Pan Romek jak zwykle ochoczo zgodził się na spotkanie z nami. Tym razem - jako że okazja związana z 80. rocznicą urodzin jest szczególna - postanowiliśmy jednak uatrakcyjnić je i poszukać wątków, które nie zostały jeszcze opowiedziane. Pomógł w tym Piotr, młodszy syn legendy gdańskiej piłki, który dał się zaprosić do rodzinnego domu na Korzennej i udziału w rozmowe. Jego rola okazała się wspaniała. Odkrył przed nami wiele anegdot, skutecznie też temperował tatę, gdy ten uciekał ze swoimi historiami w rejony, które zdążyliśmy już poznać wcześniej. Udało więc odkryć się kolejne karty w życiorysie 80-latka, który wciąż trzyma się zdumiewająco znakomicie, tryska humorem i świeżością umysłu. Panie Romku, życzymy w zdrowiu już nie stu, ale ze stu pięćdziesięciu lat!
Cofnijmy się do lat pięćdziesiątych. W domu był pan gościem, rodzina rzadko pana widywała.
ROMAN ROGOCZ: No pewno. To były czasy komunistyczne, pieniędzy nie było, a każdy obóz trwał około miesiąca czasu.
Poza tym z piłki się nie żyło, to było zajęcie po godzinach.
ROMAN: Jasne, że tak.
Teraz piłkarz wraca z treningu i jest do dyspozycji żony i dzieci.
ROMAN: O, tak. I szmal przynosi. A dawniej dopiero jak ta władza ruska umarła - wiadomo o kogo chodzi - to się polepszyło. W całej Polsce zrobiło się lepiej, w drużynach ligowych również. Za mecze już się dostawało parę groszy, jak się było w czołówce. Wcześniej nic.
Piotr Rogocz: Ludzie robili coś z pasją. Powinni za tę pracę płacić, bo jest to rozłąka z domem i każdy, kto jest dobry, powinien dobrze zarabiać. Opowiadałeś kiedyś, jak pierwsze pieniądze zaczęto płacić. Przyszedł kierownik drużyny, położył forsę na stół i każdy miał wziąć tyle, ile się należy, ile ugrał, ile mu się wydaje. I zostawały pieniądze na stole? Zostawały! A spróbuj dzisiaj taką rzecz zrobić.
Podpytywaliśmy panów córkę i siostrę, Ilonę, jakie pan Roman ma zainteresowania poza piłką. Nie zastanawiając się sekundy kategorycznie stwierdziła: Żadne! Tylko piłka, piłka, piłka!
Piotr Rogocz: Zgadza się. Wyniki, radio, gazety, wszystko.
ROMAN: Zawodnik musi przecież dobrze się przygotować. A to, że ja te bramki tak strzelałem, to nie moja zasługa, tylko żony.
Jak pan się poznał z żoną?
ROMAN: Już w podstawówce! Grałem wtedy w trampkarzach, to na nic nie było czasu. Jak wymieniliśmy "cześć", to dla mnie już było dużo, bo musiałem lecieć na trening.
I uczucie już wtedy rozkwitło?
ROMAN: Nie oszukujmy się, orłem w szkole nie byłem. Gdzieś trzeba było być dobrym, to byłem w piłce. A z taką przyjaciółką od razu lżej szło. Mieliśmy do szkoły na ósmą, to przychodziliśmy pół godziny wcześniej i dawała mi spisać zeszyt. Miałem trochę tego cwaniactwa już w szkole. Pamiętam jak na geografii nauczyciel kazał nam mapy zrobić, a mieliśmy akurat jakieś mistrzostwa i nie było czasu. Więc woła mnie, a ja idę, chociaż nic nie mam. W pierwszej ławce siedziała najlepsza uczennica, to zabrałem jej mapy. Zorientowała się, ale tylko jej pogroziłem, żeby była cicho. (śmiech) A nauczyciel jeszcze mówi: ja się tego po tobie nie spodziewałem, to mi się podoba! Tyle że nauczyciele jednak nie są w porządku. Bo ja dostałem ocenę dobrą, a ta koleżanka - bardzo dobrą. Za to samo!
Czyli od początku był pan takim cwaniakiem?
ROMAN: No pewnie. I stąd się bierze to, że ja później te bramki na spokojnie strzelałem. Będąc w pół drogi do nauczyciela jeszcze coś wymyśliłem.
Piotr: No nie, ja jestem stary belfer, już emerycki, więc mi takich bajek nie opowiadaj.
ROMAN: On był akurat naszym gospodarzem, więc pewnie chciał, żebym ja zdał. Tak miałem. Jak zdawałem na trenerkę w Katowicach, to pedagogiczka mnie dwie godziny trzymała. I w końcu mi mówi: "Co pan mi nagadał, pan chyba książek nie czytał. Jaki chce pan stopień?". A ja mówię: "Dostateczny!". Na to ona: "To mnie pan zaskoczył". I dała mi 3+. Pytała mnie, co robić z młodzieżą od 3 do 5 lat, albo od 5 do 7... Ja tam wiedziałem akurat... Sam miałem trójkę dzieci, ale czy mnie żona do nich dopuściła?
Aha, czyli to żona nie dopuszczała do dzieci?
ROMAN: Nie, nie. Ja z żoną zawsze, jak miałem czas... szedłem z dziećmi do lekarza. (ogólny śmiech) Ale tylko niosłem! Jak robili im zastrzyk, to uciekałem. Żona musiała je trzymać. Wszystko wytrzymałem, nawet bolesne rzeczy, bo miałem przecież kontuzje. Ale zastrzyków się bałem.
Była podstawówka, kolejne lata, ale na okres wojny pewnie trzeba było rozstać się z ukochaną?
ROMAN: Wszyscy się rozstawali, bo każdy musiał się dostosować. Ale rodzice dążyli do tego, żeby każdy szkołę kończył. Pracowałem u malarza...
U malarza?
ROMAN: Tak, takie Tatry duże malował. A ja... nosiłem mu i woziłem te farby. (śmiech) Nie chodziło o zarobek, w czasie okupacji trzeba było mieć jakąś pracę. Na Śląsku tymczasem wszystko to kopalnia albo huta. No to zapisali mnie do technikum górniczego. Ojciec pracował w kopalni i powiedział, że u niego nikt z rodziny nie będzie tak pracował. Podpisał na mechaniczny - ślusarz, mechanik.
Bał się o pana?
ROMAN: Ludzie, to jest kopalnia, nie zdajecie sobie sprawy, co to jest! Fatalne warunki, ani powietrza, ani nic.
Zdarzyło się panu być w kopalni, zjechać na dół?
ROMAN: Oczywiście. Jak do technikum chodziłem, to musiałem tam zobaczyć. I było całkiem ładnie.
Jak to ładnie? To dlaczego nie został pan górnikiem?
