej" Tomasz Iwan nazwał Mandziarę oszustem, menedżer jest także w sporze choćby z Wisłą Kraków. To kontrowersyjna postać.
- Nie czytałem tego artykułu. Wiadomo, gdy ktoś się upomina o swoje pieniądze, to w Polsce jest to traktowane źle. W Niemczech wszyscy robią przelewy za dobrą robotę i nie ma tam żadnych problemów.
Adam Mandziara miał tworzyć w Lechii sportową spółkę akcyjną. Dlaczego do niej nie doszło, gdzie należy szukać winy?
- Długo to trwało i Avance Sport z Mandziarą trochę się zniecierpliwili. Dostali w międzyczasie propozycję z Wisły Kraków i z nią podpisali umowę. Nie ma w tym winy ani Lechii, ani Mandziary. Rozmawiali równocześnie z nami i Wisłą, więc nie ma się co dziwić, że wybrali ofertę z Krakowa. Ale potem źle się to dla nich skończyło i pewnie żałują teraz, że wybrali Wisłę. Ja tak myślę. Toczy się sprawa w sądzie o miliony euro i nie jest to przyjemne.
A czy aktualnie widzisz możliwość, aby zawiązać spółkę? Koniec końców i tak będzie to konieczność.
- Ja się dziwię, że w Gdańsku jeszcze nie ma spółki. Bo żeby grać o coś więcej, spółka jest koniecznością. Podejrzewam, że głównym powodem jest brak głównego inwestora.
A czy widzisz się w jakiejś roli w przyszłej spółce? Jako menadżer, może dyrektor sportowy?
- Na razie chcę przez kilka lat pograć jeszcze w piłkę. Obserwuję ligi europejskie, w jakim wieku i na jakim poziomie tam grają, i dochodzę do wniosku, że przede mną jeszcze kilka sezonów. Ale w przyszłości na pewno tak, będę się kierował bardziej w stronę menedżerską niż trenerską.
Zamierzasz nadal grać przy Traugutta? Pod koniec każdej rundy pojawiają się różne wątki dotyczące zmiany barw...
- Pojawiają się, bo dostaję propozycje. Nie ma się co dziwić, jeśli ktoś reprezentuje jakiś poziom, to naturalne, że dostaje propozycje. Do dnia dzisiejszego, a rozmawiamy 27 maja, nie dostałem od Lechii żadnego sygnału, że widzi mnie w przyszłym sezonie. Mam różne propozycje, może nie są one szałowe, ale w Polsce jestem dość znany. Na średnim poziomie w pierwszej czy drugiej lidze bym sobie poradził. I takie propozycje mam.
A nie jest to taka gra z działaczami na zasadzie: uważajcie, dajcie lepszy kontrakt, bo odejdę?
- Nie. Chciałbym się tu trzymać rękoma i nogami, chciałbym nadal grać w Gdańsku, nie chce mi się ruszać tyłka gdzieś dalej. Moim marzeniem jest grać w Lechii. Ale mówię, jest maj, a z klubu nie otrzymałem informacji, że będę tu potrzebny. Nie chcę od razu podpisywać kontraktu i rozmawiać o warunkach. Chcę tylko wiedzieć, czy chcą, abym tu był i to mi wystarczy. A na dzień dzisiejszy nie było takich rozmów ani ze mną, ani z innymi zawodnikami. Nikt nie dostał takiego zapewnienia, a myślę, że niektórym zawodnikom by to pomogło w grze.
Jesteś zadowolony z opieki klubu w czasie, kiedy doznałeś kontuzji oraz okresu rehabilitacji?
- W stu procentach tak. Trzeba przyznać, że nasz klub już z tego słynie. Nie tylko mnie to spotkało, wcześniej zaznał tego Marcin Szulik. Trzeba przyznać, Lechia pomaga zawodnikom w biedzie. Mogę podziękować w tym miejscu zarządowi klubu za opiekę, a także doktorowi Maćkowi Pawlakowi i Rysiowi Taflowi. Zaopiekowano się mną super, minęły cztery miesiące, a ja już gram w piłkę.
