lechia.gda.pl

Tygodnik lechia.gda.pl nr 69 (32/2006)
8 sierpnia 2006


80. URODZINY ROGOCZA: ANDRZEJ O ROMANIE

Byłem wiernym psem ojca

Mający dziś 56 lat pierworodny syn państwa Rogoczów w wieku juniora grał w drużynie z uhonorowanymi już gwiazdami Puszkarzem i Głownią. Dlaczego więc Andrzej nie zrobił podobnej kariery? Jaki obraz ojca utkwił mu w pamięci? Z okazji 80. urodzin Romana Rogocza jego najstarszy syn opowiedział nam wiele ciekawych historii i anegdot.

MICHAŁ JERZYK
adres: http://lechia.gda.pl/artykul/11497/
kontakt: lechia@lechia.gda.pl

Jest pan najstarszy wśród rodzeństwa, powinien więc pan też stosunkowo najlepiej pamiętać lata pięćdziesiąte. Jak wtedy wyglądał państwa dom?

Andrzej Rogocz: Sytuacja była taka, że tatę do Gdańska ściągnął Goździk. Nas też mieli przewieźć na Wybrzeże, ale coś się nie udawało, więc tata wrócił z powrotem do Zabrza i tam urodziła się moja siostra Ilona. Jeszcze na Śląsku w 1953 lub 1954 chorowałem na ślepą kiszkę. Tata był już w Gdańsku, a ja jeszcze w Zabrzu i przyjeżdżał po tym zabiegu do mnie. Walczyłem, było kiepsko, mama brała lekarstwa od krawca, którego syn zmarł na to samo. Przypominam też sobie, że któregoś dnia przejeżdżali z meczu na mecz, poszliśmy wtedy na zbiórkę i dostałem od taty taki mały czarny rowerek "Bałtyk". Miałem wtedy 4-5 lat.

Od kiedy zamieszkaliście w Gdańsku na stałe?

- Najpierw spokojnie załatwili, że mogliśmy przyjechać do Gdańska i tam się urodziłem, we Wrzeszczu na Szymanowskiego. Potem były jakieś kombinacje i jeszcze w 1953 brat się też tu urodził. Ale później coś obiecali, tata wrócił na Śląsk i mieszkaliśmy od 1954 do 1957 w Zabrzu. Tam przyszła na świat siostra, a tata dużo jeździł wtedy między Górnikiem Zabrze a Lechią Gdańsk. Sam więcej przebywał na Wybrzeżu, dogadał się z klubem, ale jeszcze nie mieliśmy mieszkania.

A więc stabilizacja nastąpiła, gdy miał pan siedem lat. Jak wyglądał dom państwa Rogoczów przy Korzennej?

- Przykład. Nie pamiętam roku, ale Lechia Gdańsk miała grać z Rakowem Częstochowa, a wcześniej miał być jakiś mecz w telewizji. I proszę sobie wyobrazić, że na podwórko, od strony kościoła św. Józefa, wjechał autokar z Rakowem. Tata ich zaprosił. Mieli grać dopiero po południu, więc wszyscy przyszli do nas do domu obejrzeć jakiś mecz. Kierownik drużyny mówi do mamy: "Pani chyba pierwszy raz widzi tylu zawodników u siebie w domu?". A mama: "Nie, nie. Jak brałam ślub, to były chyba dwie czy trzy drużyny". Przyjechali, obejrzeli, pojechali - i przegrali z Lechią chyba 0:3. Nie było czegoś takiego, że jakieś kontakty, układy i tak dalej.

Słyszeliśmy też historię o Górniku Zabrze, który wskoczył na śniadanie.

- Naprawdę były takie sytuacje! Potrafili na przykład wpaść do szatni przeciwnika i tata mówił: "Panie trenerze, kto mnie tam będzie dzisiaj krył?". Trener odpowiada: "Spodzieja". Na co tata: "E tam Spodzieja, dobra, to mamy wygrany mecz!". I nie było, że jak ktoś wszedł do szatni, to wszyscy myśleli, że po to, by coś ustalić. To było normalnie, po przyjacielsku. Tym bardziej, że kupa ludzi znała się ze Śląska czy z wojska i to była jedyna możliwość, żeby się spotkać. Nikt nie robił problemu.

Brzmi fenomenalnie, zwłaszcza dla kogoś młodszego datą.

- Tata opowiadał, że był mecz, kiedy przewracał się w polu karnym chyba pięć razy. Raz był pchnięty, raz nie, ale sędzia ani razu nie gwizdnął. Po drugim czy trzecim razie zaczął się jednak zastanawiać, czemu się ten Rogocz przewraca. I za którymś razem wreszcie gwizdnął wapno. Ten obrońca klął: "Panie trenerze, przecież ja Romana w ogóle nie dotknąłem!". I takie sytuacje nieraz bywały, takie wymuszenia. A sędzia tyle się zastanawiał, że za którymś razem dyktował karny.

