Dwa miesiące temu (TYGODNIK nr 14/2006) przekonywaliśmy, że na przekór niepowodzeniom Marcin Kaczmarek powinien zachować posadę. Mimo sporej presji zarząd zachował zimną krew, a życie przyznało rację tej ryzykownej z pewnością tezie. Gdańsk nie straci wywalczonej z mozołem drugiej ligi, co było celem absolutnie priorytetowym. Czy wyrzucenie trenera i zastąpienie go innym spowodowałoby ten sam efekt - co do tego pewności nie ma i już nie będzie. Dzisiaj natomiast, gdy emocje opadają, warto spojrzeć na tę kończącą się rundę pod innym kątem. Bo mimo realizacji głównego założenia, jej przebieg okazał się odległy od oczekiwań.
Temat jest gorący, dlatego chcieliśmy zapytać Marcina Kaczmarka o kilka istotnych wątków, dając możliwość przedstawienia własnej argumentacji. Niestety, próby skontaktowania się ze szkoleniowcem, o umówieniu się na spotkanie nie wspominając, spełzły na niczym. Pan trener z kilkunastu prób połączeń na przestrzeni dwóch ostatnich tygodni odebrał jedno (26 maja), stanowczo stwierdzając, że w najbliższych dniach czasu nie znajdzie. Mimo umówienia się na kolejny tydzień, nie odebrał żadnego telefonu z wykonywanych codziennie od 31 maja do 4 czerwca. Nie odpowiedział również na wysłany 3 czerwca SMS z prośbą o kontakt. W klubie potwierdzono, że korzystamy z aktualnego numeru. Tak jak nie ma większego problemu ze skontaktowaniem się na przykład z Michałem Globiszem czy Sławomirem Wojciechowskim, tak szkoleniowiec Lechii ulokował się na niespotykanym poziomie niedostępności. Na pewno jest to ciekawy model komunikowania się z opinią publiczną, pozostaje tylko pytanie, na ile skuteczny i przyzwoity.
O takich przerwach zimowych większość poprzedników Marcina Kaczmarka przy Traugutta - również z czasów znacznie poprzedzających niskoligową tułaczkę - mogła tylko pomarzyć. Najpierw zgrupowanie z Cetniewie, następnie drugi obóz w Chorzowie na ulubionym Stadionie Śląskim. W międzyczasie natomiast treningi i sparingi na najlepszej w zimie na Pomorzu i najdroższej zarazem płycie AWFiS. Do tego wybrana i zatwierdzona przez trenera szeroka, 30-osobowa kadra. Wszyscy spokojni o swój byt, z kontraktami, bez żadnych zaległości finansowych. Nic, tylko skupiać się na piłce.
Ta sielanka zupełnie nie przełożyła się jednak na postawę Lechii w rundzie wiosennej. Prawda, że absolutnie nie można uznać tego okresu za zmarnowany, gdyż pod względem fizycznym biało-zieloni byli przygotowani dobrze. Czuwał nad tym zresztą dr Zbigniew Jastrzębski, fizjolog reprezentacji Polski. Dużo gorzej było z boiskową współpracą, zgraniem czy koncepcją gry, co dziwić specjalnie nie może, jeśli wziąć pod uwagę, że marzec stał się miesiącem chaotycznego rozbijania przez Kaczmarka rozwiązań, które wcześniej wydawały mu się nad wyraz słuszne.
Tak więc z pierwszego składu na trybuny wyleciał Rafał Kosznik, którego zastąpił sprowadzony znikąd Ronald Siklić, ale po paru tygodniach obaj znów zamienili się miejscami. Na ławę poszedł filar defensywy, Marcin Janus, choć w żadnym sparingu nie brano takiego wariantu pod uwagę. Przymierzany do pomocy Jacek Manuszewski cofnięty został do obrony, a testowany cały czas w obronie Karol Piątek nagle otrzymał rolę w drugiej linii. Wszystko stanęło więc na głowie, co niestety potwierdziło, że dotychczasowe pomysły były patykiem po wodzie pisane. Kaczmarek ewidentnie stracił głowę i szukał ratunku jak dziecko we mgle. Im więcej miał czasu, tym bardziej wydawał się zagubiony.