ROMAN: Bo się bałem. Zjechać i zobaczyć, to co innego! Po co pan jedzie do Wieliczki? Żeby kopalnie zwiedzić. Ale jakby tam panu kazali pracować, to by pan powiedział - a nie, nie, dziękuję!
W czasie wojny znalazł się pan w Niemczech, a później lądował w kolejnych krajach.
ROMAN: Udało nam się umówić z takim gościem i przeskoczyć do Francji. Czekaliśmy na odlot do Anglii, ale wojna prawie się kończyła, więc przeszliśmy do Włoch. A tam generał Władysław Anders szukał żołnierzy. Musiałem przejść szkolenie i trafiłem na warsztat, a przecież ledwo 18 lat skończyłem. Musiałem zdawać: kierowcę, motocykle, czołgi, wozy przeciwpancerne, kariersy. Jak byłem kierowcą, to dawali łaziki i trzeba było amunicję wozić nocą na front. No to dowoziłem od czasu do czasu, jak nie było kierowców.
Zdarzyły się jakieś pamiętne sytuacje?
ROMAN: Na wojnie nigdy nie wiadomo, skąd można dostać... We Francji było niebezpiecznie i we Włoszech również. Tego się nie da opisać. Niemcy mieli strzelców na drzewach i w zakamarkach, a trzeba było jechać po serpentynach, między skałami. Albo jak złapali żołnierzy na polu, to siekli po nich równo. Ale jakoś udało się, że mnie nie trafili.
Nigdy pan nie był ranny?
ROMAN: O, tu, w nogę byłem. Wpadłem do pokrzyw, jak samoloty atakowały. I nic nie czułem, dopiero później zobaczyłem, że mam tu odłamek. Albo byliśmy na takiej górce w około 80 osób. Tam nas dostali i po godzinie schodziło już tylko 40 osób...
Piotr: Na Monte Cassino, zejście.
ROMAN: Krzyczeli: "Zabierzcie nas, zabierzcie!". Ranni, zabici. A myśmy nie mogli, no bo jak? Dopiero Czerwonemu Krzyżowi zgłosiliśmy i oni poszli. Nie wiadomo, ilu ocalało. Nawet nie ma co pisać, bo ja się modliłem, mamę wołałem, taki to był strach. Albo jeżeli jeździło się samochodem, to zawsze trafiło się sztukasy. Trzeba było zostawiać wszystko i uciekać, bo przecież na naładowane amunicją auto wystrczyłaby iskra.
Piotr: Nie wiem, czy kiedykolwiek o tym opowiadałeś, ale była oficjalna prośba do Andersa o zdemobilizowanie ciebie. Klub włoski, zawodowy. Jak to się stało, że do tego nie doszło? Umowa została właściwie podpisana.
ROMAN: Ja akurat stacjonowałem w Macareta. Tam jest taka szkółka, skąd sprzedają piłkarzy do klubów Ancona i Bologna. Mnie chcieli właśnie do Ancony. I namówili mnie, żebym nie jechał do Anglii, jak mieliśmy w planach. A generał Anders to też przecież był kibic.
Pana występy też oglądał?
ROMAN: Pewnie, oglądał cały korpus. Wtedy jednak przyszedł do koszar i powiedział tak: "Ja wam nie zabraniam. Tylko o co my walczymy?". My mu na to, że mamy już kontrakty i tak dalej. A on kontynuował: "A kto wam zabrania? Tak załatwiłem, że mamy prawo iść na cały świat. Gdzie kto chce, tam go muszą przyjąć. Będziecie mieli dobrze, będziecie grać w zawodowych drużynach. Ale za co i o co walczyliśmy? Jeźdzmy do Anglii, niech Anglicy dadzą nam cywilne ubranie, za wojsko niech zapłacą i wtedy pierwszym samolotem wracajcie z powrotem".
Dał się pan przekonać.
ROMAN: Ale zapowiedziałem, że wrócę. Tyle że z drugiej strony Spodzieja, Alszer i inni z korpusu pojechali do Polski i słyszeliśmy w radiu, że strzelają bramki dla AKS-u Chorzów. Zawsze dostawałem listy od matki, w których brat dopisywał na końcu: "Nie przyjeżdżaj". Napisałem, że nie przyjeżdżam, że jestem w zawodowej drużynie, że będę pieniążki przesyłał, a miałem wtedy 20 lat! A mama odpisała: "Chleb jest wszędzie o jednakowych skórkach". Tak mnie to wzięło, że nikt by mnie już nie odciągnął. Nawet mogliby mi milion pokazać, jak Wałęsa obiecywał. Jak go spotkałem, to mówię: "Daj mi te pieniążki, bo umrę!". A on: "Nie martw się, jeszcze dostaniesz, bo mnie to wkurza i ja się za to wezmę". Niech się za Lechię weźmie, to też będę zadowolony. W każdym razie w Anglii, jak nas zdemobilizowali, to mogłem od razu wyjeżdżać do Włoch. No ale ten chleb o jednakowych skórkach...
Piotr: Jako chłopak miałem przyjemność podejmowania przyjaciela ojca z wojska, z Anglii. Więc był to najlepszy jego kumpel, przyjechał pierwszy raz. Nie uwierzycie. O wojnie rozmawiali może z godzinę, o piłce - całą noc. Tamten chciał nawet wspominać, ale ojciec tak przekręcił rozmowę, tak zagadał, że przez całą noc dyskusja toczyła się tylko o piłce. Dowiedziałem się o jakimś zasypaniu wspólnym, bo ojciec tego nie powie, jakieś cuda niewidy, ale trwało to może z godzinę.
ROMAN: O wojsku się nie gada. To jest nie do wytłumaczenia. Po co gadać, jeżeli w wojsku jest tak, że kto nie wystrzeli pierwszy, ten ginie.
A nie chciał pan zostać w Anglii?
ROMAN: We Włoszech mnie chcieli i pierwsze co robili, to dzwonili do Anglii z pytaniem, kiedy przyjadę. Szanowali Polaków. Ale w Anglii też nie chcieli, żebym szedł do Włoch. Przyszedł jeden kapitan, drugi, major, pułkownik. Myślę sobie: co oni tak knują? "Przecież tu możesz grać, w Arsenalu czy Manchesterze". A ja im na to: "Ale we Włoszech jest lepiej, cieplej". Każdy natomiast bał się do tej Polski wracać.
W końcu jednak wrócił pan na Śląsk, ale szybko przeniósł się na Wybrzeże.
Piotr: Goździk przyjechał po niego do Lechii. W kościele mu powiedział: "Słuchaj, robimy pakę w Gdańsku". To Romek: "No dobra, to jadę". Zostawił Irenkę i pojechał od razu do Gdańska.