Jako chłopak 7-10 letni rzadko oglądał pan tatę?

- Owszem, nawet bardzo rzadko. Przyjeżdżał i przywoził czasem jakieś zabawki. Mnie to fascynowało, ale później faktycznie były sytuacje, że brakowało ojca. Tata był surowy. Mam geny po mamie, łapałem po niej wszystko co dobre i co złe. Między innymi żylaki. Poza tym byłem pierworodny i mama patrzyła na mnie inaczej. Jak mnie raz kopnęli i drugi, to bali się, że coś mi się stanie. Tata miał jeden gwóźdź w nodze, drugi gwóźdź, także troszeczkę mnie odciągała od tej piłki. Może teraz się po trupach robi kariery, ale w tamtych czasach było inaczej.

To mama odciągała od piłki czy tata? Bo znana jest nam również ta druga wersja.

- Może nie to, że odciągała. Grałem w juniorach z najlepszą drużyną. Jastrzębowski, Puszkarz najstarszy rocznikiem, on z lutego, a ja z kwietnia, Jahn, Szczęsny, Nowak, Zaręba, Burzyński w bramce, Kaczmarek, Wierzba, Głownia, na pewno kogoś pominąłem. Tata wtedy prowadził dwie drużyny juniorów. Pierwszą i drugą, bo tak wtedy to wyglądało w klubach typu Arka, Bałtyk czy Polonia.

Jak trenowało się w drużynie prowadzonej przez ojca?

- Tata był surowy w stosunku do mnie. Jeżeli były dwa równe miejsca na jedną pozycję, przykładowo ja z Andrzejem Szczęsnym, to tata zawsze stawiał na Szczęsnego, nie mnie. Może dlatego, żeby nigdy mu nie zarzucono, że faworyzował syna. Mało tego, jak w starych czasach drużyna miała 16 numerów, to od "1" do "11" miał pierwszy skład, a reszta to byli rezerwowi. Ja zawsze miałem numer "12".

Ale naprawdę był aż taki surowy?

- U mojego ojca było tak, że jeżeli wyjazd był o 10.00, to nawet jeżeli Andrzej Szczęsny mieszkał w pierwszej kamienicy przy stadionie, a zbiórkę mieliśmy przy hali na Lechii, to nie pozwolił czekać czy biec komuś po niego do domu. Miał być, nie ma, jedziemy. Ja wtedy nawet liczyłem na to, że może wreszcie zagram w pierwszym zespole, bo nie będzie Andrzeja Szczęsnego. Wtedy było tak, że w piątek każdy już wiedział, na jakiej pozycji będzie grał i dostawał do domu koszulkę, spodenki, getry i buty. Proszę sobie wyobrazić, że byliśmy wtedy w Lęborku i tata nie pozwolił mi wystąpić z numerem "12". Prosiłem go o to, ale kazali mi tę koszulkę przerzucić na drugą stronę i krędą namalowali numer "7". To był mój debiut, a kibice pokazują na mnie palcami i śmieją się, że Lechii to nawet na koszulki nie stać. Strzeliłem jednak dwie bramki, Jurek Jastrzębowski też dołożył dwie i kibice dopiero wtedy okazali uznanie.

To była kwestia przepisów czy tego, że tata miał taki kaprys?

- Nie wiem, ale gdyby poszli do sędziego, to pewnie dałoby się ustalić, żebym grał z "12".

Jest w tym chyba nuta żalu.

- Nie, nie, żadnego żalu! Po prostu mówię, że tata był w stosunku do mnie bardziej surowy niż do innych. Dlatego ja tatę cenię w takim sensie, że nikt mu teraz nie może zarzucić, że kiedykolwiek forował syna. Inna historia: byliśmy na półfinałach Mistrzostw Polski w Poznaniu i wbrew wszystkim tata postanowił dać nam wolną rękę: "Słuchajcie, chłopaki, macie wolny czas, kupcie sobie pocztówki i tak dalej". Polecieliśmy więc z kolegą na Targi Poznańskie i - jak to młodzi ludzie - spóźniliśmy się pół godziny. Kolega dostał jakąś karę, a ja zostałem powiadomiony, że w przypadku awansu do finału zostanę w domu. Wcześniej chłopacy patrzyli na mnie jak na kapusia, bo wiedzieli, że syn trenera i tak dalej. Obawiali się, że mogę kapować, a wtedy poznali, że jestem - jak to się mówi - swój chłop. I przyszli przed wyjazdem całą drużyną włącznie z kapitanem i tatę przekabacili, choć sam nikogo o to nie prosiłem. Do tej pory mam satysfakcję.

