lechia.gda.pl

Tygodnik lechia.gda.pl nr 69 (32/2006)
8 sierpnia 2006


WSPOMNIENIA JANUSZA CHARCZUKA, CZ. 4

Zawodnicy, przyjaciele, koledzy, działacze

"Był ładny zwyczaj, że po każdym meczu ligowym w Gdańsku, cała drużyna jechała na wspólny obiad do restauracji Hotelu Orbis Monopol, na przeciw dworca kolejowego w Gdańsku" - tak wspomina, w kolejnej części, zwyczaje panujące w klubie w latach 60-tych Janusz Charczuk.

JANUSZ CHARCZUK, KOM
adres: http://lechia.gda.pl/artykul/11489/
kontakt: lechia@lechia.gda.pl

Ligowe salony

W momencie kiedy wszedłem do drużyny, byłem najmłodszym zawodnikiem. Myślę, że byłem dobrze ułożony, wyniosłem z domu szacunek dla starszych. W pewnym momencie znalazłem się wśród ludzi, o których do niedawna czytałem tylko w gazetach sportowych. Reprezentanci Polski. Moi idole. Zacząłem się ocierać o najlepsze piłkarskie towarzystwo w Polsce, zarówno poprzez przynależność do wąskiej kadry Lechii, a więc codzienne treningi, obozy, zgrupowania, jak też występując przeciw gwiazdom z innych drużyn: Legii Warszawa, Wisły Kraków, Górnika Zabrze, Polonii Bytom, Ruchu Chorzów, Cracovii, ŁKS-u Łódź, Pogoni Szczecin, Polonii Bydgoszcz, Arkonii Szczecin, Odry Opole, Lecha Poznań, Stali Mielec, Stali Rzeszów itp. Był to niewątpliwie duży krok dla chłopca z ulicy Marynarki Polskiej w Ustce. Takie nazwiska jak Ernest Pohl, Kaziu Trampisz, Szymborski, Jarek, Wyrobek, Faber, Brychcy, Kempny, Zientara, Strzykalski, Szymkowiak, Stefaniszyn, Hachorek, Baszkiewicz, Foltyn, Marian Norkowski, Szoltysik, Lentner, "Burza" Szczepanski, Soporek, Kielec, Kostka, Jasiu Liberda, Kowalik, Oslizlo, "Jana" Jankowski, Floreński, Wilczyński - mówią za siebie.

Bruderszaft

No i oczywiście nasi - Roman Korynt, laureat plebiscytów na najlepszego piłkarza Polski, Bodzio Adamczyk, Zyga Gadecki, Władek Musiał, Heniek Gronowski, Roman Rogocz, Kazio Frąckiewicz, Czesiu Nowicki, Jurek Apolewicz, Czesiek Lenc - "Hanys", Heniek Wieczorkowski - "Wicher", czy Hubert Kusz - "Śruba". W tym czasie, Roman Korynt był chyba jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym stoperem w Europie. Podobną opinię wyraził środkowy napastnik Realu Madryt, legendarny Di Stefano. I właśnie w takim towarzystwie wypadło mi bywać. Nie ukrywam, był to dla mnie duży zaszczyt. Po jakimś czasie stałem się integralną częścią tego eksluzywnego klubu polskiej ekstraklasy. Początkowo do moich starszych kolegów zwracałem się per "pan". Przyznaję, że brzmiało to na początku trochę śmiesznie, kiedy wychodząc na wolne pole darłem się na cały głos: "Panie Jurku jestem", czy też "Panie Czesiu, po lewym". Dopiero po strzeleniu paru bramek nastąpił swoisty "bruderszaft" i zacząłem się do nich zwracać po imieniu. Zresztą pozwolili mi na to.

