Wszystko zaczęło się od sierpniowego, skromnego zwycięstwa w meczu Pucharu Polski z Kotwicą Kołobrzeg. Gol Grzegorza Króla zapewnił Lechii przepustkę do dalszych gier, a w najbliższej przyszłości możliwość zmierzenia się ze szczecińską Pogonią. Wtedy nikt nie spodziewał się jak cenne może być pierwsze zwycięstwo odniesione na obcym, choć tylko trzecioligowym, terenie. Piłkarze uwierzyli, że mogą wygrywać poza "domem" i z dwóch kolejnych wyjazdów przywieźli łącznie cztery ważne punkty.
Sobotni mecz obejrzało kilkuset kibiców Lechii. Praktycznie niemożliwe jest dokładne oszacowanie tej liczby, gdyż najazd biało-zielonych fanów z północy Polski na Wrocław, trwał przez kilka dni. Zgodnie z przedmeczowymi zapowiedziami wrocławian gdańszczanie mieli obejrzeć występ swojego zespołu za darmo. Wzbudzająca wśród kibiców wiele wątpliwości "lista imienna", na którą wedle zapowiedzi należało się wpisać by wejść na stadion przy ul. Oporowskiej bez biletu na mecz, okazała się niezrealizowaną zapowiedzią. Przy wejściu wystarczyło jedynie pokazać dowód osobisty jednej z kilku osób stojących przy bramce wejściowej.
Następnym punktem, który należało obowiązkowo "zaliczyć" była kontrola plecaków czy toreb oraz osobista. Ochroniarze pozwalali wnosić zakręcone (!) plastikowe butelki, a restrykcje dotyczyły wyłącznie ich objętości, która miała nie przekraczać pół litra. Kolejnym miłym akcentem ze strony gospodarzy były darmowe kiełbaski z grilla podawane razem z pieczywem, którymi mogli się raczyć - w praktycznie nieograniczonych ilościach - kibice z Gdańska. Trzeba przyznać, że czuło się, iż gdańszczanie byli we Wrocławiu mile widzianym gościem, czego nie można powiedzieć o wizytach w żadnym innym mieście mającym drużynę piłkarską w II lidze.
Sobotnie spotkanie rozpoczęło się do walki obu zespołów w środku pola. Przez pierwsze minuty sześć tysięcy kibiców zgromadzonych na stadionie przy ul. Oporowskiej nie oglądało żadnej groźnej akcji. Nawet o straconej przez Lechię bramce trudno powiedzieć, aby była ona wynikiem bardzo groźnego ataku Śląska. Akcja z 7. minuty była już praktycznie zażegnana, gdy jednak Krzysztof Brede tak niefortunnie próbował wyekspediować piłkę z pola karnego, że trafił nią w Rafała Kosznika. Futbolówka zaś odbijając się od niego sama prawdopodobnie wpadłaby do bramki Lechii. Chyba, że wybiłby ją stojący na linii bramkowej Jacek Manuszewski. Trudno więc jednoznacznie stwierdzić, aby rozpaczliwa próba przerzucenia piłki nad bramką w wykonaniu Mateusza Bąka była jego golem samobójczym. Niemniej popularny "Bączek" przybijając po meczu "piątki" z kibicami rzucił uśmiechnięty w stronę jednego z nich: - W końcu coś strzeliłem. Trener Borkowski miał na ten temat zupełnie inne zdanie i był wściekły na Bąka, który może nawet stracić miejsce w składzie: - Bramka, którą straciliśmy to kuriozum, kolejny nasz samobój. Nie wiem, jak mam wpłynąć na moich podopiecznych, bo to kolejna już taka sytuacja - mówił po meczu.
Odpowiedzią na straconą bramkę była dwójkowa akcja Pawlaka z Szulikiem. Zakończyła się ona niecelnym dośrodkowaniem Pawła Pęczaka. Wrzutki "Pękiego" nie były w sobotę tak groźne, jak zwykle. Pawlak i Szulik byli dziś usposobieni bardziej ofensywnie i wspólnie tworzyli "mózg drużyny", a swoimi podaniami na jeden kontakt wielokrotnie przekraczali linię środkową i automatycznie tworzyli przewagę ilościową lechistów na połowie Śląska.