Nie buntował się pan wtedy trochę przeciwko takiemu traktowaniu? Młody chłopak musiał raczej być rozgoryczony.

- Nie, bo uważałem i czułem podskórnie, że tata nie chciał, żeby ktoś mu kiedyś powiedział, że foruje syna. Jeżeli ktoś źle zagrał, ktoś coś spieprzył, to kolega biegł jedno okrążenie po tym wale wokół bocznego boiska, a ja biegłem dwa razy. Zawsze dostawałem podwójną karę. Tak po prostu. Ale nigdy się nie buntowałem. Wiedziałem, że tata musiał tak postępować.

- Z drugiej strony znany Grzegorz Polakow prowadził kiedyś Meduzę Gdańsk. Akurat przyjechał do nas na Lechię i tata kombinował im buty, bo nawet tego nie mieli. Oczywiście jak po pierwszej połowie było 5:0, to pan Polakow z narzeczoną szedł do domu, a chłopaków zostawiał, nie interesując się, czy będą mieli jak wrócić do domów. Także widziałem, jakie bywa podejście trenerów do tych chłopaków.

Tata był zatem surowy, ale sprawiedliwy?

- W juniorach było tak, że w przeddzień meczu wszyscy o godzinie 20.00 musieli być w domach, bo jak ktoś kogoś zobaczył na ulicy, to kaplica. A ja przypadkowo spacerowałem z dziewczyną gdzieś tak może przed ósmą, gdy nagle zobaczyłem tatę. Nie wiedziałem, czy on mnie zauważył, ale tak jak rozmawiałem z koleżanką, tak nagle odskoczyłem, że ona aż powiedziała: "Jezus Maria, coś ci padło na mózg, zwariowałeś, jak ty się zachowujesz?". A ja tylko się pożegnałem i wypierniczyłem szybko do domu, gdzie szybko zjadłem, umyłem się i położyłem się. Tata pospacerował sobie jeszcze trochę, a potem przyszedł i spytał, czy Andrzej jest w domu. Na to mama: "Tak, już po kolacji, już w piżamie, już jest". Miałem wtedy wystąpić w zespole, a w trakcie zbiórki on mnie pomija i wystawia w rezerwie. Już wtedy wiedziałem, o co chodzi, że musiał mnie jednak widzieć. Nie powiedział tego przy zespole, że złamałem regulamin, okazał się dżentelmenem. Chłopacy byli zdziwieni. Ja też to przebolałem, bo musiałem oddać koszulkę z numerem "7" i wziąć taką z numerem "12" i wpisali mnie przy wszystkich do rezerwy. Ale to ja złamałem regulamin.

Czy właśnie dlatego nie zrobił pan kariery na miarę Puszkarza, Głowni czy Słabika?

- Najprawdopodobniej dlatego, że mama naciskała. Raz dostałem po goleniach, złapałem kontuzję drugi raz, potem trzeci. Mama bała się o mnie, troszeczkę przeczuwała, że może jestem pechowy. Tata powtarzał zawsze, że gdybym ja nie miał tych dolegliwości po mamie, ale miałem małe żylaczki już jako mały chłopak. A żylak jak pęknie, to kaplica w tamtych czasach.

Odprawy przedmeczowe były nastawione na taktykę i omówienie roli poszczególnych zawodników, czy raczej motywację i podładowanie?

- To było różnie, w zależności od spotkania. Nasi przeciwnicy to byli często koledzy ze szkół. Po co miał nas wtedy ustawiać, jak my się wszyscy doskonale znaliśmy. Wtedy ustawiał nas emocjonalnie, żeby przyjść w poniedziałek do szkoły i pokazać, że się było lepszym. O taktyce nie było mowy, bo za dobrze nas znali. Natomiast jeżeli mecz był gdzieś dalej, za Starogardem, to byliśmy ustawieni już "na szablony".

W którym momencie nastąpiła rezygnacja?

- Jak skończyliśmy wiek juniora, to widziałem, że w Gdańsku jest za dużo utalentowanych chłopaków. Byłem związany z domem i nie było takiej mody jak teraz, że się wyjeżdża, szuka klubów, jest się transferowanym. Wtedy albo byłeś w danym mieście i trafiłeś tak, że nie było siły przebicia, a wtedy się kończyło. Dużo takich zawodników było, którzy mieli papiery na granie i kończyli w rezerwach. Janusz Woźniak z Dziennika Bałtyckiego chociażby.

