Była to jedna z form przygotowania drużyny do meczu, zwłaszcza do tych ważniejszych. Zazwyczaj w czwartek albo piątek po treningu nie wracaliśmy do domów, wsiadaliśmy do autokaru i jechaliśmy do miejsca zgrupowania, gdzie przebywaliśmy do meczu. Chodziło o to, aby mieć drużynę w komplecie, w tzw. gotowości bojowej, przygotowaną fizycznie i psychicznie do zbliżającego się meczu. Niektórzy trenerzy byli zagorzałymi zwolennikami takiej właśnie formy. Z nami, piłkarzami, różnie to bywało. Ja nie miałem nic przeciwko zgrupowaniom, wręcz przeciwnie, lubiłem tak przygotowywać się do meczu. Przynajmniej nie musiałem sobie sam gotować czy też myśleć, gdzie dzisiaj będę jadł obiad. Niektórzy z moich kolegów uważali natomiast, że zgrupowania destabilizują ich życie rodzinne, są niepotrzebne, nudne. Zwłaszcza ci, którzy mieli akurat szczęście być młodymi małżonkami. Jak sobie przypominam z biegiem lat te nastroje się zmieniały i przeciwnicy zgrupowań pomału stawali się zwolennikami, mówiąc że czasami jest dobrze wyrwać się z domu, odpocząć od siebie. Samo życie. Większość akceptowała jednak zgrupowania, uważając, że spełniają one znakomicie swoją rolę przygotowania drużyny do meczu. Poza tym trener miał świadomość i gwarancję, że przed meczem wszyscy będą w łóżkach o godzinie 22. I co najważniejsze - sami. Myślę, że o to głównie chodziło.
Co się robiło na takich zgrupowaniach w wolnych chwilach? Otóż część z moich kolegów była zagorzałymi karciarzami. A więc brydż, kierki, tysiąc, a czasami poker. Często na pieniądze. Studenci zazwyczaj siedzieli w swoich pokojach nad książką z geometrii wykreślnej, ekonomii czy statyki. Czasem dobra beletrystyka, telewizja. Jeśli zgrupowanie miało miejsce w "cywilizowanej szerokości geograficznej", wtedy wszyscy szliśmy do kina, teatru czy na jakiś występ. Myślę, że dzisiaj wszyscy z rozrzewnieniem wspominamy te nasze zgrupowania i niejeden wzdycha, żeby przeżyć to jeszcze raz. Zazwyczaj nasze zgrupowania były pełne humoru, dowcipu, wygłupów, od czasu od czasu kogoś się "wypuszczało", tak że trzeba było mieć się na baczności, być czujnym, żeby nie dać się "załadować". Wszyscy musieli być czujni, nie wyłączając trenera i kierownika. Byli tacy, którzy tylko czekali na to, żeby kogoś "podłapać". Oczywiście było to niegroźne, nie chodziło tu o jakąś wyrachowaną złośliwość. W żadnym wypadku, po prostu chodziło o humor, ten zdrowy humor.
Zgrupowania te organizowano w różnych ośrodkach wypoczynkowych, szkoleniowych, rekreacyjnych, itp. na terenie ówczesnego województwa gdańskiego. Miewaliśmy też zgrupowania w sopockim Grand Hotelu, w Domu Rybaka we Władysławowie i w wielu sopockich pensjonatach wczasowych (pamiętam jeden z nich pod wdzięczną nazwą Maryla). Będąc na kiedyś na zgrupowaniu w którymś z sopockich pensjonatów dotarła do nas wiadomość, że prezydent Stanów Zjednoczonych John Kennedy został zastrzelony w Dallas. Był to duży szok dla wszystkich.
Bywaliśmy też stałymi gośćmi w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich przy ówczesnym Technikum Wychowania Fizycznego w Oliwie (obecnie Akademia Wychowania Fizycznego i Sportu). Wtedy, kiedy Władzio Komar dopiero zapowiadał się na dobrego lekkoatletę. Pamiętam zgrupowanie w jednostce Marynarki Wojennej na samym końcu Półwyspu Helskiego, gdzie wjeżdżało się przez kilka szlabanów z wartownikami. Na posiłki z miejsca naszego zakwaterowania do stołówki jeździliśmy taką wąskotorową drezyną, która nie wiadomo skąd wyciągnęliśmy. Część z nas siadała na nią, a pozostali biegnąc, rozpychali ją do przyzwoitej szybkości, a następnie wskakiwali. I tak na zmianę. Pewnego razu tak rozbujaliśmy tę nieszczęsną drezynę, że wyskoczyła z torów z nami wszystkimi na pokładzie. Fruwaliśmy wtedy w różne strony (szczęście, że w tych czasach potrafiliśmy fruwać) i szczęście, że ta drezyna nie przygniotła kogoś. Prawie każdy z nas odniósł wtedy jakieś drobne obrażenia, skaleczenia. Przypadek ten trzymaliśmy dość długo w najgłębszej tajemnicy, na prośbę naszego ówczesnego trenera.