Czy Marcin Kaczmarek zdaniem Sławomira Wojciechowskiego jest dobrym trenerem?
- Marcin jest dobrym trenerem, a w przyszłości będzie bardzo dobrym.
Powinien dalej pełnić swoją funkcję? Kibice mają w stosunku do niego wiele zastrzeżeń, ale i zarząd postawił mu ultimatum.
- Słyszę te głosy. Ostatnie mecze oglądam z trybun i głowę mam wielką, tyle się zawsze nasłucham. Na boisku nigdy tego nie słychać tak, jak na trybunach. Zawsze jest tak, że trener ma ludzi za sobą i przeciwko sobie. Na pewno Marcin powinien prowadzić zespół do końca tego sezonu. Nie jestem w zarządzie i nie wiem, co potem, jakie są perspektywy, o co Lechia ma grać w przyszłości.
Założenie było takie, że Lechia miała grać w przyszłym sezonie o pierwszą ligę. I teraz nasuwa się pytanie, czy trener Kaczmarek zbudował już trzon drużyny, która może powalczyć o taki awans.
- Myślę, że trzonu do walki o pierwszą ligę to nie ma. W tym zespole, jaki jest dzisiaj, na pewno musiałoby dojść do kilku spektakularnych transferów. Jest może 5-6 zawodników, ale żeby awansować do ligi, to trzeba mieć ich 15.
Jeden z zarzutów w stosunku do trenera: Lechia często gra asekuracyjnie. Ciuła punkty, byle tylko wygrać jedną bramką lub nawet zremisować.
- Na pewno nie. W każdym meczu zespół wychodzi wygrać, a że czasami nie wychodzi, to składa się na to dużo czynników. Nie zawsze wszyscy są w optymalnej formie. Czasami pretensje są do Kaczmarka, ale Kaczmarek nie może wyjść przecież na boisko. Na ten moment nie widzę ani pół procenta winy Kaczmarka w tym, co się dzieje w Lechii, czy w perspektywie gry w barażach.
Ile byłoby punktów więcej z tobą w składzie?
- Wydaje mi się, że nie byłoby gry o to, co teraz. Na pewno nie gralibyśmy o ligę, ale środek tabeli byłby pewny.
Tyle że Lechia na dzień dzisiejszy zdobyła równo 20 punktów, czyli tyle samo, co grając z tobą jesienią.
- Czyli jest szansa, że teraz będzie więcej... A i tak nie wiadomo, czy wystarczy...
Poza tym jesienią nie zagrałeś w kilku meczach i wbrew obawom Lechia ich nie przegrywała...
- Może dlatego zarząd jeszcze ze mną nie rozmawiał o przedłużeniu umowy. (śmiech)
Inny zarzut: bojaźń stawiania na młodych piłkarzy. To ciekawe zwłaszcza w odniesieniu do waszego pokolenia, które debiutowało mając 16-17 lat. W dzisiejszej kadrze brakuje nawet 20-latków.
- Tak jak powiedziałem wcześniej, teraz w Lechii zawodnikami wyróżniającymi są zawodnicy koło 30-stki albo po 30-stce. Ja obserwuje tych młodych chłopaków na zajęciach i oni moim zdaniem nie zasługują, aby grać w drugiej lidze.
A czy nie jest zgubne opieranie się na zawodnikach 30-letnich, nawet jeśli są lepsi. Bo co będzie za dwa, trzy lata?
- Ale gdzie byśmy byli wtedy. Marcin musi myśleć o sobie i musi stawiać na najlepszych zawodników. Jeśli junior jest słabszy, to czy ma robić sobie pod górkę i wystawiać słabszego zawodnika? Dzisiejsi juniorzy Lechii są słabsi od mojego pokolenia w tym wieku.
Czy trener Kaczmarek rozwinął się szkoleniowo w porównaniu do okresu, gdy zaczynał pracę w Lechii?