W gruncie rzeczy pana koledzy też nie zrobili oszałamiających karier.

- No właśnie. Z tego, co wiem, Zdzisiu Puszkarz opiekował się mamą i powiedział, że się nigdy nie wyprowadzi. Nie wiem, ile w tym prawdy, ile nie, ale nie chciał zmienić barw klubowych. Jak tata, który też przez wiele lat związany był z Lechią.

Piłkarsko nie spełnił się również pana brat, który - jak się dowiedzieliśmy - najpierw zapisany został na tenis.

- A mówił, jaki numer wykręcił w tym roku, kiedy Bogumił Kobiela zmarł? (1969 - dop.red.). Razem się mijali na piętrach w szpitalu na Łąkowej: Kobielę zwozili do kostnicy, a brata do góry na wyciąg jak skoczył na główkę na płytką wodę. Mama wtedy nic nie powiedziała tacie, który dzwonił, że mecz wygraliśmy i wracamy. Dopiero w domu mama powiedziała tacie, co się stało i że Piotr jest w szpitalu.

Tak dramatycznie to wtedy wyglądąło?

- Tak, ponieważ diagnoza przez pierwszy tydzień brzmiała: śmierć albo paraliż. Po tygodniu: albo paraliż, albo wyjdzie ze sprawną lewą nogą czy ręką. Po dwóch tygodniach: Może będzie lewą ręką machał, a może z tego wyjdzie bez szwanku. Ale pierwszy tydzień to była makabra. Siostra była wtedy na koloniach i z płaczem chciała wracać, bo wszyscy rodzice pisali do dzieciaków w tonie: tylko uważajcie, bo Piotr, brat Ilony, to zrobił i to się stało. A dzieciaki zaraz się pochwaliły.

Czy odczuwał pan prestiż związany z ojcostwem Romana Rogocza?

- Tak. Byłem wiernym psem taty. Później, gdy tata prowadził już trzecią ligę, to nieraz potrafiłem siedzieć przy otwartym balkonie i żyłem tym meczem tak, jakbym ja też prowadził ten zespół. Porażki tak przeżywałem, że byłem bardziej chory niż tata. Każde wyjście na ulicę, to przyjmowałem to wszystko na siebie. Zdarzały się sytuacje, gdy byłem gdzieś, na przykład w jakimś zakładzie opieki zdrowotnej, i słyszałem: "Aa, pana ojciec w Lechii, tak?". W 1973 roku byłem we Wrocławiu i dwie godziny czekałem na połączenie telefoniczne. Przerzuciłem wtedy wszystkie książki telefoniczne z 16 województw i znalazłem tylko jeden telefon z Opola na nazwisko Rogocz. Był to kuzyn taty. Także jeśli ktoś kojarzył nazwisko, to nie mogło być pomyłki.

Był pan bardziej zaangażowany niż brat?

- Bardzo się przejmowałem wynikami. Kiedyś biegało się na dworzec, żeby zadzwonić do informacji po wynik. Z bólem serca wrzucało się pieniążek i mówili, że tata wygrał - przykładowo, bo już nie pamiętam - 1:0 w Krakowie z Hutnikiem. Proszę sobie wyobrazić, że chociaż rano do szkoły, to całe popołudnie człowiek czekał w telewizji na tę spóźnioną Sportową Niedzielę, bo chciał ten wynik usłyszeć. A tu okazuje się, że to jednak Hutnik wygrał 1:0. To był szok. Krzyczałem do telewizora: "Panie, pomyliłeś się pan, proszę zmienić, jak to jest? Mówili mi w telefonie, że Lechia wygrała!". Przeżywałem strasznie, potrafiłem być chory po meczu.

Na początku lat 70. tata został trenerem trzecioligowej Lechii...

- Zacznijmy od początku: Lechię prowadził Słaboszowski, ale do ligi wszedł Lech. Naszych zespołów razem z elbląskimi było wtedy w województwie osiem czy dziewięć. Potrafiliśmy między sobą się rżnąć, a Lechowi wszystko się oddawało. Jedyny MRKS grał przeciwko niemu z zębem, ale też przegrał po walce. Pan Słaboszowski nie wszedł do ligi i zrezygnował. Wtedy wszystko się rozpadło i drużynę przejął tata. Najstarszym zawodnikiem był świętej pamięci Jerzy Apolewicz, jeszcze kolega taty z czasów gry. Pan Apolewicz myślał, że jeszcze są czasy Słaboszowskiego i powiedział: "Nie mam w czym wyjść na trening". Dowiedział się, że w takim razie ma wyjść na bosaka. I patrzymy, a za pół godziny Apolewicz na bosaka wychodzi. Od tej pory inaczej się to wszystko potoczyło.

