Gdańsk: piątek, 19 kwietnia 2024

Tygodnik lechia.gda.pl nr 67 (30/2006)

25 lipca 2006

Treść artykułu
 |   |   |   |   | 

WSPOMNIENIA JANUSZA CHARCZUKA, CZ. 2

Z kaszanką na Legię

"A ja ręce w górę i bardzo cieszę się z gola. Zupełnie jak uczą w podręcznikach piłkarskich albo na piłkarskich filmach szkoleniowych. To była piękna bramka, może moja najpiękniejsza" - tak po latach wspomina gola strzelonego Legii Janusz Charczuk.

JANUSZ CHARCZUK, KOM

Herbatka u Antka

W ten sposób związałem się z Lechią na dobre i na złe. Obecnie, gdy spojrzę na wszystko z perspektywy czasu, widzę, że tych dobrych momentów było zdecydowanie więcej. Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby zmieniać barwy. Od pamiętnej chwili, kiedy 13 marca 1960 roku po raz pierwszy założyłem barwy biało-zielone, noszę je do dziś. Ten klub, ten stadion, ta drużyna miała i ma w dalszym ciągu coś magicznego, coś co trudno wytłumaczyć. Podobne skojarzenia występują kiedy człowiek, będąc już w dojrzałym wieku, z rozrzewnieniem wspomina dom rodzinny. Lata dziecięce, a potem młodzieńcze i te dorosłe - górne i czasami durne. Lechia była moją zastępczą rodziną. Niezwykłym sentymentem darzę ten stadion, budynek klubowy, szatnię pierwszej drużyny, pracowników klubu, działaczy, trenerów, no i oczywiście moich kolegów z drużyny. Prawie 10 lat mojego życia (w pełnym tego słowa znaczeniu) wiąże się z Lechią.

Nigdzie mi już później herbata tak dobrze nie smakowała, jak ta którą przyrządzał po treningu czy po meczu gospodarz stadionu pan Antoś Kaptowaniec. Pan Antoś mieszkał z małżonką w malutkim mieszkanku pod trybunami. Od czasu do czasu Wicher (Heniek Wieczorkowski) albo jakiś inny dowcipniś pytał się: Antoś, gdzie są moje skarpety, czy nie zaparzyłeś nam herbaty z moich skarpet? Antoś, z czyich skarpet dzisiaj parzyłeś herbatę? Wtedy Pan Antoni się pienił. Ale na krótko. Większość kadry pierwszej drużyny była z Panem Antosiem na "ty", mimo że Pan Antoni już wtedy miał może 70 lat, chociaż wyglądał na dużo więcej. Wspaniały facet, oddany Lechii i wielce zasłużony.

Węgierskie kłopoty

Po trenerze Serafinie obowiązki trenera pierwszej drużyny objął trener Piotr Nierychło ("Piter"). Nawet nieźle nam wówczas szło. Niektórzy z moich starszych kolegów z drużyny byli z trenerem na "ty", ale wielu nie zawsze zgadzało się z jego decyzjami. Jednak ciężka i przewlekła choroba stawów spowodowała ustąpienie trenera Nierychły ze stanowiska. Wówczas jego miejsce zajął nowy trener Lajos Szolar pochodzący z Węgier, przed nami trenujący Ruch Chorzów, z którym, jeśli się nie mylę, zdobył Mistrzostwo Polski.

Zaczęła się ciężka praca. Są dni, kiedy trenujemy 2 razy dziennie. Niektórzy starsi koledzy nie wytrzymują i w niedługim czasie klub organizuje im pożegnanie. Ja jestem na II roku Politechniki Gdańskiej, na wydziale architektury. Dużo zajęć, wykłady, ćwiczenia, kolokwia, egzaminy. Stosunki z trenerem układają mi się poprawnie, ale nie zbyt ciepło. Oprócz mnie w drużynie jest jeszcze jeden student, Staszek Uścinowicz, który jest już na IV roku politechniki. Stasiu jest naszym pierwszym bramkarzem, ponieważ Heniek Gronowski wyjechał "za chlebem" do polonijnego klubu w Australii. Wcześniej zrobił to Jurek Czubała (lekarz stomatolog).

Czasami miałem kłopoty z pogodzeniem moich zajęć na Politechnice z treningami, zwłaszcza kiedy trening odbywał się 2 razy dziennie. Próbowałem to uzupełniać na treningach w rezerwach (III liga). Trener Szolar był tym jednak wyraźnie niezadowolony. Wiele razy słyszałem komentarze łamaną polszczyzna, typu: "ja jestem zagraniczny trener, ja potrzebuję piłkarzy, a nie studentów". Komentarze powtarzały się zazwyczaj po naszym słabszym meczu (niekoniecznie moim). Te jego komentarze doszły w końcu do któregoś z naszych prezesów, prawdopodobnie do Dyrektora Gdańskiego Zjednoczenia Budownictwa inż. Michała Jarząbkiewicza, wielkiego przyjaciela piłkarzy, a mojego mentora. Jak się później dowiedziałem trener Szolar został wezwany "na dywanik". Trener dowiedział się, że Lechia zawsze przygarniała studentów, szczyciła się nimi i dlatego stanowi swego rodzaju ewenement w polskim światku piłkarskim. Dyrektor Jarząbkiewicz powiedział trenerowi, że nie widzi powodu, aby ten stan rzeczy zmieniać. Komentarze się skończyły, a ja w niektóre dni miałem indywidualny cykl treningowy.