ROMAN: No ale ona żoną jeszcze moją nie była. Żyliśmy ciągle jak w szkole. Powiedziałem, że jadę do Gdańska i tak dalej. I niech będzie zadowolona, że byliśmy u Jakuba Smuga, który uszył mi garnitur do ślubu. Ale dla mnie żadna różnica. Patrzą na twarz, nie na ubranie. Przecież u nas na Śląsku to i tak do kościoła jedzie się godzinę, bo ciągle zatrzymują z gorzałką.
Ale jak małżonka zgodziła się na wyjazd, z oporami?
ROMAN: Nie, Goździkowej obiecałem, że przyjadę. I teraz, żebyście tego Rogocza widzieli, to by był śmiech na sali! Dawniej była taka moda, te włoskie czarne płaszcze, kapelusz - taki wielki rondel. Tak przyjechałem i jak szedłem do domu, to ojciec stracił w końcu cierpliwość i powiedział: "Zdejmiesz to czy nie?". A ja tam przyjechałem jak Amerykanin. Jak mnie teściowa zobaczyła, to pomyślała sobie: Ale ona ma kawalera!
Ślub był w którym roku?
ROMAN: W 1948. I rzymski! Trzech księży. Trzy razy się podchodzi. A skoro córę sprzedają, to teść mnie wziął, żeby przeegzaminować. Ja mówię: "Nic nie umiem, bramek nie strzelam, z wojska mam mechanika". On na to: "No to co, będziesz w piłkę grał?". Mówię: "Będę w piłkę grał i do pracy chodził". Z teściem trzeba wcześniej załatwiać. Dopiero potem jechałem do Gdańska. Teść wiedział, to jest najważniejsze.
Pomęczymy teraz syna. Kiedy do pana dotarło, że ojciec jest znanym i dobrym piłkarzem?
Piotr: Nie było takiej świadomości. My jesteśmy normalną rodziną. Na podwórku było 40-50 chłopaków w naszym wieku, wszyscy kopali piłkę, latali na Lechię, ale to wszystko było naturalne.
Miał pan możliwość być na meczu taty jeszcze jako piłkarza?
Piotr: W wózku, bo mama chodziła na wszystkie mecze. A świadomie, to w tej chwili jest to już mgła. Ale tak, to normalne było. Czasem nawet na treningi się chodziło. Tylko że wtedy byłem bardzo mały, przecież ojciec skończył karierę jak nie miałem 10 lat.
Z powodu taty nie był pan aby gwiazdą podwórka?
Piotr: Nie. Natomiast ojciec często wyjeżdżał za granicę. Były więc jakieś zabawki, które wynosiło się na ulicę. Wszyscy się z tego cieszyli i nie było tak, że to jest +moje+. A rodzinnie ta sytuacja nie była taka dobra, bo ojca na dobrą sprawę cały czas nie było. Wodzem w domu była mama.
Twardym?
Piotr: Nie, oni się tak idealnie dobrali, to była wielka miłość, idealne prowadzenie. Musieli się uzupełniać, bo inaczej by to nie wyszło. Trójka dzieci o różnych temperamentach, ojciec ciągle na wyjazdach, piłka, niepowodzenia, stresy. To nie jest tak, że wszystko było piękne i ładne. Wychowywała nas mama. Ojciec jest człowiekiem, który ma pasję - piłkę nożną. I nic więcej. On tym żyje, żył i będzie żył.
Ale jak wracał do domu, to też rozmawiał tylko o piłce?
Piotr: Tylko. Co było, jak było, co mógł, a czego nie mógł. I radio, wszystkie wyniki. O, z anegdot utkwiła mi taka jedna rzecz, że ojciec gotować nie umie. I teraz pech chce, że musi zająć się domem, bo mama jest w szpitalu. Jak dał nam jeść, to widzi, że wszyscy się krzywią. (śmiech) No to w pewnym momencie mówi: Dość tego! Pierwszy raz bylem wtedy "U Kubickiego", gdzie zabrał nas na obiad. I pamiętam jak dziś taką sytuację. Przychodzi kelner i mówi: "Panie Romku, to samo?". A Romek na to: "Jak to samo?! Przecież jestem z dziećmi!".
(śmiech)
Piotr: Ja cały czas sobie myślałem, co to jest "to samo"? Dopiero jak już miałem swoje lata i poszedłem do Kubickiego, to się zorientowałem, że to są... kanapki. (śmiech)
Wspomniał pan, że tu, w okolicach Starego Miasta, tętniło życie piłkarskie.
Piotr: Tu, gdzie teraz jest kino Krewetka, były takie bloki i wylany asfalt, gdzie graliśmy w piłę calutki czas. Przy Brygidzie też było boisko w miarę fajne, tam gdzie teraz jest parking. Rozgrywki między dzielnicami tam się odbywały. Może i faktycznie to jego zasługa, że tu wszystko się wokół obracało. Tu się kopało. Głownia, Żemojtele, Szczęsny i inni. Poza tym mieszkali tu także inni piłkarze starej Lechii - Lenc chociażby.
Pamięta pan tych zawodników z pokolenia ojca?
Piotr: Oczywiście, bo ja ich znałem, oni tu przychodzili. Jezus Maria, to było nawet tak, że drużyna przyjezdna przychodziła na śniadanie.
Drużyna przyjezdna?!
Piotr: Na przykład Górnik Zabrze. Przychodzili z dworca, mama robiła śniadanie, po zjedzeniu wsiadali w tramwaj i jechali na Lechię. A na boisku widzę, że tak się kopią, że ból głowy, choć przed chwilą u nas jedli. I nie było żadnych historii, jak dzisiaj, że się nie daj Bóg ktoś spotka i jest wielka afera. Nie wiem, co tę piłkę tak zmanierowało.
ROMAN: O tak, reprezentanci Polski byli, Ernest Pol czy Edward Jankowski. Ale macie najlepszy dowód, że żona tu wszystko robiła. Ona nie dopuszczała nawet dzieci, jak miałem kontuzję. Jak nogę złamałem i mi powiedzieli, że już nie będę mógł uprawiać sportu, to powiedziała: "Jedźmy z powrotem, mama chora". To Górnik Zabrze pierwszy zabrał mnie do siebie. A ja jestem szczęśliwy, ze mi Budowlani zwolnienia nie dali i musiałem wrócić. Choć byłem kaleką.
Panie Piotrze, może dostawał pan od ojca koszulkę Lechii do pobiegania na boisku?
Piotr: Niee, tego nie było. Choćby dlatego, że ktoś mógłby zazdrościć, że nie wypadało. Tak samo było z zabawkami. Jak ojciec był w Anglii, to te wszystkie płyty Beatelsów, Hendrixów i innych, których tu na rynku nie było, miałem w poczcie, bo przysyłał. Ale to było dzielnicowe. Jak każde dziecko pocieszyłeś się w domu i wiedziałeś, że to już nie jest twoje. I rodzice doskonale wiedzieli o tym, że ja już tego zaraz nie będę miał. To tak jak pierwszy telewizor, stary Belweder, jeszcze gdzieś w piwnicy chyba stoi. Ten dom był zawsze otwarty.