W drużynie nastąpiło dużo zmian?

- Jak tata prowadził trzecią ligę i jechaliśmy do Zielonej Góry, to Bartosik, który przeszedł do nas z MRKS, spóźnił się. Tata nie czekał na niego, jednak on pozbierał się szybko i przyjechał pociągiem. A pamiętam o tym dlatego, że pojechałem wtedy z ojcem autokarem. Wyjątkowo, bo najczęściej jeździło się pociągiem, żeby nikt mu nic nie zarzucił. Ale wtedy akurat spałem sam w pokoju i patrzę, druga w nocy, a Bartosiak przychodzi. Nie, że: Trenerze, spóźniłem się, nie jadę. Brał pociąg i zapierniczał, bo wiedział, że dostanie po dupie.

Lechia wróciła do drugiej ligi.

- Po każdym wygranym meczu wszyscy przychodzili pod balkon naszego mieszkania. Krzyczeli: "Lechia, Lechia!" i tak dalej. Szła taka pielgrzymka, nawet tramwaje stały. Był awans, euforia, wszystko grało. Ale tata pracował wtedy w PRC. I zdając sobie sprawę, jaka jest dola trenera, że po dwóch meczach może zostać na lodzie, powiedział że albo załatwią mu urlop bezpłatny na ten czas, albo niestety niech szukają sobie trenera, bo on z pracy nie zrezygnuje. "Chłopie, załatwimy ci" - usłyszał. No to wziął póki co urlop płatny i pojechał na obóz, czekając na załatwienie sprawy. Oczywiście tak się nie stało, więc tata powiedział, że niestety, może Lechii pomóc, ale dalej będzie pracował.

Na horyzoncie pojawił się Ryszard Kulesza.

- Tak, zaczęli szukać trenera i znaleźli pana Kuleszę, późniejszego trenera reprezentacji. To było chyba tydzień przed rozgrywkami, więc myślę sobie: "Matko Boska, co to za nazwisko?". Akurat Trybuna Ludu była gazetą bardzo dobrze piszącą na temat Wyścigu Pokoju i rozgrywanej w czterech grupach trzeciej ligi. I okazało się, że ten trener przychodzi z Warszawy. Wtedy wszystkich w teczkach przywozili z Warszawy, ale zainteresowało mnie, kogo on trenował. No więc znalazłem, że akurat zrzucił Znicz Pruszków z trzeciej ligi. I przyszedł do Gdańska.

Tata pozostał przy drużynie?

- Tak, pracowali razem. Pan Kulesza był elokwentny, bajerował dziennikarzy, był z nimi za pan brat, to pierwszą rundę jakoś przejechali. Ale w drugiej zaczęły się kłopoty. Nie wiem dlaczego, ale było tak, że jak pan Kulesza przegrał mecz, to nagle jechał do Warszawy, bo był chory lub zdenerwowany. Dziennikarze piszą: "A do kogo ma wracać, skoro drużyna gra beznadziejnie?". Oczywiście, grała beznadziejnie, nie wiem, czy nie chcieli z nim trenować, czy może z tatą. Do południa trenował Kulesza, a tata w tym czasie pracował i prowadził trening po południu, najczęściej z tymi, którzy nie grali lub uczyli się. I było na przykład tak: przegrali, afera, Kulesza znika. Później jadą na kolejny mecz i tata mówi: "Skurczybyki, spróbujcie tylko jakiś numer odwalić". Jadą, Kulesza wsiada w Warszawie po drodze, wygrywają mecz, dziennikarze piszą: "Brawo trener Kulesza!". Nie wspominają o tacie nic, tata też nie reaguje, bo nigdy się nie wychylał. No to zawodnicy znowu się wkurzają i przerąbali następny mecz.

Zatem konflikt zawodnicy-Kulesza, ale czy również Rogocz-Kulesza?

- Tego nie wiem, ale muszę powiedzieć, że było coś takiego. Tata raz wziął zespół, przygotowywał zespół cały czas, wygrali, ale potem musiał znów iść do pracy. Zawodnicy tymczasem dowiedzieli się w prasie, że to zasługa trenera Kuleszy. A oni też umieją czytać między wierszami.

Tylko zawodników to raziło, czy może tata też czuł się upokorzony?

