No może niezupełnie. Generalnie piłki zostawały w magazynie na stadionie, a jeśli już musiałem iść na Politechnikę z piłką, to zazwyczaj piłkę trzymałem w torbie razem z resztą mojego sprzętu sportowego. Nierzadko bywało, że po meczu wyjazdowym prosto z pociągu, z torbą pełną sprzętu piłkarskiego i z książkami maszerowałem na Politechnikę. Bywało też, że z Politechniki z taką samą torbą jechałem tramwajem na dworzec kolejowy w Gdańsku na zbiórkę na mecz wyjazdowy.
Student Wydziału Architektury Politechniki Gdańskiej i wyczynowy sportowiec, piłkarz I-ligowej Lechii Gdańsk. Niezła kombinacja. No, ale tak sobie to wymarzyłem i dzięki Bogu te moje marzenia zaczęły się realizować według właściwego scenariusza. Wydział Architektury traktowany był zawsze jako bardzo elitarna jednostka w strukturze Politechniki. Uważano nas za pół-artystów i pół-inżynierów. Oprócz przedmiotów "politechnicznych", czyli ścisłych, takich jak: matematyka, geometria wykreślna, statyka, konstrukcje drewniane, stalowe, żelbetowe, projektowanie itp., mieliśmy też rysunek odręczny, malarstwo, kompozycje, rzeźbę, historię architektury, historię sztuki, fotografikę. No i wspaniałe plenery malarskie, zwłaszcza ten w Wielu. Także może w tym "pół-tego" i "pół-tamtego" coś było.
Wydział Architektury szczycił się najładniejszymi dziewczynami, które z niczego potrafiły wyczarować kreacje godne najlepszych domów mody w Paryżu czy Mediolanie. Wydział Architektury Politechniki Gdańskiej miał również znakomitą kadrę profesorską. Wielu profesorów zaczynało swoje kariery dydaktyczne jeszcze przed wojną, we Lwowie, Wilnie czy w Warszawie. Także było od kogo uczyć się rzemiosła architektonicznego. I tak jak wszędzie, również i na Wydziale Architektury Politechniki Gdańskiej byli ludzie, którzy darzyli naszą Lechię ogromną sympatią. Byli kibicami Lechii. Ale muszę też powiedzieć, że byli i tacy, którzy uważali, że dyscypliny sportowe, takie jak piłka nożna czy boks są poniżej godności studenta wydziału architektury, czy generalnie politechniki. I nie raz dawano mi to odczuć. Co innego siatkówka, koszykówka, szermierka, czy żeglarstwo, czyli tzw. "sporty akademickie". Ale co ja na to poradzę, że jako młody chłopiec zamiast grać na pianinie, wolałem grać w piłkę. Całe szczęście, że miałem mądrego ojca. Samo życie. Niełatwo było być studentem i sportowcem wyczynowym. Niełatwo było wszystkim dogodzić.
Po pierwszym roku, praktyka inwentaryzacyjna z Historii Architektury Polski Drewnianej. Zapadła wieś w woj. koszalińskim między Słupskiem a Sławnem. Mamy inwentaryzować stare chałupy kaszubskie. Mieszkamy w miejscowej szkole, spanie na podłodze, potworzyły się pary, a więc bara-bara, winko patykiem pisane, a na śniadanie - konserwy z miejscowego GS-u. Cały nasz rok rozrzucony w pobliskich wioskach. W naszej wsi jest nas około 15 osób. Mamy tu być około dwóch tygodni. Cały czas leje, mokre lipcowe lato. Co jakiś czas przyjeżdża jakiś asystent z katedry, żeby sprawdzić nasze postępy w inwentaryzacji. A ja w wolnych chwilach zaliczam przebieżki, sprinty, ćwiczenia z piłką, próbuję utrzymać formę. W niedziele w Gdańsku mecz ligowy z ŁKS-em Łódź. Próbuję skontaktować się z głównym prowadzącym asystentem, żebym mógł w sobotę po południu pojechać do Gdańska, rozegrać ten mecz i w poniedziałek zameldować się na stanowisku pracy. Facet miał do nas przyjechać, ale nie pokazał się. Nie bardzo wiem, co mam zrobić. Męska decyzja, jadę do Gdańska.