Wszyscy tu przychodzili?
Piotr: Wszyscy przychodzili oglądać telewizję i to było normalne.
ROMAN: Muszę się przyznać, że ja nie miałem źle! Ale równocześnie do pracy chodziłem, a nie tylko do kasy po pieniążki. Bo tak jesteśmy wychowani w domu, mi by żona na to nie pozwoliła nawet. Jak ja mogę narzekać, jak za ligę dostaliśmy talon na telewizor?
Za jakie dokładnie osiągnięcie był ten telewizor?
Piotr: Możliwe, że za udział w finale Pucharu Polski w 1955 albo za trzecie miejsce w ekstraklasie w 1956, tak mi się zdaje.
ROMAN: Przychodzę do domu po treningu, patrzę, a tu cała ferajna siedzi na ziemi przy tym telewizorze. Chcę coś zjeść, a żona: "Akurat przyjechałeś na wieczorynkę, nie mogłeś później albo wcześniej?". Albo pamiętam, jak palili "Reichstag" to przyjechali z 200 litrami benzyny i chcieli nam tu wszystko wysadzić. A ludzie krzyczą: "Przecież tu Rogocz mieszka, Romek!" Ja przychodzę i wołam: "Ojeju! Lechia! Lechia!". Na co oni obrócili, w tył - i pojechali.
Piotr: Wracając jeszcze do pytania, czy to była jakaś rewelacja mieć takiego ojca. Ja zawsze na Lechię kupowałem bilet. No bo jak inaczej? Chyba że się znało kogoś na wejściu, to się wchodziło paką. A jak nie, to się kupowało bilety. Mogłem oczywiście wchodzić przez ojca, na legitymację, ale przecież nie wypadało!
ROMAN: Żona też miała legitymację i musiała składki płacić. A co, łaskę robi? Chce zobaczyć męża, to niech płaci! (śmiech)
Wśród pana dzieci była również dziewczyna, jak ona się czuła w tym strasznie piłkarskim domu?
ROMAN: Nie musiałem się nawet o nich martwić.
Piotr: Ona była przez braci mocno pilnowana. Jak wychodziliśmy, to tylko razem. O, mogła wychodzić spokojnie, nie było takich problemów jak dzisiaj.
Ale też się interesowała piłką?
Piotr: No tak, oczywiście. Mieliśmy ją w takiej opiece jako najmłodszą.
Czy nie jest czasem tak, że tak jak ojciec pana Romka nie chciał, żeby on został górnikiem, tak pan Romek nie chciał, żeby jego synowie zostali piłkarzami?
Piotr: Coś w tym jest.
ROMAN: Ale odwrotnie. Oni chcieli być, jednak nie mieli smykałki. Piotr miał najlepszą, ale nie będę gonił na siłę.
Piotr: Ty mówisz, jako trener, że miałem smykałkę. Dobrze. Ale jedna rzecz. Ty mnie zapisałeś... na tenis! (ogólny śmiech) I ja trenowałem właśnie tenis. Musiałem uciekać na boczne boisko i trenowałem z jego drużyną.
ROMAN: To było najrówniejsze boisko. Przecież nie chciałem, żebyś nogę złamał.
Panie Romku, co to za pomysł z tym tenisem, niech pan nam to wyjaśni.
ROMAN: Bo to dobry sport, jedyny obok piłki, w którym komuniści mogli płacić. Poza tym jeżeli ktoś weźmie się za tenis, to może też wziąć się za piłkę.
Piotr: E tam, urazowość przede wszystkim musiała zadecydować.
Panie Romku, bał się pan, że dzieci będą narażone na kontuzje i operacje, jak pan?
ROMAN: Nie, ja się nie bałem. Bo widzi pan, drugi syn, Andrzej, grał z Puszkarzem w finałach mistrzostw Polski w Mielcu. Zatem nie mówmy tak. Tylko że ja byłem trenerem Lechii i jeżeli Puszkarz był lepszy, Jastrzębowski był lepszy, Głownia był lepszy, a przychodzili wszyscy i mi mówili: czemu nie gra Andrzej? Bo tak ja chcę. Przegrywałem z Lęborkiem, to zdjąłem Puszkarza i Głownię, a wstawiłem Zarębę i Rogocza. Andrzej dwie bramki strzelił i wygraliśmy 3:1.
Piotr: Ale podstawowa rzecz była taka, że bał się urazów i tak dalej. Na pewno tak było. Natomiast w moim przypadku pamiętajcie o jednej rzeczy. Złamałem kręgosłup. Miałem ciężki wypadek, właściwie idiotyczny, najgorszy, jaki można mieć. To takie ostrzeżenie dla młodzieży, skakałem na płytką wodę i złamałem dwa kręgi szyjne. Dwa lata przechodziłem rehabilitację.
To chyba i tak dobrze się skończyło?
Piotr: Skończyło się wspaniale, ale uraz psychiczny pozostał, głowa się sama cofała.
ROMAN: O, teraz mi przypomniał, czemu nie miał być piłkarzem. Bo chciałem, żeby on studiował, bo był zdolny.
Piotr: Jest zupełnie inna rzecz i Andrzej wam pewnie powie. To jest człowiek, który ma jedną pasję i jest nią piłka. Jeżeli ktoś spieprzy coś, to jest koniec. Jeżeli ktoś jest zawodnikiem, to opierdzielił go w szatni, ale ten szedł do domu i miał luz. Jako jego syn wracam natomiast do domu i nie mam luzu, bo jest to samo od początku. (śmiech) Ale to jest pasja, tu nie ma się co dziwić.
A jakim trenerem był dla młodzieży? Srogim czy raczej kumplem?
Piotr: Miałem prywatny kontakt z zawodnikami, których on prowadził. Oni go autentycznie lubili. Nie cierpieli go tylko za to, że gonił ich za papierosy, za różne wychowawcze historie, za piwko. Po latach te opinie stają się bardziej pozytywne, ale wtedy naprawdę go lubili.
ROMAN: On ma rację, bo ja jako trener byłem w drużynie ojcem, a kierownik drużyny, Brzeski - mamą. Tata nie może się ugiąć. Może sie popłakać, ale nie może cofnąć decyzji. A Brzeski wysłuchał, niby szedł do trenera, ubłagał go i trener zmieniał zdanie. Robiłem zawodników dla Lechii, nie dla siebie. Chociaż jak zaczynałem tak mówić, to żona od razu ucinała: "Przestań się chwalić, za dużo gadasz. Grałeś, grałeś... A Bydgoszcz?".