- Tata podchodził do sprawy tak: skoro nie załatwiliście mi moich spraw, to ja pokażę, że potrafię przygotować zespół, nawet wziąć urlop bezpłatny. Kiedyś jechali do Uranii Ruda Śląska i tata znów przygotowywał zespół. Lechii wtedy nic nie zależało, a Urania musiała wygrać ten mecz. Pan Kulesza wiedział, że mu zawodnicy wykręcą numer, więc wyjechał. Jak się dowiedzieli, że nie przyjedzie Kulesza tylko Rogocz, to pomyśleli, że to Ślązak, zatem wszystko załatwią. A tata nigdy, jak sięgam pamięcią, nie załatwiał nic pod stołem. Nigdy nie potrafił ułożyć się z jakimś zespołem. Jeżeli wiedział, że może coś być, to nie było go wtedy w danym miejscu, usuwał się w cień. Tata powiedział tak: "Jeżeli ktoś do was przyjdzie, jeżeli zobaczę, że ktoś potknął się o własną nogę, to będzie wracał do domu piechotą na własny koszt". I zremisowali. Urania spadła.

Kiedy skończyła się trenerska przygoda taty z Lechią?

- Nie pamiętam dokładnie... Był taki czas, że pierwszym trenerem był Grzegorz Polakow, a tata prowadził rezerwy. Pierwszy szkoleniowiec zawsze był też koordynatorem wszystkich zespołów w klubie. I oto Olimpia Elbląg grała u siebie z rezerwami Lechii, walcząc o wejście do wyższej ligi. Miał być mecz do jednej bramki, z pełną galą, orkiestrą i tak dalej. Ale Olimpia musiała wygrać, a do 75 minuty jest 0:0. Jej zawodnik, Panas, wszedł w pole karne, przewracając Andrzeja lub Adama Kaczmarka. Wpadł na niego i sędzia gwizdnął. Do dziś pamiętam, jak Panas podnosi za rękę Kaczmarka, przeprasza go i biegnie w kierunku środka boiska, przekonany, że to on faulował. A zawodnicy Olimpii podbiegają do niego i ściskają, bo... sędzia pokazał na rzut karny. Straszna afera, przepychanki, w końcu trener Polakow się wtrącił i nakazał zejść Lechii z boiska. Na drugi dzień doniosła o tym prasa, to był szok dla całej Polski. Ukarany został oczywiście nie pan Polakow, ale ojciec, nie wiadomo za co.

Jaka to była kara?

- Nie wiem, czy pieniężna, czy nagana, ale była to nieprzyjemna sytuacja. Nawet pamiętam, że dziennikarze chcieli rozmawiać z tatą, a on powiedział: "Przepraszam, ale za pięć minut rozpoczynam trening. Tam jest zarząd, trener Polakow, oni to wyjaśnią".

Tata nie miał ambicji, żeby wrócić na stanowisko typu pierwszy trener? Obowiązki zawodowe na to nie pozwalały?

- Tata cały czas pracował z młodzieżą, potem pracował z pierwszym zespołem, drugim, ale cały czas wiedział, że to jest niepewny chleb. Wtedy na piłce nie zarabiało się kokosów.

Kiedy oficjalnie skończył się czas współpracy z Lechią pana Romka?

- Tego sobie nie przypomnę, zaskoczył mnie pan. Bo tata niby skończył, potem znowu podchodził, potem pomagał, potem przychodził, potem dzielił się jakimiś spostrzeżeniami, potem jechał z kimś na mecz i tak dalej. Jak miał zdrowie, to przychodził.

Lata osiemdziesiąte to stosunkowo tajemniczy okres w życiu pana taty.

- Szczerze mówiąc też nie potrafię sobie przypomnieć, co wtedy dokładnie porabiał. Na pewno zaangażował się w rolę bosmana w ośroku wczasowym w Łapinie. Ale więcej szczegółów teraz sobie nie przypomnę.

Choroba pana mamy - kiedy to wszystko się zaczęło?

- Mama bardzo szybko zachorowała, nigdy nie dając po sobie tego poznać. Dopiero teraz się dowiadujemy, że szła do szpitala na transfuzje, chociaż mówiła, że idzie się tylko podleczyć. Nie przywiązywaliśmy do tej pory do tego większej wagi. Jak jeszcze była zdrowa, a miała trójkę dzieci na wychowaniu, to właśnie przez nią tata nie wyjechał do Australii. Wszyscy jak kończyli karierę, to Lechia starała się coś załatwić w tej polonii australijskiej.

Gronowski tam wylądował między innymi.

- Gronowski i wielu innych. Tata też miał już praktycznie bilet w kieszeni, ale bał się, że mama może nie dać rady z tą trójką dzieci, a czasy to były nieszczególne, bo chyba przed 1968 rokiem. Tata skończył w 1963 i jeszcze mógł pograć. My jeszcze nie kojarzyliśmy, ale ci starsi już widzieli, co się w Polsce dzieje. Ostatecznie tata zrezygnował i nie pojechał do Australii.