- Na pewno. Uważam go za dobrego szkoleniowca, a w przyszłości za bardzo dobrego. Ale wiemy, ile ma lat, każdy popełnia błędy, nie tylko on. Janas też popełnia błędy. On doskonale zdaje sobie sprawę, że musi się jeszcze uczyć, nie nosi głowy w chmurach i wie, że następne lata, to nieustanna nauka tego zawodu. Nauką dla niego są mecze, zbiera doświadczenie. Jako zawodnik grał wiele lat i ma bardzo dużą wiedzę. Teraz trzeba mu tego doświadczenia trenerskiego.
Prowokacyjnie: a zmiana trenera pomogłaby tej drużynie w odkryciu jakichś nowych zasobów?
- Tak się czasami mówi. Łatwiej zmienić trenera niż zawodników - i prezesi tak często robią. Ale czy to by coś dało w Lechii, nie można tego przewidzieć. Zależy też, kto by to był.
Podsumowując, nie jesteś zwolennikiem zmiany na stanowisku trenera?
- Nie.
Czy ewentualna decyzja o rozwiązaniu kontraktu z Marcinem Kaczmarkiem może wpłynąć na twoją decyzję o pozostaniu lub odejściu z Lechii?
- Nie.
Jak oceniasz ten dwuletni okres, kiedy zatrudniono w klubie Marcina Kaczmarka i kiedy wróciłeś na Traugutta? Jaki on był dla Lechii, dla Ciebie?
- Same awanse Lechii rok po roku to już jest wielka sprawa. Praktycznie od zera do drugiej ligi, to są potężne sukcesy. Wiadomo, druga liga jest już w pełni zawodowa, idzie więc troszeczkę ciężej. Wydaje mi się, że kilka transferów było chybionych, dlatego nie wygląda to tak dobrze.
A które są chybione?
- Nie będę wymieniał nazwisk.
To które są trafione?
- Widać przecież, że ogromnym wzmocnieniem jest Jacek Manuszewski, Karol Piątek. Nie chcę nikogo pominąć, bo oni przyszli mi szybko do głowy. Są to teraz ludzie w Lechii niezastąpieni. Grzesiek Król też w jakimś stopniu pomaga zespołowi. Nie jest to ten Grzesiek, na jakiego wszyscy liczyli, ale swoje na pewno robi na boisku.
A kogo należy winić za nieudane transfery? Zarząd, trenera czy kogoś innego? Sporo nazwisk z ogólnej listy transferów w całym sezonie to nieporozumienie.
- Nieporozumieniem tak naprawdę jest jedno nazwisko, Siklić'a. A reszta? Może przyjdzie jeszcze ich czas.
Byłeś od początku przeciwnikiem transferu Siklić'a?
- Nie, nie byłem od początku, bo nie znałem zawodnika. Mówię to teraz, dlatego jestem taki mądry, bo nie wypaliło. W pierwszym momencie na pewno bym go nie skreślał. Ja bym go wyrzucił po pierwszym wywiadzie, który ukazał się w Dzienniku Bałtyckim, w którym opowiadał, że przyjechał na trzy miesiące na wczasy. Już wtedy trzeba było go usunąć.
Zdecydowałbyś się na tak ostry ruch, gdybyś miał władzę w klubie?
- Tak. Chyba żeby mi udowodniono, że nie powiedział tego. Trzeba byłoby po prostu skonultować się z redaktorem, który to pisał. Jeśli tak powiedział, to ja bym go wyrzucił po pierwszym wywiadzie.
Uważasz, że drużynę trzeba budować na zawodnikach, którzy chcą związać się z Lechią na dłużej?
- Niekoniecznie na dłużej. Tylko na tych zawodnikach, którzy chcą tu zostawić serce. Bo można grać tu pół roku. Ja bym chętnie wziął takiego zawodnika na pół roku, ale żeby było widać po pierwszych zajęciach i treningach, po co on tu przyszedł. Że przyszedł grać, a nie pooddychać jodem.