Kaszub z Amerykańcem

Myśląc o moich kolegach-piłkarzach nie sposób nie wspomnieć o przydomkach jakie nosiliśmy i jakich używaliśmy na co dzień, w naszej codziennej komunikacji. O dziwo te przydomki przetrwały próbę czasu i do dzisiaj nic nie straciły na aktualności. Niektóre z nich tak przylgnęły do nosicieli, że nawet niektóre żony zaakceptowały i następnie zaadoptowały te wdzięczne nazwy. Bo czyż niewdzięcznie to brzmi jak piłkarska połowica zwraca się: "Baryła, czy mógłbyś mi zrobić pranie, bo ja chcę obejrzeć ten program?" Nie będę tutaj robił odnośników do poszczególnych nazwisk, bo nie o to chodzi. A więc był w drużynie (kadrze): Apek, Amerykaniec (albo Edi), Bródka, Cesku albo Śledzik, Czubek, Dawidek, Dzięcioł, Frącek, Gacek, Kaczor, Kali, Łukasz (czego szukasz), Hanys, Kaszub, Kunik, Małpa (albo Adam), Metek, Maksiu, Wujo, Piola, Ptyś, Śruba, Sajmon, Student za 5 groszy (albo Architekt, albo Antek), Wasik, Wicher, Żyleta (albo Flimon). Te pseudonimy, jak nie trudno zauważyć, obejmują okres całej mojej czynnej kariery piłkarskiej, nie tylko okresu pierwszoligowego.

Trenerzy i działacze również mieli swoje przydomki, z którymi ich utożsamialiśmy. A więc, z tego co pamiętam, wśród trenerów mieliśmy Kiciarza, Placka, Pitera, kapitana Nemo (albo DaDa), Tranzystora. Nie wspomnę tutaj jakie przezwisko daliśmy naszemu zagranicznemu trenerowi Szolarowi. W jego ojczystym języku, czyli węgierskim było to brzydkie przekleństwo, czyli poprzestańmy na tym i nie cytujmy. Wśród działaczy cała Polska znała legendarnego Bajoka, czyli naszego "kierowniczka". Od morza po góry, od wschodu do zachodu. Nawet własna córka nazywała go tym pseudonimem. W przypływie dobrego humoru nazywała go zdrobniale Bajoczek. Ja też zwracałem się do niego zdrobniale per "Kierowniczku". Był też "Jarząbek", najgłówniejszy w naszej Lechii, wielkiej klasy osobowość. Był również Napoleon, prezes, który jak się później okazało poza niskim wzrostem nie wiele miał wspólnego z wielkim wodzem i strategiem. Wręcz przeciwnie, zgotował naszej Lechii Waterloo, za jego kadencji spadliśmy do drugiej ligi. Był też Długi albo inaczej Magiczne Oko, czyli Kierownik Sekcji Piłki Nożnej. Wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. Wśród etatowych pracowników biura Lechii był Olek Cz., czyli "Lalipulek". Wspaniały facet, dusza człowiek, kolega, przyjaciel. Jak chciało się coś załatwić, to o każdej porze dnia i nocy można było na niego liczyć.

Ryby zamiast meczu

Dyrektor inż. Michał Jarząbkiewicz, czyli "Jarząbek", jak go między sobą nazywaliśmy, był w tym czasie najważniejszą osobistością w gdańskim budownictwie. Był dyrektorem Gdańskiego Zjednoczenia Budownictwa, wspaniały fachowiec, wieloletni prezes Lechii, wieloletni kierownik sekcji piłki nożnej, wielki przyjaciel piłkarzy, wielki przyjaciel wszystkich sportowców. Oczywiście pan dyrektor Jarząbkiewicz był stałym gościem na niemal wszystkich meczach Lechii. Nierzadko pojawiał się też na naszych meczach wyjazdowych. Na meczach w Gdańsku nie bywał na Trybunie Głównej. Stał zazwyczaj w tunelu pod zegarem, najczęściej z p. Antosiem Kaptowancem (nasz gospodarz, przyp.). Zazwyczaj po przegranym meczu w Gdańsku (bo jak wiemy i takie się zdarzały), zapowiadał, że w poniedziałek wybiera się do sklepu sportowego i kupuje sobie wędkę i groził, że zamiast na nasze mecze będzie jeździł na ryby. Oczywiście na następnym naszym meczu w Gdańsku, jak gdyby nigdy nic, pojawiał się jak zwykle na "swoim" miejscu w tunelu pod zegarem. Do dzisiaj nie wiem czy kiedykolwiek kupił sobie te wędkę. I już się chyba nie dowiem.