Po rundzie jesiennej Marcin Kaczmarek i władze klubu broniły się przed zarzutem o dokonanie kiepskich transferów przekonywaniem, że przerwa letnia była bardzo krótka. Jednocześnie zapowiadano, że te straty zostaną nadrobione w przerwie zimowej, która ostatecznie przeciągnęła się na ponad cztery miesiące. Trener seniorów dostał niemalże wolną rękę w doborze zawodników, mających zapewnić Lechii spokojną wiosnę i budować zespół mający w nieco dłuższej perspektywie powalczyć o ekstraklasę.
Dokonano więc hucznych zakupów, które w początkowej fazie wprowadziły w błąd wszystkich, z wyjątkiem może Boba Kaczmarka, bo ten stwierdził, że to żadne transfery. To jednak trener z najbliższej odległości decydował, którzy zawodnicy będą przydatni Lechii i niespecjalnie się tutaj popisał. Począwszy od pierwszego na liście życzeń Piotra Cetnarowicza, który w całej rundzie zasłużył się jedynie zdobyciem zwycięskiej bramki z Polonią Bytom. Poprzez Łukasza Kubika, który w Gdańsku nie pozbył się przyzwyczajeń, z powodu których nie chciano go już oglądać w Białymstoku. Skończywszy natomiast na zaangażowanym naprędce Ronaldzie Siklić'u, który jeszcze nie wybiegł na boisko, a już zraził do siebie drużynę.
Trener bierze nawet te niepowodzenia na siebie i chwała mu za takie postawienie sprawy, ale to niestety nie pierwsze wpadki na tym polu. Wcześniej byli między innymi Łukasz Giermasiński czy Jakub Gronowski oraz liczne grono piłkarzy, których uznać można za zbędnych przeciętniaków. Końcowy efekt był taki, że pomimo tego, iż Lechia dysponowała zimą czasem i stabilnym budżetem, co miało przełożyć się na mocną i szeroką kadrę, to wiosną na ławce rezerwowych często brakowało ludzi, w których można by pokładać nadzieję, iż po wejściu na boisko zmienią obraz gry. Skoro przy tak znakomitych warunkach nie udało się odnieść sukcesu, to czego jeszcze było trzeba?
"Kibice obejrzeli mecz na żenująco niskim poziomie" - zatytułował relację z Ostrowca Świętokrzyskiego "Przegląd Sportowy". W tym spotkaniu najważniejsze były punkty i zapewnienie utrzymania, więc na styl swobodnie można przymknąć oko, tyle że w tej rundzie Lechia nie rozegrała praktycznie jednego meczu, w którym zaimponowałaby kibicom. Najbliższy temu ideałowi wydaje się występ z Górnikiem Polkowice, a raczej jego pierwsze 70 minut. Daleko mu jednak do pamiętnych spotkań z pierwszego miesiąca sezonu, jak z Widzewem Łódź czy Podbeskidziem Bielsko-Biała.
Najczęściej oglądaliśmy futbol bez polotu, nierzadko asekuracyjny i schematyczny, gdzie nawet większość przeprowadzanych zmian dało się przewidzieć albo w ciemno, albo zwracając tylko uwagę na to, którą trójkę rezerwowych trener Kaczmarek wysyła około 15-20 minuty na rozgrzewkę. Szkoleniowiec cieszył się z pojedynczych punktów ciułanych na przeciwnikach, z którymi trzeba było wygrywać, a później drużynie obsuwał się grunt pod nogami.
Kaczmarek momentami zadziwiał swoim uporem. Przecież nawet po wybronieniu się przed dymisją musiał mieć świadomość, iż sam już fakt zaistnienia ultimatum oznaczał, że stracił zaufanie zarządu i uratowanie Lechii przed spadkiem może nie wystarczyć do zachowania posady. Że trzeba ryzykować, zaimponować czymś, pokazać ewolucję. Wszystko było jednak jak dawniej, co doprowadziło trenera na skraj kolejnej przepaści. Szczęście znów się uśmiechnęło, gdyż tym razem na ratunek przyszedł gol Cetnarowicza przciwko Polonii Bytom. W końcówce trener zaryzykował, wzmocnił ofensywę - i wygrał. Ale czy zawsze trzeba maksymalnej presji, żeby następowały zmiany?