Piotr: Oj tak, mama przypominała różne takie rzeczy, wpadki.
ROMAN: W Bydgoszczy schodzę z boiska i mówię: "Ludzie, co my narobiliśmy! Jak żona pozna wynik, to urodzi!".
A co się stało w tej w Bydgoszczy?
- No... Chyba 0:6 przegraliśmy.
(ogólna wesołość)
ROMAN: Przychodzę do niej i mówię: "Oj, oj, kochanie, jak się czujesz?". A ona: "Przestań! Jaki wynik?". Ja mówię: "Wiesz, no...". Na co ona: "No powiedz, nie bój się!". Ja mówię: "Zero sześć". Ona: "O Jezus, no nic, no nic". Minęło parę minut - i do akuszerki. I urodziła Andrzeja, w mieszkaniu, bo takie były czasy. A jak się tylko wszyscy dowiedzieli, to zaraz Gronowscy, Kupcewicze, Nowakowscy, Kamzela - cała drużyna przyszła z kwiatami. To była drużyna! Opiliśmy to nie wódką, tylko miodem kaszubskim.
Piotr: Fakt, jako zawodnicy nie pili ani nie palili.
Mówi to pan z ręką na sercu?
Piotr: Z ręką na sercu. Naprawdę. Chociaż gdy był trenerem, to z ręką na sercu tego już nie powiem.
ROMAN: W czasach piłkarskich była taka kibicka, najlepsza kibicka. 25-26 lat miała i była najlepiej ubrana na Wybrzeżu. Robiła nam pranie i wszyscy mieszkaliśmy u niej, na Waryńskiego. A jak po 22:00 nie byliśmy w domu, to zamknięte!
Piotr: I Pokorski w ogródku spał. (śmiech)
ROMAN: Graliśmy kiedyś na Ruchu jako reprezentacja Gdańska z reprezentacją Śląska. I ta kibicka przyjechała z nami. Jesteśmy na rozgrzewce, wychodzimy na boisko, a ta krzyczy do Kokota, który był kawalarzem: "Fredek, Fredek! A jak się na Śląsku dopinguje?". A on: "Ciule tempo! ciule tempo!". No i gramy, a tu nagle cała gdańska trybuna: "Ciule tempo! Ciule tempo!". Wszyscy Ślązacy zaniemogli. (śmiech) A my wygraliśmy 3:1. To była dopiero sensacja.
Ale, panie Romku, gdy był pan trenerem, podobno na każdym meczu wypalał pan dwie paczki.
ROMAN: Noo, może i dwie. Ale to kierownik mówił: "Zapal, chodź, zapal!". Jak byłem zawodnikiem, to najwyżej trzy papierosy zapalałem.
A kiedy pan rzucił?
ROMAN: Praktycznie wtedy, jak żonie przyniosłem emeryturę.
Piotr: Dokładnie, bo wcześniej palił jak smok.
ROMAN: Żona mnie rozliczała: to na mieszkanie, to na światło, to na to.
Piotr: Nieprawda, zachorował, coś z płucami i przestraszył się.
Jeżeli to prawda, to pan Roman i tak jest świetną reklamą nikotyny. Palił jak smok i proszę: 80 lat, znakomita forma.
Piotr: Tylko że 20 lat nie palił. A jeżeli chodzi o ciężkie alkohole, to dopiero w czasach trenerki.
Słyszeliśmy, że miał pan taki trenerski zwyczaj, żeby nie siedzieć na ławce, tylko...
Piotr: O tak, tylko za bramką.
No właśnie, ale jak to za bramką, to strasznie dziwne. Stamtąd nic nie widać!
ROMAN: Jak stoję daleko za bramką, to sędzia myśli, że jestem gospodarzem. Bo trener nigdy tam przecież nie stoi.
Piotr: Ale co z stamtąd widać?
ROMAN: Jak to nic nie widać? Zawodnika niczego nie nauczysz, gdy lecisz do linii i krzyczysz. Dobry kibic powie - od tego masz trening. Za bramką tego nie słyszę, słyszę za to, jak Kaczmarek nadaje: "Panie, zmień mi tego Słabika, to jest daltonista, on zamiast na piłkę na mnie skoczył". Ja mówię: "Słuchaj, jeszcze jedno słowo, to ty wylecisz, a nie Słabik".
A strona była przypadkowa, czy zawsze od defensywy lub ofensywy?
ROMAN: Zawsze stawałem od defensywy, czyli za swoim bramkarzem.
ROMAN: Wszyscy Puszkarza wychowali, a Puszkarz przyszedł do Lechii mając 15 lat. Kupiłem go... za pół litra. Chodził do szkoły w okolicach "Szóstki" przed Przeróbką. Przychodził też na trybunę i siadał, taki skromny. Mówię kiedyś: "Zdzisiu, co ty tak siedzisz?". Odpowiedział, że chciałby być z kolegami, że ma tutaj przyjaciół i tak dalej... A on taki był, że z nim nie pogadasz. Za to w drużynie najgorszy rozrabiaka, miał wielki wpływ na zespół. Jak coś powiedział Jastrzębowskiemu czy innemu, to zawsze go słuchali. Znalazłem miejsce na boisku Puszkarzowi oraz Tomkowi Koryntowi, którego z obrońcy zrobiłem napastnikiem. No ale pytam: "Zdzisiu, chcesz być w Lechii?". A Zdzisiu: "Trenerze, chciałbym. Mam tu kolegów". Ja mówię: "Nie martw się". Znałem tego kierownika ze Spójni i wszystko z nim załatwiłem.
A czemu do swojej drużyny młodzieżowej nie ściągnął pan Andrzeja Szarmacha?
ROMAN: Bo mnie by wyrzucili. Ludzie! To nie jest jak teraz z Milą, którego Globisz sprowadził z Koszalina. Gdybym ja tak zrobił, to by mnie zawiesili. Nie wolno było brać juniorów, bo to graniczyło z przekupstwem. Jak Puszkarza atakowałem, to rozmawiałem najpierw z kierownikiem Nowakowskim.
Piotr: Szarmach to chłopak z Siedlec, skąd jest też Głownia, więc na pewno chciał. Tylko ktoś chyba go nie znalazł w odpowiednim momencie, że on do Stoczniowca poszedł.
ROMAN: Dzwoniłem jako trener juniorów na Siedlce do dyrektora i mówię: "Tu Rogocz, trenuję juniorów Lechii". Odpowiadali: "My znamy, znamy pana!". Ja na to: "Przyjdę parę razy na trening na to wasze nowe boisko". I słyszałem: "Naprawdę? Dobrze, dobrze!". No to mnie tylko o to chodziło. Myślał, że mu pomogę, a ja mu zabrałem z pięciu zawodników. Przyszedłem, pokazałem trening, cała dyrekcja się zbiegła. A później mówię: ty, ty i ty przyjdźcie na trening do Lechii. Tak tylko mogłem.
