Kibice Lechii. Ci wspaniali kibice. Bez nich nie byłoby tej Lechii, którą pamiętam. Ci kibice reprezentowali wszystkie środowiska ówczesnego Gdańska, wszystkie grupy społeczne, kibicowali nam mężczyźni i kobiety, dzieci i staruszkowie. Nierzadkie były widoki, kiedy tatusiowie przychodzili na mecze ze swoimi pociechami w wózkach. Widziało się dziadków z wnuczętami siedzącymi pod zegarem albo pod akademią medyczną. Nie wiadomo było tylko, kto kogo przyprowadzał na mecz, czy dziadek wnuczka, czy odwrotnie. Wszystkich łączyło jedno: biało-zielone barwy, ukochana Lechijka. Wszyscy byli równi. Docent z Politechniki czy Akademii Medycznej siedział ramię w ramię z pracownikiem stoczni, czy jakiejś budowy. Razem dopingowali swoich ulubieńców, razem gwizdali, kiedy trzeba było gwizdać. Kto głośniej?!
Trybuna główna, środkowa, również miała swoich kibiców. Bonzowie współczesnego życia politycznego, administracyjnego, gospodarczego, intelektualnego. I oczywiście piłkarskie rodziny, a głównie żony niektórych moich kolegów. Podobnie jak na wszystkich stadionach świata, na wszystkich trybunach honorowych, oczywiście rewia mody i tego typu rzeczy. Recenzje naszych występów, opinie o poszczególnych zawodnikach, trenerach, czyli drużyna od strony kuchni (oczywiście żony wiedziały wszystko najlepiej). Czasami te opinie bywały trafne.
No i oczywiście ówczesne media. Niezrównany, dziennikarz radiowy i telewizyjny, redaktor Jerzy Gebert. Swego rodzaju prekursor tego fachu. U nas, na Lechii, zaczynał swoją karierę dziennikarską. A kto nie pamięta Alberta Gochniewskiego, naszego Gocha. Szef działu sportowego "Głosu Wybrzeża", bardziej biało-zielony niż niektórzy z naszych działaczy. Albertku, chylę czoła przed Tobą. Na równorzędnym stanowisku w "Dzienniku Bałtyckim", redaktor Roman Stanowski. Duży znawca wybrzeżowego i krajowego futbolu. Moje specjalne wspomnienia, moje myśli, biegną do mojego serdecznego przyjaciela, Zbyszka Jaźwińskiego.
Zbyszek zaczął bywać na Trybunie Głównej, kiedy ja już zakończyłem swoją karierę piłkarską. Piłka nie była jego domeną. Specjalizował się w piłce ręcznej, siatkówce i koszykówce. Pracował razem z "Gochem" w "Głosie". Kiedy pracowałem już jako inżynier architekt-projektant w Biurze Projektowym "Cukroprojekt", nasza biurowa drużyna brała udział w turnieju piłkarskim organizowanym chyba przez MKKF albo TKKF. Zdobyliśmy mistrzostwo Gdańska i miałem zaszczyt być członkiem tej drużyny. Zbyszek Jaźwiński z ramienia "Głosu Wybrzeża" obsługiwał tę imprezę. Napisał wtedy ciepły, rzeczowy artykuł o naszym "Cukroprojekcie" i naszej przygodzie piłkarskiej. Ostatni raz Zbyszka widziałem chyba latem 1982 roku. Odwiedził mnie w Stanach Zjednoczonych, w Chicago. Wspominkom nie było końca. Wrócił do Polski. Kilka miesięcy później Zbyszek zginął tragicznie w Gdańsku. Myślami jestem teraz z Basią, jego żoną, którą uwielbiał.
Opis ten nie byłby pełny, gdybym nie wspomniał o jednym z największych i najbardziej kolorowych kibiców Lechii. Nazywał się Zygmunt Kapica. Był krojczym w Domu Mody, róg Grunwaldzkiej i Wyspiańskiego. Krojczy w Domu Mody to figura. Od niego zależało kiedy garnitur czy spodnie będą gotowe, za 2 albo za 3 tygodnie. My, piłkarze mieliśmy tam "chody". Nierzadko bywało, że spodnie odbierało się na drugi dzień po złożeniu zamówienia i wzięciu pierwszej miary. Wszystko w imię Lechii. Zygmunt ubierał niemal całą kadrę Lechii. Był naszą pociechą.
Kiedyś złożyłem nietypowe zamówienie. Zażyczyłem sobie, żeby Zygmunt uszył mi płaszcz. Ale nie zwykły płaszcz. Coś mnie pokusiło, żeby to był płaszcz typu reglan (specjalny krój ramion - p. Jakub Smug będzie wiedział o czym mówię). Zauważyłem, że nie szło to Zygmuntowi bardzo szybko i składnie. Było kilka przymiarek, jednak ramiona ciągle się marszczyły. Następna przymiarka, znowu się marszczy. Nie pomogły naciągania. Z chwilą kiedy Zygmunt pociągnął lewy rękaw, prawy zaczął się marszczyć jeszcze bardziej. Kiedy próbował naciągnąć prawy - lewe ramię wyglądało jeszcze gorzej. Zygmunt był wyraźnie załamany. Żal mi go było serdecznie. Powiedziałem: Zyga nie przejmuj się. Jeszcze nie jeden płaszcz będziemy szyli. Na tym się świat nie kończy. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem, wreszcie uwierzył mi, że nie robię z tego żadnego problemu. Myślałem, że za chwilę rzuci mi się na szyję. Powiedział: "o to chodzi, a co to, wieżowiec żeśmy pobudowali"?