Masz zasługi w którymś z ostatnich transferów? Na przykład Pawła Pęczaka, którego znałeś z Katowic?
- Paweł to mój kolega z czasów gry w Katowicach, ale pierwszy raz rozmawialiśmy dopiero wtedy, jak przyjechał do Gdańska. Kontrakt negocjował z zarządem, a nie ze mną, choć byłem wtedy jego członkiem, przez pomyłkę. (śmiech) Po części jedynie Fechner i Mysiak, za sprawa Mandziary, który współpracował z Wisłą. Ale nie jest to moja zasługa.
Których kolegów z Lechii lat dziewięćdziesiątych ściągnąłbyś teraz do drużyny, gdybyś mógł?
- Na pewno Mariusza Pawlaka. Choć nie możemy też zrobić tu drużyny dziadków. Moi koledzy są w moim wieku i zbyt wielu nie ma ich co ściągać. Piłkarsko na pewno by się przydali, ale nie może być tak, że będzie nas ośmiu w wieku 34 lat. Rafał Kaczmarczyk też jest w formie, na pewno by pomógł Lechii.
Lechia utrzyma się bez konieczności gry w barażach, widzisz takie szanse przed spotkaniem z Górnikiem Polkowice?
- Myślę, że tak. Patrząc na rozkład gry innych drużyn, widać że też mają ciężkie spotkania przed sobą. Myślę, że nie będzie baraży. W pierwszej rundzie mogliśmy zdobyć kilka punków więcej, ale nie ma co przesadzać. Lechia jest beniaminkiem. Awansować nie jest tak prosto.
Czy masz zdolności pedagogiczne i widzisz się w przyszłości jako trener?
- Od 3-4 lat uczęszczam na treningi juniorów. Przez pewien okres sam nawet prowadziłem rocznik 1992, ale teraz, z tego względu, że Lechia jest w drugiej lidze i piłka jest zawodowa, to już mniej mogę się poświęcić. Ale cały czas gdzieś przy tych dzieciach jestem. W przyszłości bardziej interesuje mnie sfera menedżerska, choć treningi z dziećmi dają satysfakcję.
Twój syn pójdzie w ślady ojca?
- Trenuje z rocznikiem 1992, choć jest z rocznika młodszego, 1993. Mam nadzieje, że pójdzie w moje ślady, choć nic na siłę. Ma duże możliwości, odziedziczył po mnie liczne cechy, ma niezłe uderzenie. Musiałbym porozmawiać z moim pierwszym trenerem, czy ja również w jego wieku miałem takie umiejętności, ale wydaje mi się, że coś po mnie przejął.
Ocenia twoje występy na boisku?
- Jest już w takim wieku, że można z nim porozmawiać. Dużo widzi, w mojej grze jak na razie same superlatywy. Nie ma prawa jeszcze w tym wieku mnie krytykować, aż tak się nie zna na piłce, aby móc cokolkwiek na ten temat powiedzieć. Ale te pozytywne momenty wyłapuje szybko.
A dzięki temu, że nosi nazwisko Wojciechowski, będzie mu łatwiej czy trudniej?
- Uważam, że trudniej. Musi być po prostu lepszy ode mnie, nie będzie miał łatwo. Nie uważam się za wielkiego gracza, ale pewne plusy mam. Żeby ludzie dobrze o nim mówili, to musi być lepszy ode mnie. Ja mu na pewno pomogę, ale ludzi będą na niego patrzeć przez pryzmat ojca, jak ja grałem, będą go porównywać.
Czy nie łatwiejszym dla niego startem było gdybyś pozostał na zachodzie?
- Na pewno by trenował w lepszych warunkach, bo to, na czym nasze dzieci trenują, to jest żenada. Ja tez się wychowałem na tym boisku, ale tamte czasy już minęły, a boiska nadal są takie same. Piłka jest teraz o wiele szybsza i na tym piachu jedynie pylicy można się nabawić, a nie nauczyć dzieci grać w piłkę.
