Tak było aż do sobotniego spotkania. Piłkarze z Gdańska wyruszyli w kierunku Podlasia w piątkowy poranek. Wieczorem tego samego dnia sztab trenerski przeprowadził trening. Do przeprowadzania zajęć na obcych obiektach lechiści powoli się już przyzwyczajają. Na szczęście remont murawy na gdańskim stadionie ma zakończyć się pod koniec tygodnia, co powinno wyeliminować "tułaczkę" piłkarzy i trenerów Lechii po płytach boiska m.in. w Kolbudach czy w Gdańsku, gdzie na co dzień trenuje Polonia.
Sobotni mecz obserwowało około 4500 osób. Nie było jednak wśród nich zorganizowanej grupy kibiców gdańskiego klubu. To już drugi mecz w Białymstoku, w którym fani Lechii nie mogą dopingować swojej jedenastki z poziomu trybun. Wiosną to gospodarze wpadli na pomysł, aby nie wpuścić do sektora gości kibiców biało-zielonych, a miejsca te podczas spotkania zajęli... kibice Jagiellonii. Wcześniej stwierdzono, że niektóre części stadionu grożą zawaleniem.
Jeśli zaś chodzi o sobotnie spotkanie to gdańscy kibice zostali ukarani za ulegnięcie prowokacji niekompetentnej firmy ochroniarskiej, mającej w założeniach zabezpieczać spotkanie pierwszej kolejki z Unią Janikowo. Tradycyjnie lokalne i ogólnopolskie media poświęciły temu wydarzeniu osobne akapity w pomeczowych relacjach i wyolbrzymiły sprawę, popisując się przy tym swoją nieznajomością rzeczywistego obrazu sytuacji. Szkoda, że tak wielu mediom zależy na promowaniu negatywnego wizerunku kibica, co w prostej linii przekłada się na zmniejszanie frekwencji na stadionach podczas meczów polskiej ligi. Szkoda też, że PZPN traktuje osoby odwiedzające stadiony jako zło konieczne, a nie niezbędny element piłkarskiego spektaklu.
Zgromadzona na stadionie przy ul. Słonecznej publiczność obejrzała ciekawe widowisko, w którym dominowała walka. Kibice "Jagi" zgodnie twierdzili, że ich zespół dawno nie stoczył na boisku takiego boju. Podobnie grali również biało-zieloni, których grę pod wodzą trenera Tomasza Borkowskiego ma obrazować słowo "charakter", a tego zabrakło podczas większej części meczu w Janikowie. W Białymstoku było już zgoła odmiennie.
Przewaga w początkowej fazie meczu należała do gospodarzy. Trener Borkowski twierdził przed spotkaniem, że jego zespół ma plan na pokonanie faworyzowanych gospodarzy. I plan ten - przynajmniej w pierwszych 45 minutach - zdawał egzamin. Lechia grała lepiej, wykonywała założenia trenera, starając się szybko odbierać piłkę i agresywnie atakować rywali już z dala od swojej bramki. Po dośrodkowaniu Pawlaka idealnie na 11. metrze ustawił się Karol Piątek i efektownym "szczupakiem" otworzył wynik spotkania. Po zdobyciu gola gospodarze mieli problem by odnaleźć się na boisku. Biało-zieloni konstruowali więc kolejne akcje. Jedna z nich zakończyła się bramką Piotra Cetnarowicz, ale sędzia liniowy dopatrzył się pozycji spalonej. W pierwszej części spotkania więcej goli już nie padło. Biało-zieloni wykonywali przedmeczowy plan i niespodziewanie prowadzili w Białymstoku.
Druga część meczu była zdecydowanie bardziej emocjonująca. Oba zespoły otworzyły grę, mimo że trener Borkowski mówił przed spotkaniem, iż byłoby to samobójstwem. Jego słowa ostatecznie okazały się prorocze, ale to sami piłkarze Lechii poczuli, że mogą wygrać z Jagiellonią i zdecydowali się grać bardziej odważnie. Szkoleniowiec ostatecznie nie miał o to pretensji do swoich piłkarzy. Sytuacji było wiele po obu stronach boiska. Część z nich kończyła się nieprzepisowymi zagraniami. Sędzia, który bardzo słabo prowadził spotkanie, raz po raz wyjmował z kieszeni żółty kartonik. Ostatecznie skończyło się na sześciu "żółtkach" Lechii i dwóch "Jagi". - Najsłabszym aktorem tego spotkania był sędzia, który momentami nie panował na boisku, stąd też sporo pretensji zawodników jednej i drugiej drużyny. Uważam, że dzisiaj nie zachował się jak mężczyzna i po ostatnim gwizdku nie podałem mu ręki - powiedział dla serwisu jagiellonia.pl najbardziej doświadczony obrońca Lechii, Mariusz Pawlak.