W Gdyni przesiadam się na kolejkę elektryczną do Gdańska i tu na peronie w Gdyni nadziewam się na tego głównego od tej nieszczęsnej praktyki, twarzą w twarz. Nie odpowiada na moje pozdrowienie, nie chce ze mną rozmawiać, zignorował mnie zupełnie. W niedzielę strzelam dwie bramki, wygrywamy z ŁKS-em. W poniedziałek rano melduję się w mojej wsi i tu kubeł zimnej wody. Okazuje się że p. mgr inż. arch. S. już tu był i oznajmił wszystkim pozostałym kolegom, że jak się pokażę, mają mnie poinformować, że nie zalicza mi tej praktyki z inwentaryzacji chałup, a co później to się okaże. Pan profesor M. podejmie decyzje, co ze mną zrobić. Powiedział też, że mój dalszy pobyt tutaj nie ma sensu i żebym wracał do Gdańska. Przez ten przedmiot o mało nie zakończyła się moja architektoniczna przygoda. Bez zaliczenia praktyki nie mogę zdawać egzaminu z tego przedmiotu.
Wreszcie w zastępstwie dali mi do inwentaryzacji jedną z chałup w Sopocie w środku zimy, gdzie palce tak sztywniały z zimna, że trudno było utrzymać ołówek. Egzamin z tego przedmiotu zdawałem chyba ze 3 razy, a za ostatnim podejściem do egzaminu siedziałem nad notatkami bez przerwy dzień i noc. Ale dzięki temu mogę do dzisiaj się uważać za specjalistę w inwentaryzacji chałup kaszubskich. Na elewacji pieca w kuchni kaszubskiej potrafię pokazać siedzącą muchę, a nawet ślad jaki po sobie zostawiła (przepraszam, lekka przesada).
Dla studentów-piłkarzy często bywały problemy z obozami zimowymi. Następował konflikt interesów, bo często zimowa sesja egzaminacyjna kolidowała z zimowymi obozami przygotowawczymi, które miały zazwyczaj miejsce gdzieś w górach. Był to zazwyczaj Szczyrk, Polanica, Kudowa-Zdrój, Szklarska Poręba, czy Jelenia Góra. Oczywiście każdy trener chciał mieć całą kadrę w komplecie, bo stara prawda piłkarska mówi, że jaka zima, taki sezon, czyli jak się przepracuje zimę, takie będą wyniki w sezonie. A więc studenci-piłkarze nie pasowali do tej reguły. Bo albo delikwent meldował, że w ogóle nie może jechać na obóz, albo w najlepszym wypadku mówił, że się spóźni. Pół biedy, jeśli to był facet, który zazwyczaj siedział na ławie. Duży problem był jak ktoś z podstawowego składu przedstawiał interesy akademickie nad interesy drużyny. Jeśli trenerowi wypadał z cyklu przygotowawczego koń z podstawowego składu, w tym momencie zaczynał się ból głowy. Także w tym względzie trenerzy Lechii nie mieli łatwego życia.
Pamiętam jak kiedyś zameldowałem trenerowi, że nie mogę jechać na obóz, bo mam bardzo ważny egzamin i nie ma żadnej szansy, aby ten egzamin przełożyć. Wszyscy wpadli w panikę. Nasz kierownik "Bajok", zaczął wszystkich uspokajać mówiąc: "ja to załatwię, pojadę na Politechnikę, pogadam z Rektorem Rydlewskim, przecież on jest naszym kibicem, siedzi na każdym meczu na Trybunie Honorowej". W tym momencie ja wpadłem w panikę. Zacząłem błagać "Bajoka", żeby wybił sobie z głowy ten pomysł. Zdawałem sobie sprawę z tego, że może być katastrofa. Myślałem, że go przekonałem.