Ostatnio na łamach biuletynu meczowego przyznałeś, że nie pijesz alkoholu. To jakaś nowa wizja życia?
- Można tak powiedzieć. Już dawno, bodajże od trzech lat nie piję alkoholu. Prowadzę zdrowy tryb życia. Ani grama alkoholu, nawet łyka szampana, za to trzy razy dziennie trenuję. Tak sobie postanowiłem, zmieniłem całkowicie podejście do życia, treningu i żywienia.
Udało się ci także do zmiany trybu życia namówić kogoś z drużyny?
- Trenera. On też nie pije.
A dużo w drużynie jest osób pijących?
- Piwko to sobie myślę każdy z chłopaków wypije. To nic złego, tak jest na całym świecie w Bayernie, Realu, Barcelonie. Ale pijaków na pewno nie ma.
Trenujesz też boks.
- Tak, trenuje od około dwóch lat. Tak bardziej z przyjemności, dla pewności siebie. Zacząłem uczęszczać na siłownię, tam są prowadzone także zajęcia bokserskie. Poznałem się z Rafałem Kałużnym, wielokrotnym mistrzem świata w kickboxingu. I mnie namówił.
Jak wspominasz prezesa GKS Katowice, Mariana Dziurowicza?
- Oby takich prezesów było więcej. Porządny człowiek, dbający o piłkarzy. Jako piłkarz mogę mówić o nim w samych superlatywach. Byłem jego pracownikiem, on o mnie dbał i byłoby dobrze, gdyby więcej takich prezesów było w polskiej piłce klubowej.
Kibice jeszcze niedawno mieli do ciebie żal za pewien gest w meczu z Lechią podczas twojej gry w Katowicach...
- Niektórzy mają nadal. Powiem tak: kibice widzą tylko jedną stronę medalu, nie wiem, czy słusznie. Po pierwsze, to oni zaczęli, ja nigdy nie odważałbym się pierwszy na gest. Musiał go ktoś sprowokować, prawda? W ferworze walki nie zapamiętałem go, ale był na pewno, bo jeśli mówi tak tysiąć osób, to musiał być. A tak śmiesznie powiem, że wtedy to nie była Lechia, tylko jakaś Lechia/Olimpia. Dla mnie Lechia to jest teraz, wtedy to było szukanie dobrej piłki. Były biało-zielone koszulki i szaliki, ale...
Czy nie uważasz, że piłkarze powinni być jednak bardziej odporni na takie sytuacje?
- Tak. Ale nie tylko mi się coś takiego przydarzyło. Jeden kopie w ławkę, Cantona kiedyś skoczył obunóż człowiekowi na głowę, Effenberg też dał popis. Wszędzie się to zdarza. Kibice w pewnym sensie robią to specjalnie, prowokowali mnie na pewno. Mój gest nie był umyślny, to była adrenalina.
Czy teraz, po 10 latach od tego wydarzenia, jesteś bardziej odporny na słowa i gesty kibiców?
- Na pewno i czegoś takiego już bym nie zrobił w stosunku do kibiców Lechii. A czy do innych, to nie wiem. (śmiech)
Powiedz na koniec, które wydarzenia uznajesz za swój największy sukces w karierze?
- Cztery występy w reprezentacji A i transfer do Monachium. Najwyżej je cenię, gdyż osiągnięte zostały w piłce seniorskiej.
Po występach w Niemczech i Szwajcarii mówiłeś, że jesteś o 80 procent lepszym piłkarzem niż przed wyjazdem z Polski. Jak to wygląda teraz? Ile ci brakuje do formy i dyspozycji z czasów gry za granicą?
- Myślę, że teraz jestem jeszcze lepszy. Nie chodzi mi o formę sportową, ale o to, co mam teraz w głowie. Po 30-stce przyszła taka mądrość i uważam, że teraz jestem lepszy motorycznie, fizycznie i psychicznie. Piłkarsko zapewne dużej różnicy nie ma, ale to, co mam w głowie, decyduje, że prezentuję dzisiaj wyższy poziom.