Obiad w Monopolu

Poprzednio wspomniałem o obozie przygotowawczym, czy jak kto woli obozie kondycyjnym w Pucku, nie najlepiej zorganizowanym, gdzie z Czesiem Nowickim kupowaliśmy sobie kaszankę. Ale tutaj muszę od razu dodać, że nie zawsze tak było i nie tylko sama kaszanką człowiek żył. Większość naszych obozów i zgrupowań przedmeczowych była na wysokim poziomie. Była to ekstraklasa. Mówię tu oczywiście o okresie pobytu Lechii w ekstraklasie.

Był ładny zwyczaj, że po każdym meczu ligowym w Gdańsku, cała drużyna jechała na wspólny obiad do restauracji Hotelu Orbis Monopol, na przeciw dworca kolejowego w Gdańsku. Rejon ten obecnie wygląda zupełnie inaczej niż za "naszych" czasów. Nie ma już Hotelu "Monopol", prawdopodobnie nie ma też już tych kelnerów, tych samych szatniarzy i tych samych babć klozetowych. Po każdym z meczów każdy z nas czuł się w obowiązku, aby być na tym obiedzie czy jak ktoś woli kolacji, jeśli mecz odbywał się w późniejszych godzinach, zwłaszcza w lecie. Mieliśmy tam zawsze zarezerwowana salkę, wśród personelu zawsze było kilku kibiców, zwłaszcza kelnerów. Jak pamiętam restauracja ta słynęła z wyśmienitej kuchni.

Zaczarowana dorożka

Bardzo miło wspominam nasze mecze wyjazdowe do Krakowa. Czasami bywało tak, że jechaliśmy tam dwa razy w roku, raz do Wisły i raz do Cracovii. Zazwyczaj wyjeżdżało się w piątek wieczorem, pociągiem sypialnym i po przespanej nocy wypoczęci wysiadaliśmy rano w Krakowie. Kraków zawsze miał i mam nadzieje ciągle ma tę niepowtarzalną swoistą atmosferę, pełny urokliwych zakątków, uliczek, kawiarenek, gdzie od czasu do czasu pojawiała się "Zaczarowana Dorożka, Zaczarowany Dorożkarz i Zaczarowany Koń". To wiemy tylko z opowiadań, bo "Zaczarowana Dorożka, Zaczarowany Dorożkarz i Zaczarowany Koń" pojawiali się tylko w nocy, a jak wiemy przed meczem musieliśmy być najpóźniej o godzinie 22.00 w łóżkach. Czasami mieszkaliśmy w słynnym Hotelu Francuskim, czasami szliśmy na obiad do nie mniej słynnego "Wierzynka". Naszą ulubioną kawiarnią w Krakowie była "Jama Michalikowa", pełna pamiątek po "cyganerii krakowskiej", "Zielonym Baloniku" i innych luminarzach polskiej kultury. Albo szliśmy do "Piwnicy Pod Baranami", gdzie wodzirejem bywał niezrównany Piotr Skrzynecki, kabaretowy geniusz, taki trochę współczesny Stańczyk. Dlatego właśnie wspominam Kraków (i chyba nie tylko ja) z takim rozrzewnieniem.

W następnym odcinku: Jak wyglądały zgrupowania i kogo Lechia zdegradowała do II ligi.




Copyrights lechia.gda.pl 2001-2024. Wszystkie prawa zastrzeżone.
POWRÓT