Tata niechętnie wraca też do wspomnień z lat wojny. Coś panu wiadomo na ten temat, były to bardzo traumatyczne przeżycia?

- Walczył na zachodzie, to wiem, a nie wiem, dlaczego nie wraca. Nie wszyscy mają wspomnienia miłe, ja nigdy w to nie wnikałem. Tyle co mi powiedział, co ukazało się w prasie, to wiem.

Pewnie mnie pan nie zaskoczy, ale próbowaliśmy się dowiedzieć, czy tata ma jakiekolwiek pasje pozasportowe, inne niż futbol. Pana rodzeństwo twierdzi, że nie.

- Oczywiście, że ma. Piłka była najpierw, ale pasjonowaliśmy się też hokejem. Swego czasu zbierał też znaczki. Pamiętam jak na Piwną nieraz biegałem, bo był tam sklep filatelistyczny. Miał klasery, zbierał znaczki. Uutkwił mi w pamięci taki z Narciarskich Mistrzostw Świata FIS z 1962 roku. Bardzo mi się podobały, takie fajne, sportowe. Uwielbiał też zbierać grzyby, chociaż to żadna pasja. Ale znał się na grzybach i lubił to.

Tata zawsze był takim człowiekiem jak teraz, czyli pełnym wigoru, optymizmu, energii? Czasem trudno uwierzyć, że 80-letni człowiek może mieć tyle dobrego samopoczucia.

- Tata zawsze bardzo lubił rozmawiać z młodzieżą. Znał kupę dowcipów, anegdoty walił jak z rękawa. Nigdy się nie obrażał o byle co. Co by o nim nie napisali, tata mówił: "Nieważne, czy najgorszy, czy najlepszy, ważne że napisali".

- Wyprowadziłem się z Korzennej w 1975 roku. Gdy jestem w tych okolicach, to czasem mnie ktoś pozna, ale tata w tych rejonach nigdy by nie zginął. Nawet gdyby, odpukać, zabrakło mu pamięci, to on się tam czuje swobodnie. Z większością się zna, trenował ich, miał przecież kupę kolegów, którzy byli kierownikami jego drużyn, a oni z kolei mieli rodziny i tak dalej. Albo ta słynna stara restauracja "U Kubickiego", gdzie wszyscy chodzili, jak Lechia była w pierwszej lidze. Gdy cztery lata temu mój syn miał mieć przyjęcie weselne, to powiedziałem, że co jak co, ale musi być u Kubickiego. Mama też przyszła o kulach i na lekach do pierwszego wnuka. Zagadała kelnera: "Proszę pana, ja poznaję to miejsce". A on: "No tak, my tu pani męża znamy i wiadomo, Lechia Gdańsk". A mama: "A wie pan, jak ja tu przychodziłam kiedyś z koleżankami, to tu były chyba drzwi, takie przejście". I on się uśmiał, bo oni mieli tak zwane potajemne przejścia. Jak zawodnicy biesiadowali za dużo po jakimś meczu, to wiedzieli, gdzie mogą uciec. Nawet szef Kubickiego wiedział, jak chłopaków przeszmuglować na drugą stronę, gdy któregoś szukała żona.

Tata nie zmienił się jeśli chodzi o charakter i sposób bycia?

- Bardzo przeżył śmierć mamy przed dwoma laty. Mieli inne życie. On cały czas, ponad dwieście dni, na obozach, jak nie na obozach, to w szpitalu, jak nie w szpitalu, to na meczu. Ale naprawdę, choć może to wydawać się niewiarygodne, bardzo się podłamał. Aż byłem zdziwiony, bo mama chorowała dosyć długo i nie było to zaskoczeniem, śmierć nie przyszła nagle. Bardzo się jednak przejął, musieliśmy go psychicznie ustawić.

Tata z mamą bardzo wcześnie się poznali, już w czasach szkoły podstawowej.

- Tak, tak, znali się od małego. Obydwoje byli 1926 rocznik. Czyli mieli po 19 lat jak skończyła się wojna. Może nie byłoby mnie na świecie, bo brat pisał mu listy, że ma nie wracać do Polski. I wydaje mi się, że tata wrócił tylko dla mojej mamy. Nie wiem, czy jest to prawdą, ale ci, którzy służyli w wojsku, mieli prawo przyjechać do Polski i w ciągu miesiąca wyjechać bez zatrzymania na granicy. Niektórzy przyjechali i wyjechali, a tata został. Podejrzewam, że w czasie tego miesięcznego pobytu moja mama się w to wmieszała. W końcu znali się długo, przeżyli wojnę. Mógł wrócić z powrotem do Anglii, ale moja mama z przyszłą teściową chyba go przytrzymały.