Za parę dni nasz woźny z Wydziału Architektury, p. Józef szuka mnie po całej Politechnice. Wreszcie zadyszany dopadł mnie gdzieś w którejś z sal na zajęciach i z daleka krzyczy: "panie Charczuk, Pan Rektor Rydlewski czeka na pana w swoim gabinecie". Idę do Rektoratu, nie podejrzewając niczego. Melduję się u sekretarki, ona grzecznie mówi, żebym poczekał, Pan Rektor zaraz mnie przyjmie. Za chwilę wchodzę do gabinetu Rektora i tu widzę naszego "Bajoczka" z niewyraźną miną - wygląda trochę jak zbity pies. I teraz dopiero się zaczęło.
Rektor poczerwieniał na mój widok i mówi: "ty gówniarzu, a co ty sobie właściwie myślisz, we łbie ci się przewróciło. Moim zadaniem tutaj jest szkolić przyszłych inżynierów, zgodnie z chlubną tradycją tej uczelni. Tu nie ma miejsca na półinteligentów, na takich, którzy tylko dlatego, że potrafią trochę mocniej i trochę celniej kopnąć piłkę, myślą że tu wszyscy są na ich usługach. I przysyłają mi tu kierownika drużyny, który próbuje mnie przekonać, żebym ja jako Rektor tej uczelni zrobił coś, żeby p. Charczuk mógł pojechać na obóz. Co za tupet. A ja cały czas byłem przekonany, że ty poważnie podchodzisz do studiów, do tego, czym chcesz w życiu być. Zawiodłem się. Skończyłem, może pan wyjść panie Charczuk".
Wyszedłem bez słowa, ze złości ze łzami w oczach. Zostałem potraktowany jak szczeniak. Czyli Rektor Rydlewski był przekonany, że to ja napuściłem kierownika drużyny, żebym mógł jechać na obóz zimowy. Przez chwilę nie pomyślał, że ja nie mam z tym nic wspólnego. Przez cały czas kiedy Pan Rektor wyżywał się na mnie, "Bajok" nie odezwał się słowem. Stał zamurowany. Zdaje się, że po jakimś czasie ktoś sprawę wyprostował, ale co mi się dostało, to mi się dostało. Tę lekcję będę pamiętał do końca życia. Oczywiście na obóz nie pojechałem, a egzamin zdałem. A jak się później dowiedziałem od naszej kierowniczki dziekanatu p. Mielczarkowej, Rektor Rydlewski osobiście sprawdzał, czy ja ten egzamin zdawałem.
Po jakimś miesiącu spotkaliśmy się przypadkowo na schodach w Gmachu Głównym, Pan Rektor, jak gdyby nigdy nic puścił do mnie oko z przymrużeniem i z wylewnym uśmiechem. W sumie, chyba nie zawiodłem ani Pana Rektora, ani innych życzliwych mi ludzi na Politechnice. Wydaje mi się, że Politechnika Gdańska może być dumna ze swoich piłkarzy lechistów, studentów, którzy przychodzili na uczelnię z indeksem w kieszeni i z piłką pod pachą, od pierwszego roku aż po obronę pracy dyplomowej. Pamiętam doskonale moją obronę pracy dyplomowej.
Pracę dyplomową robiłem w katedrze urbanistyki, u prof. Czernego, a tematem było: "Studium planu szczegółowego śródmieścia miasta Starogardu Gdańskiego". Pracę oceniono jako bardzo dobrą. Za moją pracę dyplomową dostałem nawet ogólnopolską, równorzędna pierwszą nagrodę z Towarzystwa Urbanistów Polskich. Na naszym wydziale obrony prac dyplomowych były publiczne i na mojej obronie sala też była wypełniona. Wśród publiczności było kilku kolegów z drużyny, którzy teraz przyszli dopingować swojego kapitana. W tym dniu obroniłem moją pracę dyplomową i uzyskałem Dyplom magistra inżyniera architekta. Było to 30 kwietnia 1968 roku.
W następnym odcinku: Koniec kariery piłkarskiej Janusza Charczuka i geneza emigracji za ocean.