Piotr: To Szarmach się nie załapał?
ROMAN: Bo to była jednostka, on był w reprezentacji Polski.
Piotr: Aaa, no tak, zgadza się.
ROMAN: Muszę się pochwalić, że wzięli mnie do reprezentacji, żebym trenował juniorów. Więc zawsze, kiedy były ferie, trenowałem kadrę Polski. Na obozach mieliśmy 180 chłopaków i mieliśmy zostawić 60. Zawsze dawałem tam 3-4 swoich zawodników i co roku uczciwie dostawali się do tej sześćdziesiątki. Przychodził Andrzej Strejlau, będący z domu dziecka, z pytaniem, czy może nam pomóc trenować. Później się wybił, a wtedy dopiero był na AWF-ie.
Piotr: Jeżeli mnie zapytacie o piłkarza, na którego ja głosuję w plebiscytach, to jest z czystym sumieniem Zdzichu Puszkarz. Bo mój ojciec, to jest legenda.
A wielki talent, Kazimierz Deyna?
ROMAN: Miałem go w reprezentacji. Wykazałem mu, jakie ma słabe strony. Trener miał nad nim pracować. I na przyszły rok, jak miał postępy, to miałem to szczęście, ze Deynę prowadziłem. I napisałem później do Starogardu Gdańskiego, żeby wyróżnić tego trenera. Dzięki temu PZPN dał mu nagrodę.
Lechia też chciała ściągnąć Deynę?
ROMAN: Tak, ale wtedy Arka zaczęła krzyczeć, że Lechia wszystkich kaperuje. To zainteresował się ŁKS. Ale znów było zamieszanie i jak zwykle wygrał ten ostatni. W tym przypadku Legia i Deyna poszedł do wojska.
Ciekawe, że potencjał wychowanków pana Rogocza był chyba nawet i większy niż drużyny, którą Jastrzębowski wprowadził do ligi.
Piotr: Fakt, niewątpliwie. Przecież to byli wszyscy kadrowicze juniorscy. Ale kiedyś pytałem się ojca o taką rzecz. Facet, który ma werwę, pewne doświadczenie, do tego niesamowity nos i szczęście, w jakimś momencie zakończył trenowanie. Wtedy, kiedy jeszcze mógł robić to dalej. Zainteresowałem się, dlaczego tak się stało. I odpowiedział, być może najprościej, na odrzut, że nie potrafi już wszystkiego pokazać, że nie zabiega już z nimi po górach, że nie pokaże tego praktycznie, bo to nie wyjdzie. A teoretycznie trenerem być nie chce. Taka była kiedyś między nami rozmowa.
Czyli było to świadome zerwanie w odpowiednim momencie?
ROMAN: No tak, mięśnie już nie wytrzymywały.
Ale co pan wtedy zaczął robić, jako osoba dotąd nieustannie związana z piłką?
ROMAN: Żona, ta przyjaciółka, która mnie najbardziej kochała i przygotowywała zawsze do meczu, zachorowała. I to strasznie. Potrzebowała mnie. I ja z mechanika na statku poszedłem do Łapina, żeby ją tam mieć w ośrodku. Poszedłem pracować tam jako bosman, żeby pomóc żonie.
Panie Piotrze, chodzi pan teraz na Lechię?
Piotr: Tak, to nie ulega wątpliwości. To taki sentyment, a ja mam dwie rzeczy: żużel i Lechię. Poza tym powiem wam, że jestem belfrem, już emeryckim, ale wciąż pracującym. I tak się złożyło, że akurat pracuję z młodymi piłkarzami Lechii z rocznika 1989 od Tomasza Borkowskiego w internacie. Nawet byłem ostatnio na Arce, jak zrobili mistrzostwo, bo trudno mi było nie być. A tak, to przepracowałem trzydzieści parę lat w szkole budowlano-architektonicznej na Powstańców Warszawskich. Uczyłem mechaników kierowców, jestem pedagogiem również.
A czy nazwisko Rogocz pomogło w życiu, czy może okazywało się zupełnie anonimowe?
Piotr: Nie, anonimowe na pewno nie jest. Nazwisko ojca pomagało. W urzędach czy w innym miejscu. Na przykład rozmawiałem z takim architektem, chłopakiem z Oruni, i on mówi: "Boże, no nie, jeżeli z ojcem się nie spotkamy, to nie masz nic załatwione". (śmiech) Także na tej zasadzie. Ale to kibice, sami z siebie.
ROMAN: Ojciec nie chodził i nie załatwiał. Nigdy.
Piotr: Zresztą nie miałem nigdy świadomości, że czegoś mi nie wolno, w sensie, że pójdę do takiej czy innej szkoły, czy życie sobie ułożę akurat tak. Nic nie było mi narzucane.
Od którego roku tutaj mieszkaliście?
Piotr: Od 1956 roku bodajże.
ROMAN: Dostałem tu mieszkanie na siłę, bo powiedziałem prezydentowi, że jak będzie 25 tysiecy ludzi, to zapytam, czy należy się Rogoczowi mieszkanie. I kiedyś siedzę sobie, a przychodzi sąsiadka: - "Pan sam?". - "Sam". - "Ile pan ma pokoi?". - "Tak chce pani wiedzieć?". - "No?". - "Trzy". - "I pan sam?" - "No tak". - "I dali panu trzy pokoje? A gdzie pan pracuje?". - "Ja nie pracuję". - "A jak to jest, że my mamy dwójkę dzieci i dali nam pokój z kuchnią?" - "A niee wiem. Niech pani to zgłosi...". Patrzę w poniedziałek, biegnie dzielnicowy: "Romek, co ty, kuchnia, zawracasz głowę, co ty, rodziny nie masz?!". No ale jak przyjdzie idiotka i pyta, czy jestem sam, to przecież prawdę mówię, że sam! Nigdy nie kłamię!
Wiemy jakim pan Roman jest piłkarze, trenerem, ojcem, a jakim jest dziadkiem? Podobno strasznie nadopiekuńczym?
Piotr: Tak, zgadza się, oczywiście.
ROMAN: Wiecie jak ja z żoną żyłem. Mówicie, ile to ja bramek strzeliłem, a żona na to: "Przestań się chwalić, przestań! To było, teraz jest co innego".
Piotr: Mama nie pozwalała na żadne tego typu gwiazdorstwo. Mama po prostu idealnie wszystkich do parteru sprowadzała i robiła tak pięknie, tak fajnie. Dopiero po latach tak się to odbiera, że to była doskonała robota.
Ile jest wnuków?
Piotr: Pięciu i jeden prawnuk.
Żaden nie chciał trenował?