Podstawowym zadaniem Marcina Kaczmarka było utrzymanie zespołu w lidze, ale trzeba pamiętać, że nie był to cel jedyny i wyłączny. Runda wiosenna miała również służyć położeniu podwalin pod planowany na przyszły sezon awans do ekstraklasy, co zimą zapowiedzieli działacze. Trener miał zbudować silny i prężny kręgosłup drużyny, zdolnej - po odpowiednich uzupełnieniach w przerwie letniej i kolejnej zimowej - pójść za ciosem i spełnić największe aktualnie marzenie kibiców.
Być może życie zada jeszcze kłam temu stwierdzeniu, ale kilka dni przed zakończeniem sezonu trudno ten pierwszoligowy trzon zauważyć. Tak jak powiedział w udzielonym nam niedawno wywiadzie Sławek Wojciechowski - jest może pięciu czy sześciu piłkarzy, ale na awans trzeba piętnastu. Wprawdzie rozgrywający nie widzi w tym winy Kaczmarka, ale kto w większym stopniu odpowiada za politykę kadrową? Myśląc o ambitnych planach, drużynę trzeba będzie zbudować niemalże od nowa, gdyż obecna bardziej kojarzyć się będzie niestety z 0:4 z Widzewem, 0:3 z Ruchem i 1:5 z Piastem, niż ze szczęśliwym utrzymaniem się beniaminka.
Nie sposób nie zwrócić uwagi na postępujący proces starzenia się kadry, co wymuszać będzie kolejne korekty. Piotr Cetnarowicz, Marcin Janus, Maciej Kalkowski, Jacek Manuszewski czy Sławomir Wojciechowski to piłkarze ponad 30-letni, ich rola powoli dobiega końca. W niedługiej perspektywie dla każdego z nich - jednych bardzo szybko, innych trochę później - trzeba będzie znaleźć następcę. Tak jak w zimie półtoraroczna perspektywa zbudowania drużyny na awans wydawała się realna, tak dzisiaj niestety nikt już chyba poważnie o tym nie myśli. Ostatnie pół roku nie przybliżyło nas do pierwszej ligi ani o krok.
Dwa miesiące po nominowaniu Marcina Kaczmarka na trenera pierwszego zespołu juniorzy młodsi gdańskiej Lechii okazali się najlepsi w Polsce w swojej katergorii wiekowej. Nie sposób na rozwój tej grupy i jej dzisiejsze dokonania nie patrzeć przez pryzmat drużyny seniorów i jej szkoleniowca, który powinien przekuć ten gotowy sukces na korzyści dla pierwszego zespołu, ale również swoje osobiste. Tymczasem wnioski są zatrważające. Z zawodników rocznika 1987, na których oparta była mistrzowska drużyna Tadeusza Małolepszego, przez dwa lata ani jeden nie otrzymał szansy gry w lidze. Nic dziwnego, że dziś w klubie zostało ich czterech, a za kilka tygodni liczba ta prawdopodobnie zmaleje jeszcze bardziej.
Więcej szczęścia mieli ówcześni 16-latkowie. W trzeciej lidze Jakub Kawa, Rafał Loda i Marcin Pietrowski spędzili na boiskach w sumie 41 minut, natomiast po awansie nie doczekali się już ani jednej szansy. Runda jesienna była pierwszą od niepamiętnych czasów, kiedy w barwach Lechii nie wystąpił ani jeden piłkarz grup młodzieżowych. W rundzie wiosennej poprawiło się o tyle, że szkoleniowiec na 12 minut wystawił do gry niebędącego mistrzem Polski Roberta Hirsza. Dla przykładu, Mariusz Radoń rozegrał przez te dwa lata 1684 minuty, Roland Kazubowski - 1355, Mariusz Dzienis - 1228, Ronald Siklić - 315, Piotr Wilk - 225, Jakub Gronowski - 163, Łukasz Giermasiński - 161.