Szybko, bo już po czterech minutach biało-zieloni zdobyli bramkę wyrównującą. Gol Wiśniewskiego na 1:1 został poprzedzony bardzo ładną akcją zespołową, którą rozpoczęło wybicie piłki głową w stronę Grzegorza Króla przez Jacka Manuszewskiego. Król przyjął futbolówkę i odegrał ją do Szulika. Ten prostopadłym podaniem uruchomił Wiśniewskiego. "Wiśnia" zahaczany przez dwóch piłkarzy Śląska wpadł w pełnym biegu w pole karne i z zimną krwią wykończył wysiłek zespołu. W tym momencie piłkarz zdobył swoją drugą bramkę w sezonie, a Radosława Janukiewicza pokonał mocnym strzałem tuż przy ziemi skierowanym w stronę długiego słupka bramki Śląska. Bramkarz robił co mógł, ale uderzenie było oddawane ze zbyt bliskiej odległości i ze zbyt mocną siłą, aby miał coś do powiedzenia.
Niewiele ponad minutę po strzeleniu gola Wiśniewski miał drugą dogodną sytuację do podwyższenia rezultatu. "Wiśnia" przejął piłkę mniej więcej w połowie boiska, minął Brazylijczyka Rodrigo, ale będąc w polu karnym i mając dobrą okazję do oddania strzału, niepotrzebnie wdał się w kolejny drybling. Ostatecznie obrońca Śląska zrehabilitował się i zablokował spóźnione uderzenie. W tym momencie Lechia posiadała dużą przewagę i był to najlepszy okres gdańskiego zespołu w całym spotkaniu. Na kolejną okazję zakończoną groźnym strzałem Piotr Wiśniewski musiał czekać do 65 minuty spotkania. Wtedy, po akcji z Karolem Piątkiem, uderzył mocno tuż nad poprzeczką bramki Janukiewicza. Piłkę do Piątka dograł Paweł Pęczak.
Trzeci kwadrans pierwszej części Lechia otworzyła grając pressingiem w wykonaniu całego zespołu, lecz po chwili, rywali wysoko atakował praktycznie tylko Marcin Szulik. Ten ostatni przejawiał w sobotę największą ochotę do gry i próbował stosować pressing do końca spotkania. Cieszy, że biało-zieloni próbują w tak wyczerpujący sposób odbierać piłki, chociaż w niedługich fragmentach meczu. Trener uznał, że gra w odbiorze stała w większej części spotkania na dobrym poziomie, bo po spotkaniu narzekał na co innego: - Liczyliśmy, że będziemy mieli pole do popisu w kontrach, niestety chyba tylko dwa razy nam się to udało, liczyłem na większą determinację moich podopiecznych w grze ofensywnej - powiedział po meczu trener Lechii, Tomasz Borkowski. Jednak zbyt małe zdecydowanie w atakach można usprawiedliwiać tym, że piłkarze sami przyznawali po meczu, iż w drugiej połowie nie mieli już praktycznie sił.
Kibice Śląska są w większości bardzo wymagający w stosunku do swoich piłkarzy, których krytykują - oczywiście nie wszyscy - zarówno za nieudane zagranie, jak i za brak podania. Widać, że tęsknią za charakternym zespołem z poprzedniego sezonu. Bardziej zdegustowany prezentowaną przez swój zespół grą kibic z Wrocławia, uraczył widownię stwierdzeniem: - Ten Śląsk g... gra. W pewnym sensie opisuje to nieudolne próby ponownego objęcia przez gospodarzy prowadzenia.
W przerwie meczu odbył się tradycyjny na spotkaniach Śląska konkurs, polegający na wyłonieniu lepszej pary w pojedynku "trybuny krytej" z "trybuną odkrytą". W szranki stanęło czterech fanów, którzy oddawali strzały do pustej bramki. Początkowo piłka ustawiana była na 16. metrze, a gdy wszyscy zawodnicy umieścili ją w siatce, odległość została zwiększona o kilka metrów. Wyższy poziom trudności pozwolił na wyłonienie zwycięscy, którym okazało się dwóch Rafałów - fanów z "trybuny krytej". Bramki zdobyte przez kibiców Śląska przy okazji zabawy były ostatnimi, które mogli oglądać kibice zgromadzeni w sobotę na stadionie przy ul. Oporowskiej.