Piotr: Nie. Na przykład mój Rafał ma chęci, ale do sportów ekstremalnych. W piłkę też gra, ale jako hobby, nie zawodowo.
ROMAN: Pamiętam, jak przyszedłem z treningu, leciałem jeszcze do roboty, a żona mówi: "Dzieci zgubiły się, nie ma dzieci! Po piwnicach szukamy, nie ma!". Mówię: "A kto zginął?". Żona: "Nasze i wszystkie z podwórka". Myślę sobie: akurat wszystkie zginęły, te baby to zawsze tak mają. Mówię: "Nie zawracaj głowy, chodź daj mi obiad, bo głodny jestem". I słyszę jeszcze: "Ale pani ma męża!". Ale obiad zjadłem i myślę, co tu może być nowego w okolicy... Może karuzela przyjechała? No i rzeczywiście, tam właśnie były.
Piotr: Był taki okres czasu, że nagle nie ma ojca na Lechii. Nie ma. I to jest zauważalne. To jest nerw, coś go bierze, coś w człowieku chodzi. Może jest to jakaś metoda na to, że człowiek w pewnym momencie wieku odkorkowuje te swoje historie, zaczyna żyć życiem innym, załóżmy rodzinnym, zajmując się wnukami itd. Ale nie! Radio, wszystkie wyniki, tabele swoje robi, oblicza, przelicza, zeszycik chowa...
Ale od Lechii odcięty?
Piotr: No właśnie nie. Widocznie coś, o czym ja też nie wiem.
Panie Romku, ile lat pan nie chodził na Lechię?
ROMAN: Nie chodziłem na Lechię, bo żona była chora.
Piotr: O, przypomniało mi się, że musiał nauczyć się gotować. Ale to jest wszystko wybieg, bo mama wręcz wyrzucała go na Lechię.
ROMAN: Na Lechię wyrzuciła mnie wtedy, gdy odsłaniano dwie pierwsze gwiazdy. Ja chodziłem na Lechię, ale na amfiteatr. Na środkowej trybunie są tacy fachowcy, że jak pan bramki nie strzelisz, to pana zgnoją. A najlepsi kibice byli na amfiteatrze. Chociaż kiedyś usłyszałem: "Rogocz, kanarki doić!".
Piotr: I to pamięta. Jeden raz tylko przeklęli i on to nosi calutki czas. Fajne takie, nie? (śmiech)
Był taki okres, że pan w ogóle nie chodził na Lechię?
Piotr: Był, był.
ROMAN: Najważniejsze, że mnie żona wygoniła, że ja was spotkałem. Bo ona mówi: "Idź. Przecież z jednym grałeś, a drugiego wychowałeś, więc jak możesz nie być?". Więc to się zaczęło nie ode mnie. Wyście mnie znaleźli, to wam mam do podziękowania. Bo dopiero potem pojawił się pomysł, żebym i ja dostał gwiazdę. Gazeta Wyborcza wybiera Piłkarza 60-lecia, który, nie chwalę się, przez te złamania i strzelanie bramek, przez dawanie satysfakcji nie tylko sobie, ale ludziom, dzieciom, rodzinie... Ja nie wiem, jak podziekować tym kibicom, którzy na mnie oddawali głosy. Dzięki wam i tym automatom, w które nie chce już wchodzić, bo chcę dłużej żyć. Przeżywam to do dzisiejszego dnia i to, że was mam. Że daliście mi głosy.
A czym się różniło to wyróżnienie od pozostałych?
Piotr: W 1995 roku na pięćdziesięciolecie był piąty czy szósty.
ROMAN: Wtedy robili plebiscyt na Piłkarza Pięćdziesięciolecia i Albert Gochniewski przyjechał do Łapina. Ja mówię: "Przestań, na stadion mnie nie dostaniesz". Mówił: "Ale słuchaj, pięćdziesięciolecie, a ty jesteś historyk!". W końcu ustąpiłem, chciałem zagrać w piłkę, pokazać się 15 minut, ale przyleciał kiedyś bosman, żebym mu pomógł. Dźwigaliśmy łódkę i mi mięsień poleciał. Myślałem, że go zaleczę, ale zerwał mi się mięsień następny. Więc tylko piłkę podałem i zszedłem z boiska. A chciałem pograć, jeszcze bym pokazał.
Piotr: Patrząc na niego jak na faceta, to miał tak, że zawsze chciał pokazać innym zawodnikom. Pamiętam taką sytuację na bocznym boisku, chyba ze Słabikiem. Na dziesięć dziewięć wchodziło nie do wyłapania. Patrzyłem sobie i myślałem: no niech się zbłaźni, to przecież trening, jedenastki. Ale on będzie robił wszystko do końca.
ROMAN: Ja jestem naprawdę zadowolony, że się odnalazłem. Żona była za Lechią, ja co dzień chodzę do niej, bo się nie mogę odzwyczaić, że jej już nie mam. A dzieci mam dobre. Słyszę: "Co ty tak chodzisz do tej kobiety?". To ja mówię tak: "Jak chodzę do żony, to nie potrzebuję chodzić do lekarza. Bo lekarz powiedział, że potrzebny mi ruch, a mam daleko". A tam kochają tę moją kobitkę, nawet świeczkę czasem zapalą.
Jak widzą panowie obecną Lechię? Uda się w końcu awansować do pierwszej ligi?
ROMAN: Mogli nawet już w zeszłym. Ja nie obrażam trenerów, bo sam też nic nie umiem, a trener robi zawsze to, co sam umie. Mam pretensje do takich trenerów. Bo jeżeli ma smykałkę, to niech trenuje młodzież i nie bierze się za pierwszy zespół, skoro się nie słuchają. Jeszcze powinieneś grać, a nie brać się za trenerkę. Takiego Kaczmarka to Lechia na boisku potrzebowała. A później czytam w gazecie, że on będzie grał jednym w przodzie. Jakby mi trener Foryś powiedział, że gramy jednym w przodzie, to ja bym na mecz nie wychodził. Bo mam trzech obrońców, jestem jeden i jak mam strzelić bramkę? Dlaczego Lechią jest Lechią? Bo strzelała bramki. 5:3, 4:4, nawet 14:0.
Piotr: Włożę w to trochę dziegciu, bo twoja wypowiedź, krytyczna w stosunku do Kaczmarka - dla mnie nawet za mocno - może bierze się z tego, że ty, jako zawodnik, również trenowałeś. I też z tego właściwie nic nie wyszło. Mówimy o 1963 roku. Wchodzący zawodnik jeszcze z licencją też trenował pierwszy zespół. Później dopiero zrobiłeś trenerkę i studia, ale czy nie przemawia coś, że to było bez sensu?
Tego wątku chyba nawet nie znaliśmy. Pierwszy trener w 1963 roku? To sensacja.
