- Cel został osiągnięty, a w nagrodę zostałem zwolniony z pracy - drwił Kaczmarek z działaczy na łamach Gazety Wyborczej, mając zdaje się kibiców za skończonych durniów, którzy dostrzegają tylko końcowy kształt tabeli i nic więcej. Tymczasem trenerskie błędy nie tylko nie były sporadyczne, ale często nagminne do bólu. Wystawienie w ostatnim meczu Mariusza Dzienisa, któremu już parę dni wcześniej słusznie wręczono bilet powrotny do Białegostoku, dowodzi tylko jakiegoś niesłychanego, irracjonalnego uporu. Stawiania na swoim za wszelką cenę, wbrew wszystkim i wszystkiemu. Ale nie była to żadna nowość w minionej rundzie.
Zadziwia próba przekucia utrzymania się Lechii w niebotyczny sukces. Psim obowiązkiem było zachowanie dla Lechii drugiej ligi przy warunkach, jakie zostały stworzone zimą. Cel udało się zrealizować dopiero na tydzień przed końcem sezonu, gdy nerwy sympatyków klubu były już solidnie zszargane dalekim od oczekiwań przebiegiem wiosny.
Z utrzymania na pewno ma prawo być dumna Polonia Bytom, która rozpoczynała wiosnę na przedostatnim miejscu z 13 punktami na koncie i transferami: Zarzycki (Gazbudowa Zabrze), Gnoiński (Legia II Warszawa), Gryboś (Malinex Kobylanka), Świder (Andaluzja Piekary Śląskie), Wieczorek (Kolejarz Stróże), Jaruszowic (UKS MOSiR Bytom). Dodajmy do tego nędzny budżet, zaległości w wypłatach, fiasko rozmów z potencjalnymi sponsorami, bliskość całkowitej rozsypki. A jednak 33-letni trener Michał Probierz dokonał cudu i w nagrodę od przyszłego sezonu będzie już szkoleniowcem pierwszoligowego Widzewa.
Z utrzymania ma prawo być dumny Piast Gliwice, który za przekręty starych władz startował z wydającym się niemożliwym do odrobienia bilansem minus 10 punktów. Tymczasem już jesienią zdobył 6 punktów więcej od Lechii, natomiast teraz nawet 7, co zresztą zaowocowało tytułem mistrzów wiosny. Mimo dość przeciętnej kadry, z której zimą odeszło siedmiu piłkarzy, a przyszedł jedynie Adam Kompała, gliwicki walec pod wodzą Jacka Zielińskiego bezlitośnie przejechał się po Lechii i nie tylko bez żadnych problemów wybronił przed barażami, ale był nawet bliski włączenia się do walki o awans.
Cieszyć się może Podbeskidzie Bielsko-Biała czy Górnik Polkowice, natomiast zupełnie nie widać w tym zestawie miejsca dla Lechii. Gdański klub był beniaminkiem, ale bynajmniej nie drugoligowym debiutantem, którego rzeczywistość miała prawo przytłoczyć. Lechia nie była biedakiem z trudem wiążącym koniec z końcem i mającym problemy z opłacaniem najważniejszych potrzeb, ale jednym z najsolidniej zorganizowanych klubów zaplecza ekstraklasy. Biało-zieloni nie dysponowali złożoną w pośpiechu kadrą przypadkowych czwartoligowców, ale starannie skomponowaną, 30-osobową ekipą, w której nie brak nazwisk znanych w całej Polsce. Zimą dokonano ośmiu niby wzmocnień. Warto porównać je z transferami bytomian.
Efekty: wyjazdowe kompromitacje z Widzewem, Ruchem i Piastem, walka o uniknięcie baraży niemal do końca sezonu, beznadziejny najczęściej styl gry, 14 goli w 17 meczach, 12 minut gry juniorów oraz znów brak odkryć, nie licząc Kosznika, którego najpierw wsparła głupota Siklić'a, a później brak konkurencji.
Oczywiście były i pozytywy: 25% zdobytych punktów więcej niż w rundzie jesiennej, aż 10 spotkań bez utraty gola, niepokonana wiosną twierdza Gdańsk, fenomen Manuszewskiego, dobra forma przyszłościowych Bąka i Brede, a także... sporo emocji związanych z walką o utrzymanie.
Skutek jest znany, zresztą zapowiedziany przed ostatnią kolejką na naszych łamach: zarząd rozwiązał kontrakt z trenerem rok przed jego wygaśnięciem, co nie musi jednak oznaczać zakończenia tematu, bo Marcin Kaczmarek - jak wiadomo - czuje się potraktowany bardzo niesprawiedliwie, sumienie ma czyste i prawdopodobnie tak łatwo nie ustąpi. W kontrakcie była co prawda odpowiednia klauzula, ale skonstruowana nieprecyzyjnie.
Strach myśleć, co by było bez Jacka Manuszewskiego, który nie tylko nie znajdował się na liście życzeń Lechii, ale przy przymiarkach do zawarcia umowy został też wyraźnie uprzedzony, że miejsca w składzie nikt mu nie gwarantuje. Negocjacje z nim określano później mianem doskonałych, a na boisku rychło okazało się, że jest nie tylko najwartościowszym nabytkiem, ale i najlepszym piłkarzem Lechii w ogóle. Liderem, bez którego nawet Brede potrafił zapominać, że w piłkę grać umie nie najgorzej. "Manek" okazał się darem niebios, choć wielu to wzmocnienie na pierwszy rzut oka wydawało się zbędne.
Trzeba uszanować, że plan minimum został zrealizowany, a najczarniejsze prognozy, które stopniowo nasilały się w trakcie rundy, na szczęście się nie sprawdziły. Ale był to plan absolutnego minimum, co potwierdza nawet miejsce Lechii w tabeli - pierwsze nad kreską, nie licząc modyfikacji związanych z fuzją Lecha i Amiki. Dobre i to, bo mogło skończyć się w stylu występów reprezentacji Polski na Mistrzostwach Świata. Ale runda marzeń ani radości na pewno to nie była. Runda rozczarowania? Prędzej. Były realne podstawy, aby oczekiwać więcej. Jeśli eks-trener tego nie rozumie, to niestety tylko potwierdza słuszność podjętej wobec niego decyzji.