Były defensor Dyskobolii jest również współwinny utracie drugiego gola przez biało-zielonych. Popularny "Cygan" sfaulował będącego na 11. metrze Janusza Wolańskiego. Piłka była jednak posyłana po ziemi z około 35. metra, więc nim dotarła do zawodnika gospodarzy, powinna zostać przecięta przez któregoś z dwójki - Manuszewski, Szczepiński - defensywnych pomocników Lechii. "Jedenastkę" bez problemu wykorzystał Robert Speichler ustalając końcowy rezultat na 2:1. Wcześniej wyrównującą bramkę zdobyła Jagiellonia. Stało się to minutę po zejściu z placu gry Marcina Szałęgi. Zastąpił go Michał Szczepiński i to właśnie on przyczynił się do utraty gola. Najpierw dośrodkowania nie przeciął Mateusz Bąk, który przeszkadzał sobie z popularnym "Pająkiem", a następnie błąd popełnili defensorzy kryjący zawodników będących na tzw. dalszym słupku. Tam najwyżej wyskoczył Jacek Chańko i z odległości metra umieścił piłkę w pustej bramce.
Po utracie drugiej bramki biało-zieloni rzucili się do odrabiania strat. Dramaturgię i emocje eskalował arbiter, który doliczył do regulaminowego czasu gry aż 4 minuty. W samej końcówce miała miejsce jeszcze jedna kontrowersyjna sytuacja. - W ostatniej minucie ewidentnie piłkę ręką zagrał Jacek Chańko, jednak sędzia stwierdził, że była to ręka nastrzelona - żałował Mariusz Pawlak. Pan Artur Radziszewski ostatecznie zakończył to emocjonujące spotkanie. Po końcowym gwizdku zmęczeni piłkarze padli na murawę. Trener Borkowski właśnie tego wymaga od swoich zawodników w każdym spotkaniu - aby po końcowym gwizdku nie mieli już sił na dalszą grę. Wspomniany we wstępie bilans spotkań pomiędzy Jagiellonią, a Lechią wygląda obecnie już mniej korzystnie dla gdańszczan: 7-5-2.
Kolejny raz potwierdziło się także, że sparingi nie mają nic wspólnego ze spotkaniami rozgrywanymi w ramach rozgrywek ligowych. Przecież tak niedawno, bo 11 lipca, Lechia ograła "Jagę" 2:0 podczas meczu testowego w Szamotułach. Wtedy również białostoccy piłkarze wykonywali rzut karny. Strzelał go ten sam zawodnik - Robert Speichler, co w sobotnim spotkaniu, a jednak w lipcowym sparingu bramka nie padła. Bilans Lechii w meczach towarzyskich był imponujący, co staje się już niemal tradycją okresów przygotowawczych, bo biało-zieloni wygrali niemal wszystkie mecze testowe. Liga jest jednak ligą i zweryfikowała wcześniejsze wyniki. Fakty są takie, że biało-zieloni czekają na ligowe zwycięstwo od 31 maja, kiedy ograli polkowicki Górnik 3:2.
Defensywa Lechii miała być silnym punktem drużyny zarówno u trenera Kaczmarka, jak i obecnie u trenera Tomasza Borkowskiego. Piłkarze Lechii stracili jednak już cztery gole w dwóch spotkaniach. Co najmniej połowy można było uniknąć. Duet Brede - Pawlak, przynajmniej na razie, nie jest murem nie do przejścia. O powody takiej sytuacji zapytaliśmy jednego z kluczowych piłkarzy formacji defensywnej Lechii, Krzysztofa Brede. - W ostatnim spotkaniu straciliśmy gole po stałych fragmentach gry, więc nie wiem, czym się niepokoić. Jagiellonia nie zdobyła bramek ogrywając obrońców indywidualnie albo po naszych błędach, a po stałych fragmentach, gdzie nie mieliśmy aż tak wiele do powiedzenia. Można było jedynie im zapobiec wcześniej, ale taka jest piłka.