Wina za taki stan rzeczy rozkłada się na wiele osób. Między innymi trenerów grup młodzieżowych, coraz mniej charakternych juniorów, czy władze klubu, które wkrótce po sukcesie dokonały nieudanych reform. Kluczowa jest jednak rola Marcina Kaczmarka, który powinien mieć świadomość, że Lechia to nie tylko drużyna seniorów, ale fabryka piłkarskiej młodzieży. A tymczasem kurek został przykręcony. Ujmując rzecz może nazbyt radykalnie, podejmując takie, a nie inne decyzje, jednocześnie zaś obdarzając zaufaniem i stawiając na ściągnięte z kraju zapchajdziury, trener działa na szkodę klubu i rujnuje sens procesu szkolenia.
Formę relacji z mediami obrazuje uwaga, jaką Mały Bobo rzucił przed jedną z ostatnich konferencji prasowych, gdy paru dziennikarzy zagapiło się i nie zauważyło, że trenerzy są już na miejscu. - Przeciez to są jaja, k..., a potem dzwonią i piszą, ze ja nie mam odwagi telefonu odebrać - powiedział na widok pustawej sali. My poznaliśmy go jako słabo znoszącego krytykę po tym, gdy zaczął się o dąsać o uznanie go piłkarskim rozczarowaniem rundy jesiennej w czwartoligowym sezonie 2003/04. Opisana we wstępie próba nawiązania kontaktu z trenerem również nie zakończyła się poważnie.
Ale i z fanami trener nie potrafił ułożyć sobie w pełni poprawnych stosunków. Trybuny, jeśli już skandują jego nazwisko, to w wybitnie negatywnym kontekście. Doszło do tego, że w innym właściwie nawet już nie wypada. Starszyzna kibiców jest z trenerem na wojennej ścieżce, a na ocieplenie stosunków nie widać żadnych nadziei. Kaczmarek nie dba o swój PR i nie robi kompletnie nic, aby ten stan rzeczy zmienić. Nie nawiązuje dialogu, nie buduje mostów, jedynie uodparnia się. Brakuje w tym wszystkim zrozumienia, że z kibicami trzeba żyć w zgodzie, zwłaszcza w takim klubie jak Lechia. Świetnie zrozumiał to Wojciechowski, kładąc po powrocie do Lechii duży nacisk na uzyskanie maksymalnej przychylności trybun, chociażby prztyczkami w Arkę. Niezachwianym autorytetem i szacunkiem cieszy się we Wrocławiu trenerski przyjaciel Kaczmarka, Ryszard Tarasiewicz. A Mały Bobo z miesiąca na miesiąc ma coraz więcej przeciwników niż zwolenników. W takim trybie daleko nie da się zajechać.
- Nie patrzymy bezkrytycznie na pracę trenera - powiedział niedawno na spotkaniu z kibicami prezes klubu, Jarosław Czarniecki, dyplomatycznie tonując nastroje, ale i oficjalnie potwierdzając spadek notowań trenera. Zarazem poinformował, że Marcin Kaczmarek w obowiązującym do czerwca 2007 kontrakcie ma klauzulę umożliwiającą jego wcześniejsze rozwiązanie. Co prawda zrealizował plan i utrzymał się, ale póki co wciąż bardziej dzięki PZPN, Lechowi i Amice, bo wedle pierwotnie obowiązującego regulaminu Lechia nadal powinna zajmować miejsce barażowe.
Można odnieść wrażenie, że Marcin Kaczmarek jest zbyt ambitny i ma już zbyt rozbudzony apetyt, by zgodzić się na "degradację" do roli trenera grupy młodzieżowej bądź czyjegoś asystenta. A już zwłaszcza swojego ojca, co czasem się sugeruje. Gra jest więc na zasadzie orła i reszki: albo pozostanie trenerem seniorów Lechii, albo odejdzie z klubu.
Wiele wskazuje, że nastąpi wariant numer dwa. Dla Kaczmarka moment jest mimo wszystko stosunkowo niezły. W przyszłym sezonie utrzymanie się nie będzie już specjalnym sukcesem, a o coś więcej może być ciężko powalczyć. A dzisiaj Mały Bobo ma w ręku świetną rekomendację. Dwa lata pracy trenerskiej i dwa awanse oraz utrzymanie beniaminka w drugiej lidze. I za ten kawał dobrej roboty powinniśmy być mu w Gdańsku wdzięczni. Ale rozliczenia też są potrzebne. A z nich wynika, że przydałaby się nowa miotła.