Ta fraza, to powiedzenie weszło na stale do naszego, lechijskiego, repertuaru. Często podpieraliśmy się tym powiedzeniem w naszych codziennych sprawach. A już jak ktoś chciał Zygmunta "wypuścić", wtedy groził mu, że zamówi sobie płaszcz z ramionami w stylu "reglan". Oh, Zygmunt, Zygmunt, na pewno teraz tam, w niebie, jesteś tak samo zajęty, jak byłeś tutaj, kroisz i szyjesz przepiękne szaty aniołom. Mam tylko nadzieje, że żadnemu nie wpadnie do głowy zamówić sobie szaty a'la reglan.
Jako początkujący student wydziału architektury Politechniki Gdańskiej nie mogę nie wspomnieć o Politechnicznej Trójcy, która była nieodzowną częścią krajobrazu Trybuny Głównej. W środku siedział Rektor Politechniki, prof. Wacław Balcerski. Po jednej jego stronie siedział Prorektor do Spraw Nauczania, prof. Stanisław Rydlewski, po drugiej stronie rektora zasiadał kierownik Studium Wojskowego PG, płk Józef Oleszkiewicz. Jako student-szeregowy często musiałem się meldować w gabinecie płk Oleszkiewicza i z pierwszej ręki zdawać relacje z meczu, zwłaszcza jak był to mecz na wyjeździe. Z wojskiem nie było żartów. Oblanie egzaminu ze szkolenia wojskowego, groziło natychmiastowym poborem do wojska. Komisja Wojskowa i później jak w piosence: "Przyjedź mamo na przysięgę"... Aczkolwiek, było takie niepisane prawo, że jak się zaliczyło strzelanie na 5, nie było siły, żeby oblać egzamin z wojska. Do dziś nie rozumiem dlaczego do strzelania przywiązywano tak dużą wagę. Wygląda jakby od tego studenckiego strzelania zależały losy Układu Warszawskiego.
Jedno ze strzelań utknęło mi bardzo w pamięci. Każdy dzień szkolenia wojskowego zaczynał się o godzinie 7 rano. O tej godzinie każdy student-żołnierz musiał być na zbiórce, na politechnice, później defilada, którą odbierał płk Oleszkiewicz i jego zastępca, płk Soszka. Po defiladzie regulaminowe zajęcia. Jutro mam wojsko, odbędzie się bardzo ważne strzelanie. Mam nadzieje znowu dobrze wystrzelać, wtedy mój dowódca kompanii, major W. odpieprzy się ode mnie. Budzę się rano, jest godzina 7. Oblewa mnie zimny pot, jestem spóźniony. Łapię taksówkę, gonimy na politechnikę, prawie na sygnale (kierowca okazał się kibicem). Po mojej kompanii ani śladu. Pojechali na strzelnice beze mnie. Melduję się u płk Oleszkiewicza, walę obcasami i sakramentalne: "Obywatelu płk, szeregowy Janusz Charczuk melduje swoje spóźnienie na strzelanie". Pułkownik widzi moje zdenerwowanie, mówi "tylko spokojnie, poszukaj mojego kierowcy". Znalazłem kierowcę, wsiadamy do "Warszawy" płk Oleszkiewicza, jedziemy ulicą Słowackiego (o ile się nie mylę strzelnica niebieskich beretów była na Brętowie). W drodze oczywiście rozmowy o drużynie, jakie samopoczucie, kto kontuzjowany, zgadywanki kto wystąpi w najbliższym meczu.
Przyjeżdżamy na strzelnicę, strzelanie się rozpoczęło. Samochód Kierownika Studium Wojskowego majestatycznie zajeżdża na środek olbrzymiej polany. Zatrzymujemy się. Przez szyby samochodu widzę jak poszczególni dowódcy różnych studenckich kompanii biegną na złamanie karku w kierunku naszego samochodu. Dostrzegam też mojego "wodza" jak biegnie po wertepach. Wszyscy ustawiają się w regulaminowym szeregu, aby zameldować się u płk Oleszkiewicza. A może z płk Oleszkiewiczem przyjechał Minister Obrony Narodowej, Marszałek, inżynier architekt Marian Spychalski, kto wie? Płk Oleszkiewicz wysiada pierwszy z przedniego siedzenia szarej "Warszawy", później długo nic i wreszcie otwierają się tylne drzwi i wysiada student, szeregowy Janusz Charczuk. Niektórym dowódcom i kolegom studentom trudno było ukryć uśmiech. Mój dowódca kompanii tylko mocniej zagryzł szczęki i udaje, że mnie nie widzi. Płk Oleszkiewicz odbiera regulaminowy raport, prosi tylko mojego dowódcę kompanii, majora W., żeby umożliwił mi strzelanie poza kolejnością, bo za godzinę musimy być z powrotem na politechnice, bo płk Oleszkiewicz ma ważne spotkanie z Rektorem. I tym razem znowu nie zawiodłem płk Oleszkiewicza i mojego dowódcy kompanii majora W. I to strzelanie wykonałem na 5. Los i honor Układu Warszawskiego i tym razem został uratowany. Niech te karły imperialistycznej reakcji sobie nie myślą!
W następnym odcinku: Jakie "ksywki" nosili piłkarze i dlaczego dyrektor Lechii zamierzał kupić wędkę.