Śląsk rozpoczął drugą część meczu z większym animuszem i szybko przeprowadził kilka mniej lub bardziej groźnych akcji. Pierwszą akcję w tej części gry lechiści przeprowadzili w 15. minucie. Lewym skrzydłem atakował Wiśniewski, ale jego strzał, a właściwie podanie wzdłuż bramki, nie zostało zamknięte przez rozgrywającego kolejny bezbarwny mecz Grzegorza Króla. Wydawać by się mogło, że mocno krytykowanego za brak skuteczności napastnika Lechii po prostu nie ma kim zastąpić. Nic bardziej mylnego. Wprowadzony przez trenera Borkowskiego Krzysztof Rusinek zaliczył bardzo udany występ. Wszedł na boisko na ostatnie 23 minuty, grał przeciwko zmęczonym już obrońcom Śląska, i wprowadził spore ożywienie w szeregach gdańszczan. Podobnie jak Szulik, przejawiał niemałą chęć gry. Dużo biegał, pokazywał swoją szybkość i dobrze zmieniał się pozycjami z Piotrem Wiśniewskim. Jeden z nich raz był najbardziej wysuniętym napastnikiem, a raz lewym pomocnikiem. Zagadką pozostanie, czy, gdyby Wiśniewski i Rusinek mieli okazję pograć ze sobą dłużej, Lechia również zremisowałaby sobotni mecz.
Mniej więcej od momentu pojawienia się na murawie Rusinka na boisku zrobił się mecz walki. Żaden piłkarz nie oszczędzał się, stosowano wiele wślizgów. Sędzia często używał gwizdka w celu przerwania gry. Kilka minut przed zejściem z boiska Króla, szkoleniowiec gospodarzy, Lubos Kubik, dokonał podwójnej zmiany w swoim zespole. Rosiński pojawił się na placu gry za Ulatowskiego, a Szewczuk zwolnił miejsce Bilińskiemu. Zwłaszcza ostatni zaliczył bardzo udany debiut w pierwszym zespole Śląska. Piłkarz grający wcześniej w rezerwach wrocławskiego klubu był bardzo aktywny, często wygrywał pojedynki "jeden na jeden" oraz - będąc ustawionym na prawej pomocy - pojawiał się w polu karnym Lechii i próbował strzałów na bramkę Bąka. Aż dziwne, że trener wpuścił go na plac gry tak późno. - Nie miałem debiutanckiej tremy i wydaje mi się, że zagrałem dobrze. Wczoraj po treningu dowiedziałem się, że jestem w kadrze na mecz z Lechią i w pierwszym momencie nie mogłem w to uwierzyć - przyznał na łamach serwisu slasknet.com sobotni debiutant.
Ciekawe, czy odważne posunięcie trenera Kubika zmobilizowało do takiej samej decyzji szkoleniowca Lechii. Tomasz Borkowski, mimo niepewnego wyniku zdjął Karola Piątka, a na ostatni kwadrans wpuścił stawiającego pierwsze kroki w II lidze - Marcina Pietrowskiego. Był to dla "Jedi" czwarty występ na zapleczu ekstraklasy. W sobotę zagrał, podobnie jak wprowadzony przez Kubika Biliński, na prawym skrzydle. Niewiele zabrakło, a 18-latek zaliczyłby swoją pierwsza asystę w piłce drugoligowej. Po stracie Rodrigo, popędził prawym skrzydłem, dośrodkował do Wiśniewskiego, który z około 5 metrów nie trafił czysto w piłkę. Futbolówka przeleciała ponad pół metra obok bramki Śląska. Była to przynajmniej trzecia bramkowa okazja rozgrywającego świetny mecz "Wiśni".