Proszę zdradzić, czego będzie pan życzył tacie na 80. urodziny?

- Proszę pana, a czego ja mogę mu życzyć, no niech pan powie?

Zdrowia oczywiście.

- Co do zdrowia, to pamiętam, jak kiedyś miał te kontuzje. Widziałem jak cierpiał i wiem, że teraz też cierpi, bo to wszystko się odbija. Jerzy Gebert pisał, że relacjonował mecz i stał na górze na trybunie. Jak Rogoczowi chyba Baszkiewicz wskoczył na nogi, jak mu trzasnęła noga, to słychać było tak, jakby trzasnęła sucha gałąź, nawet tam, na górze. Gebert mówił, że dobrze, iż go realizator powstrzymał, bo chciał skoczyć z wrażenia, taki był suchy trzask na całym stadionie. Trzymali tę drużynę i musieli skłamać, że ojcu nic nie jest, żeby kibice się rozeszli.

- Więc zdrowia na pewno. Ale chcę, żeby doczekał się jeszcze czegoś. Jego najstarszy wnuk otwiera teraz doktorat na wydziale architektury Politechniki Wrocławskiej, jednak nie chce jeszcze powiedzieć tego dziadkowi i nie wiem, czy powie mu teraz, bo chce mieć pewność, że to wyjdzie. Niby wszystko już załatwione, ale mój syn jest taki, że jeżeli nie jest oficjalnego potwierdzenia, to woli poczekać. A chciałby jeszcze zrobić mu tę niespodziankę.

Przychodzi pan jeszcze czasem na Lechię?

- Nie.

Kompletnie? Wynika to z przekonań czy braku czasu?

- Ostatni raz byłem, można sprawdzić w archiwach, na meczu pucharowym, jak grały dwie Lechie. Pierwsza i druga, bo doszły do szczebla centralnego. Wtedy jeszcze jako tako znałem chłopaków, mogłem na legitymację wejść do szatni, za szatnię, takie vip-owskie wejście. To, co zobaczyłem, to dla mnie już nie było to, nie podobało mi się. Powiedziałem: nie, przestanę.

Nie kusi pana jednak, żeby się pojawić? Lechia przeżywała w ostatnich latach wzloty i upadki, ale zdołała silnie stanąć na nogach.

- Tak, chciałem spróbować kiedyś pójść, zobaczyć, usiąść tam i przypomnieć sobie, jak to bywało. Mieliśmy karnet na głównej trybunie i miejsce, gdzie zawsze siadaliśmy. Może kiedyś jeszcze przyjdę i usiądę akurat na tym miejscu, tylko że na ławce, bo wtedy to się siedziało prawie na betonie. Byłem gdy tata odbierał gwiazdę, to podeszliśmy na chwilę i żonie pokazywałem, że tam mieliśmy z mamą taki karnet.

- Powiem panu, że miałem paru dobrych znajomych w okolicach Korzennej, Podbielańskiej, Rajskiej, Heweliusza, Aksamitnej, Wałowej, Stare Domki, Szeroka, Przewale, Podwale, za mostem, przed mostem, Elbląska, Tarasy, ogólnie - wszędzie! Kiedyś było tak, że w niedzielę mąż mówi do żony: "Słuchaj, kochanie, wiesz co, ja wezmę naszego syna do głębokiego wózka i pójdę z nim na spacer". Ona: "A co ty nagle taki jesteś kochający ojciec? No ale dobra, dobra, idź, to ja zrobię obiad". A jemu chodziło o to, żeby wyskoczyć na Lechię. Wie pan, gdzie stały wtedy na Lechii wózki z małymi dziećmi? Naprzeciwko głównej trybuny, naprzeciw tego przejścia z boiska głównego na boisko boczne. Na koronie stadionu na tej akurat wysokości ojcowie z głębokimi wózkami byli na meczu i nikomu przez myśl by nie przeszło, że cokolwiek mogłoby się stać. A wtedy po kilkanaście tysięcy widzów przychodziło. Mało tego, jak się mecz skończył, to jeżeli ojciec jechał z wózkiem, to w trakcie wyjścia ludzie się rozstępowali, tak jakby samochód miał jechać, żeby tego wózka przypadkowo nie przewrócić. On był pewny, że się dzieciakowi nic nie stanie. A teraz?

Teraz nie jest tak sielankowo, ale też nie jest i tak strasznie. Warto przyjść.

- A z kim jest sobotni mecz?

Z Podbeskidziem Bielsko-Biała.

- To dobra okazja, bo bardzo lubię Beskidy. Jak będzie możliwość, to może przyjdę.




Copyrights lechia.gda.pl 2001-2024. Wszystkie prawa zastrzeżone.
POWRÓT