Jak widać bywaliśmy dość często poza własnym domem, więc ważną rzeczą było "kto z kim spał", jak to nazywaliśmy. A więc dobieraliśmy się przede wszystkim osobowościami. Poza tym były różne inne kryteria, które decydowały o tym "kto z kim". Dla mnie na przykład i nie tylko dla mnie bardzo ważną rzeczą było to, żeby facet (czy też faceci, jeśli pokój był wieloosobowy) nie chrapał, czyli nie "piłował", jak to nazywaliśmy. Unikałem, zresztą nie tylko ja, palaczy, którzy potrafili obudzić się w środku nocy, żeby sobie puścić dymka. Z takim nocnym dymkiem obowiązkowo w parze szedł charakterystyczny kaszelek "aha, aha, aha", który wybijał człowieka ze snu na długie godziny. Ogólnie wiadomo również było, komu nogi śmierdziały. Taki facet miał wtedy problem. Ale to były bardzo nieliczne wyjątki. Chodziło też wśród nas powiedzenie, że dobremu piłkarzowi muszą nogi śmierdzieć. Do dziś nie wiem, czy to prawda.
W taki właśnie sposób dobieraliśmy się zarówno na zgrupowaniach, jaki i do przedziałów w pociągach sypialnych, kiedy jechaliśmy na mecze wyjazdowe, oraz do pokoi w hotelach. Kierownik drużyny zazwyczaj wiedział dobrze "kto z kim". Któryś z naszych kolegów żartobliwie dzielił też drużynę na "fizycznych" i "umysłowych". Jeśli się nie mylę, to był to mój serdeczny kolega Jurek Apolewicz. Zresztą, jeśli nawet on nie wymyślił tego podziału, to z przyjemnością go używał. Chodziło o to, gdzie kto pracował, czy jak kto woli - na jakim etacie delikwent był zatrudniony. Jeśli w biurze, to "umysłowy", jeśli na budowie czy w warsztacie, to "fizyczny". "Fizyczni" zazwyczaj z lekkim lekceważeniem i nieukrywaną nonszalancją wyrażali się o "umysłowych". Ja jako student Politechniki Gdańskiej byłem zaliczony do "umysłowych". Proste, prawda?
Bywały przypadki, kiedy prosto ze zgrupowania jechaliśmy na mecz wyjazdowy. Pamiętam takie spotkanie z Pogonią w Szczecinie. Był to jeden z ostatnich meczów w rozgrywkach. Rok 1960 albo 1961, a może nawet 1962 - nie pamiętam. Dla Pogoni bardzo ważny mecz, typu "być albo nie być". Pogoń musiała wygrać z nami ten mecz, żeby pozostać w lidze. Nam ani mistrzostwo, ani spadek nie groził.
Pamiętam dość dobrze ten wyjazd. Pełna konspiracja, nikt nic nie wie, czeski film. Jesień, wilgotno, pożółkłe liście. Ładujemy się do autokaru, nikt nie mówi, kiedy będziemy w Szczecinie, nikt też nie wie, w którym hotelu się zatrzymamy. Atmosfera trochę dziwna, tajemnicza. Robi się ciemno, a my ciągle jedziemy, ciągle w autokarze. Wreszcie zajeżdżamy pod jakiś hotel, w jakimś miasteczku. Wiemy na pewno, że to nie jest Szczecin. Miasteczko nazywa się Goleniów. Kolacja i do łóżek. Rano śniadanie, jajka w szklance po wiedeńsku, szynka, chleb, masło, dżem, kawa, herbata. Nasze standardowe przedmeczowe śniadanie. Krótko po śniadaniu wyjazd do Szczecina. Przyjeżdżamy na stadion Pogonii na niecałą godzinę przed meczem. Z autokaru prosto do szatni, nie ma czasu na rozmowy z kibicami. Rozgrzewka i zaczyna się mecz. Gramy dobry mecz, jesteśmy na luzie, nic nam nie grozi. Pogoń bardzo chce wygrać ten mecz, może za bardzo. Ich czołowy napastnik Kielec robi, co może, jednak nie udaje mu się strzelić bramki.
Jak sobie przypominam Czesio Nowicki strzela dwie bramki. Gwizdek, koniec meczu. Wygraliśmy, byliśmy lepsi. Na trybunach cisza. W przyszłym roku Pogoń Szczecin będzie występować w drugiej lidze. W Szczecinie piłkarska żałoba. Po meczu jedziemy na obiad do jednej ze szczecińskich restauracji. Szczecińscy kibice zapijają swój smutek. Rzuca się w oczy zwłaszcza jeden facet, który między jednym a drugim koniakiem spogląda ze smutkiem w naszą stronę. Po jakimś czasie nie wytrzymuje, podchodzi do naszego stołu, wyjmuje z kieszeni pokaźny zwój banknotów i potrząsając nimi z niekłamanym smutkiem mówi: "To miało być dla was". Był to jakiś szczeciński prywaciarz. Niektórzy z moich kolegów też posmutnieli. Czyżby nasze kierownictwo nam nie wierzyło i stąd ta konspiracja? Nie do wiary.
W następnym odcinku: Jak Janusz Charczuk godził życie piłkarza oraz studenta Politechniki Gdańskiej.