Piotr: Tak, skończył grać i został trenerem pierwszego zespołu.
ROMAN: Przyszli i powiedzieli: "Weź zespół". Trenował i go wyrzucili. Wygrałem prawie wszystkie mecze, tyle że i tak byliśmy na spadku, i tak. Lechii już to nie uratowało. Nawet jakbym wygrał wszystko, to nie miało to znaczenia.
Później historia się powtarza.
ROMAN: Jak graliśmy w trzeciej lidze, to mi powiedzieli: "Uratuj go". Musiałem powyrzucać tych staruszków, ale że miałem chody w PZPN, to każdy z nich mógł wyjechać za granicę. Korynt wiedział, to wcześniej wyszedł. Ale nawet Łazarka wyrzuciłem, bo on miał 33 lata. A dzisiaj Lechia takich kupuje. Wtedy natomiast chciano, żebym ich tylko utrzymał w trzeciej lidze. Przyszedłem do swojego dyrektora i mówię: "Lechia mnie chce". On: "A ty dasz radę?". Ja: "Tam są staruszkowie, ja ich powyrzucam". On: "W lidze się utrzymasz?". Ja: "Utrzymam się w tej trzeciej lidze. Tylko proszę o zwolnienie na treningi". I nie było problemu. Wprowadziłem Lechię do ligi. Ale cały czas pracowałem.
Jak udało się sprawić, że zakończyło się inaczej niż w 1963 roku?
ROMAN: Aż sam się przestraszyłem, bo po pierwszej rundzie byłem trzeci. A my o utrzymanie mieliśmy walczyć. A to dzięki tym młodym, którzy w drużynie nigdy nie grali, bo ci staruszkowie zajmowali im miejsce. I miałem takiego Naskręta z ministerstwa, on mówi: "Romek, podobasz mi się jako trener, ale jak myślisz, czy tym chłopakom nie trzeba coś dać?". Mówię: "Chłopie, tyś mi z nieba spadł". Zakręcił się gdzie trzeba, a łeb miał mocny, i wywalczył pieniądze. Tylko kazał mi zrobić dobry regulamin. Ustaliliśmy, że będą płacić od trzeciego miejsca, jeżeli różnica wyniesie 4 punkty. I od razu poszedłem do zawodników. I była iskierka. Ale najważniejsze cały czas było, żeby trenować i grać, a pieniążki były na końcu.
Czasy się zmieniły.
ROMAN: Niedawno na prezentacji dawałem koszulkę Pawlakowi. Ja jestem szczęśliwy człowiek. Przyszedłem do domu i modliłem się za Pawlaka. Bądź ty szczęśliwy, miej szczęście, żeby cię kontuzje omijały. Wcześniej powiedziałem, żeby to boisko w końcu zrobili, no i znowu jakąś bombę wynieśli! (śmiech)
A nowy wzór koszulek jak się panom podoba?
Piotr: Bardzo fajne, kapitalne. Ale kiedyś też graliśmy w pasiakach długo.
ROMAN: Będą wyglądali prawie jak Celtic. My podobne koszulki przywieźliśmy kiedyś z Niemiec. Oni się zawsze pytali, co my chcemy. A my, że chcemy koszulki. Dawniej nie było czegoś takiego jak wymiana koszulek, bo jakbym nie przyniósł do szatni, to by mnie magazynier obciążył. A z czego ja bym miał zapłacić?
Panie Romanie, czego panu życzyć, o czym pan jeszcze marzy?
ROMAN: Ja nic nie chcę, jedynie żebyście wy coś mieli. Zdrowie mam. Wiadomo, z czym mężczyźni chodzą na stare lata do lekarza. A to słaby słuch, a to co innego. Ten mi mówi: "Jeszcze Lechia, 20 tysięcy szalejących ludzi, to jak chcesz słyszeć teraz?".
Piotr: Przyznaj się, że nie widzisz. Nie przyzna się.
No właśnie, pana Romana rzadko można ujrzeć w okularach.
ROMAN: Nie wezmę okularów, bo ja mam tam czas już.
Piotr: No i widzicie, takich ludzi już nie ma.
ROMAN: Szczerze wam dziękuję, bo wyście mnie znaleźli! I ja jestem dzisiaj cholernie zadowolony. I jeżeli pójdziecie w moją ostatnią drogę, to broń Boże, żebyś zapłakał, tylko powiedz, że on jest zadowolony, że ja idę, bo ja go znalazłem. Czy wy zdajecie sobie sprawę, że ja grałem bez telewizji? Nie macie nawet filmu z Lechii, bo nie było. A Rogocza często znosili na rękach z boiska. Ja byłem taki może jak Puszkarz.
Piotr: Może jak Puszkarz - dobrze powiedziane.
Widział pan siebie w Puszkarzu?
ROMAN: Tak! On mógł mi uciec i rano przyjść. Ja bym powiedział, że u mnie spał. Bo on na to zasłużył, on na każdym meczu chciał być najlepszy, a nie zawsze mu się udawało. Potrzebował tego, żeby mówić mu: "Zdzisiu, bardzo dobrze, wszystko w porządku, nie martw się".
Panie Piotrze, uprzedzając uroczystość rodzinną, czego będzie pan życzył tacie?
Piotr: Zdrowia. Tylko zdrowia. Bo co mu więcej potrzeba, skoro ma wspaniałą rodzinę. Przykro, że mama nam odeszła, no i tyle. Zdrowia, zdrowia, żeby w takiej kondycji przeżył jak najwięcej lat. No i Lechii w lidze. Bo miejcie świadomość, że jak Lechia kiepsko gra, to się strasznie na nim odbija. On może udawać tak czy owak, ale to się odbija.
Trzeba to podkreślić, żeby piłkarze wiedzieli, jaka odpowiedzialność spoczywa na nich za zdrowie nestora. To nie są przelewki!
Piotr: Tak jest. (śmiech)
Panie Romku, musi pan obiecać, że na 90. urodziny też się spotykamy.
ROMAN: Ja już powiedziałem, że co trzy miesiące chodzę do lekarza i nigdy daty nie mogę zapamiętać. Zawsze przychodzę po czasie i zawsze mnie ochrzaniają. A jak przychodzę, to lekarz tylko popatrzy, popatrzy, nic nie mówi - i pisze receptę. Idę potem do apteki, kładę to, a kobieta mi mówi, że 170 złotych. I teraz nie wiem, czy leki te pomogą, czy nie. I nie biorę, bo się boję, że mnie od razu szlag trafi. (ogólna wesołość) Spotkała mnie ostatnio lekarka i pyta: "Jak pan z tym słuchem? Może pan do mnie przyjść, nawet za darmo". Człowiek 80 lat, dziewczyna 22 i ona mnie za darmo przyjmie. Sami powiedzcie, jak tu nie kochać tej Lechii? (śmiech)