Kaszanka po treningu

Pieniędzy w Lechii nigdy nie było za dużo. Z racji przynależności do Federacji Budowlanych byliśmy zawsze jednym z najbiedniejszych klubów. Pamiętam obóz letni przed rundą jesienną w Pucku. Jak już wcześniej powiedziałem trener Szolar nas nie oszczędzał. Byliśmy zakwaterowani w prywatnym domku jednorodzinnym (bodajże u burmistrza Pucka), cała kadra zespołu zajmowała chyba 3 pokoje, w związku z czym było dość ciasno. Stołowaliśmy się w jednej z restauracji na rynku. Dwa razy dziennie trening, często na plaży, na wydmach. Gonitwa taka, że człowiekowi robiło się ciemno w oczach. I po tych interwałach byliśmy bardzo głodni. Nie zapomnę, jak z moim serdecznym przyjacielem Czesiem Nowickim wstępowaliśmy do miejscowego rzeźnika i kupowaliśmy sobie kaszankę, bo nic innego w sklepie nie było, a przecież trzeba było coś dojeść. Takie to były czasy.

Legia na kolanach

Przed nami był pierwszy mecz w rundzie, na wyjeździe z Legią Warszawa. Legia w tym czasie naszpikowana była reprezentantami Polski: Foltyn w bramce, Masheli, Grzybowski, Woźniak, Strzykalski, Zientara, Brychczy, Błażejewski i inni. Nikt się nie pytał kto wygra, pytali się tylko, ile Legia wygra. Parę dni przed meczem z nami Legia wygrała z bułgarską drużyną Botew 7:3. Jedziemy do Warszawy po pamiętnym obozie w Pucku i nie ma co ukrywać - mamy wielki respekt dla przeciwników. Wybiegamy na boisko w składzie: Uścinowicz w bramce, Łukasik, Korynt, Lenc, Szyndler, Musiał, Gadecki, Apolewicz, Charczuk, Nowicki, Wieczorkowski. Rozpoczynamy ostrożnie, ale z biegiem czasu zaczynamy sobie poczynać coraz śmielej. Nasi skrzydłowi sieją dużo zamieszania pod bramka wojskowych. Jednak, jak na razie jest ciągle 0:0. Nasz mecz transmituje TVP.

W pewnym momencie przeprowadzamy akcję środkiem boiska. Wychodzę na wolne pole, dostaję piłkę chyba od Czesia Nowickiego, ogrywam Zientarę, stopera Legii. Grzybowski szarżuje w moim kierunku, kątem oka z lewej strony widzę Jurka Apolewicza, który jest w idealnej dla mnie pozycji, aby zagrać z nim na "klepkę". W momencie kiedy "Grzyb" mnie atakuje, w pełnym biegu zagrywam do "Apka" na klepkę. Apolewicz odgrywa mi już za Grzybowskim, który zostaje daleko w tyle, a ja jestem sam na sam ze Staszkiem Foltynem, który w międzyczasie wybiegł z bramki, aby skrócić mi kąt. Foltyn robi zwód w prawo i opiera się na prawej nodze, a ja strzelam nie za mocno obok jego lewej nogi. Foltyn rozpaczliwie patrzy jak piłka wpada do jego bramki.

A ja ręce w górę i bardzo cieszę się bramki. Zupełnie jak uczą w podręcznikach piłkarskich albo na piłkarskich filmach szkoleniowych. To była piękna bramka, może moja najpiękniejsza. W pewnym momencie konsternacja, bo widzę jak po mojej bramce na trybunie jakaś sylwetka wyższego wojskowego wstrzeliła w górę z rękoma uniesionymi. Rozpoznaję mojego dowódcę, kierownika Studium Wojskowego przy Politechnice Gdańskiej płk. Oleszkiewicza. Był na jakiejś konferencji w M.O.N. i został na naszym meczu. Później tym samym pociągiem wracaliśmy razem do Gdańska. Ale wracam do meczu. Legia wyraźnie speszona, na głównej trybunie konsternacja, generałowie i pułkownicy zaczynają szemrać. Gwizdek sędziego i kończy się pierwsza połowa. Po przerwie spodziewamy się gwałtownych ataków Legii. Faktycznie Legia ruszyła, jednak my początkowo gramy na przetrzymanie i ostrożnie kontratakujemy. Gramy trochę w "dziada". Wygląda tak, jakby Legia przestała wierzyć, że może ten mecz wygrać, a nawet zremisować. Końcowy gwizdek, wygrywamy z Legią 1:0, u nich na Łazienkowskiej. Lechia sprawiła największą niespodziankę pierwszej kolejki ligowej! Rozegraliśmy naprawdę dobry mecz. Może kaszanka z Pucka pomogła?

W następnym odcinku: Kto stanowił Trybunę Główną stadionu Lechii i jak został uratowany honor Układu Warszawskiego.

Ludzie Lechii
Copyrights lechia.gda.pl 2001-2024. Wszystkie prawa zastrzeżone.
kontakt | 0.030