W Janikowie jednak futbolówka wpadała do bramki po akcjach rywala. - Mecz z Unią był dosyć specyficzny. Było to pierwsze spotkanie sezonu, nie wiedzieliśmy, jak gospodarze będą grali. Tak przeważnie bywa w inauguracjach. Myślę, że powodem takiej gry w naszym wykonaniu mogło być właśnie napięcie związane z rozgrywaniem pierwszego spotkania sezonu. W Białymstoku każdy już ochłonął i graliśmy normalnie. Uważam, że całym zespołem rozegraliśmy dobry mecz. Straciliśmy gole, szkoda, bo obu stałych fragmentów mogliśmy uniknąć. Nie uważam jednak, aby był to powód do niepokoju, ale raczej zbieg okoliczności, że straciliśmy takie bramki.
- Czy moja współpraca z Mariuszem Pawlakiem jest już taka, jaka powinna być? Ciężko mi powiedzieć, czy to już jest to, czy nie. O tym przekonamy się w kolejnych meczach. Grałem z "Cyganem" praktycznie dopiero drugi mecz. Nie wiem czy już się "dotarliśmy" i rozumiemy jak łyse konie, czy nie. Ja wyobrażam sobie to tak, że z każdym meczem nasza współpraca będzie się układała coraz lepiej - mówi popularny "Heniek".
Po jednym spotkaniu zagrali obaj bramkarze, którzy walczą o miano pierwszego golkipera. Obaj nie zachowali czystego konta, obaj stracili po dwa gole. Ciężko powiedzieć, który z nich zagrał lepiej, bo obaj popełnili po jednym podobnym błędzie zakończonym stratą bramki. Z którym z bramkarzy lepiej układa się współpraca dwójki środkowych obrońców i czy zgranie jest tym, czego brakuje do lepszej gry obrony biało-zielonych? - Z "Bączkiem" rozumieliśmy się dobrze, bo praktycznie cały poprzedni sezon graliśmy razem. Ale "Sobol" to też inteligentny chłopak, który może się dopasować do wszystkiego. Ciężko powiedzieć, czy zgranie to jest to, czego nam brakuje. Jeżeli spotka się dwóch chłopaków, którzy się nawzajem uzupełniają, którzy chcą tego samego i wszystko idzie w jednym kierunku, a sami szybko się dogadają, to nie gra roli, czy gramy razem dwa lata czy tydzień. Ocenić, czy już się rozumiemy na "tip-top", będzie można ocenić po kilku spotkaniach, a nie po jednym. Uważam, że Bąk i Sobański to dwóch równorzędnych bramkarzy - zapewnił Krzysztof Brede.
Część kibiców zaczęła chyba trochę przedwcześnie dramatyzować i panikować. Czy start naszej drużyny jest rzeczywiście aż tak słaby? Przecież gdyby biało-zieloni osiągnęli dwa podobne wyniki w środku sezonu, nikt nie zwróciłby na nie większej uwagi. Prawdopodobnie jeszcze gorzej byłoby, gdyby Lechia wygrała pierwsze dwa spotkania, a w dwóch kolejnych zawiodła. Tym, którzy nadal są pesymistycznie nastawieni do zajęcia przez gdański zespół miejsca w pierwsze szóstce po rundzie jesiennej przypominamy, iż do końca całego sezonu pozostały 32 spotkania, co daje możliwość zdobycia 96 punktów. Po wygraniu samych meczów u siebie można zdobyć nawet 51 punktów i w tabeli poprzedniego sezonu oznaczałoby to zajęcie siódmej lokaty.
Przypomnijmy sobie także, jak zaczął zeszły sezon ŁKS Łódź. Dokładnie tak samo, jak Lechia - od dwóch wyjazdów. Jeden zremisowany (0:0 z Polonią Bytom), a drugi przegrany jedną bramką (0:1 z Ruchem Chorzów). W trzeciej kolejce łodzianie zanotowali remis u siebie ze Szczakowianką, a następnie porażkę na wyjeździe ze Świtem (dwie ostatnie drużyny to spadkowicze z II ligi). Dopiero w piątej kolejce ŁKS odniósł pierwsze zwycięstwo ogrywając Górnik Polkowice 2:0. Łodzianie długo utrzymywali się w strefie spadkowej, aby ostatecznie awansować do ekstraklasy. Chyba nikt w Gdańsku nie ma nic przeciwko powtórzeniu takiego scenariusza?