Najdłużej ze zmienników w zespole biało-zielonych zagrał Michał Szczepiński, który jednak najmniej wniósł do gry. "Pająk" swoją grą nie pokazał niczego, czego nie zaprezentowałby zmieniony Pawlak. Dodatkowo, po udanym wykonaniu zwodu uznał, że piłkę należy oddać niepilnowanemu, przebywającemu na 35-40. metrze, zawodnikowi... Śląska, co nieomal zakończyło się stratą gola. Pocieszające jest to, że z trzech zmian, które przeprowadził "Borek", dwie okazały się co najmniej trafne.
W końcówce bezmyślnie zachował się podstawowy zawodnik i kapitan Lechii - Maciej Kalkowski. Nie dość, że jeszcze w pierwszej części gry, otrzymując czwarty żółty kartonik w sezonie, zapewnił sobie przymusową pauzę w spotkaniu z Zagłębiem Sosnowiec, to w końcówce meczu, w pełni zasłużenie, otrzymał drugą. Już na nowe "konto". "Kalka" gonił piłkarza Śląska i podciął rywala od tyłu. Działo się to ponad 35 metrów od bramki gdańszczan. Piłkarze Lechii nawet nie protestowali u sędziego. "Kalka" ironicznie poklaskał arbitrowi i przekazał opaskę kapitańską Jackowi Manuszewskiemu. W meczu z Zagłębiem nie zagra również inny z podstawowych piłkarzy Lechii - Paweł Pęczak, który również otrzymał czwarty żółty kartonik w sezonie. Niepotrzebną kartkę obejrzał też Marcin Szulik, który jednak otrzymał go nie za popełniony faul, a za... odkopnięcie futbolówki po gwizdku przerywającym grę.
Śląsk przez cały mecz próbował zagrywać dużo prostopadłych piłek między obrońców Lechii. Na szczęście ze zdecydowaną większością z nich dobrze radzili sobie gdańscy obrońcy oraz Mateusz Bąk. Dobre zawody rozegrał zwłaszcza popełniający ostatnio błędy Krzysztof Brede. W sobotę już nie ryzykował, a kiedy nie był pewny co zrobić z futbolówką, wybijał ją bez ryzyka poza boisko. Wyjątek stanowiła próba wykopu piłki z siódmej minuty gry. "Heniek" najczęściej zostawał z tyłu, jako ostatni obrońca, uniemożliwiając założenie pułapki offside-owej, która mogłaby zakończyć akcję gospodarzy, ale za to bardzo dobrze spisując się przy rozbijaniu akcji Śląska. Oprócz tego wrocławianie próbowali znaleźć sposób na Lechię poprzez dośrodkowania z bocznych sektorów boiska do wchodzących w pole karne zawodników.
Za nami jest już dziewięć oficjalnych spotkań rozegranych przez lechistów pod wodzą trenera Borkowskiego. Szkoleniowiec zapowiadał przed sezonem: - Chciałbym, abyśmy mieli 3-4 warianty stałych fragmentów gry. Ćwiczyliśmy je na obozie "za zamkniętą kurtyną" i wiem, że one naprawdę wychodzą. Liczę na to, że mając odpowiednich wykonawców będzie można z tych elementów naprawdę coś zrobić. Zaczynając od rzutów rożnych, ale nie zapominając na przykład o wprowadzaniu piłki z autu. Tymczasem jednak na zapowiedziach się skończyło. Szkoda, bo wiadomo, że rzuty rożne czy wolne to główna broń w dzisiejszej piłce, zarówno dla silnych jak i słabych zespołów. Jak widać choćby w przypadku Jagiellonii - pożądane efekty da się osiągnąć nie tylko z zawodnikami europejskiej klasy. Dodatkowo bramki ze stałych fragmentów mogłyby zdjąć część presji z napastników.
Wynik remisowy wydaje się rezultatem sprawiedliwym, a po końcowym gwizdku oba zespoły pożegnały gromkie brawa wszystkich kibiców. Przy odrobinie szczęścia obie jedenastki mogły zakończyć spotkanie zwycięstwem. Po jednej stronie zabrakło skuteczności, a po stronie Śląska... - Brakuje nam ostatniego podania i decydującego strzału. Musimy nabrać pewności siebie w tych kluczowych momentach - powiedział po spotkaniu pomocnik wrocławian - Dariusz Sztylka. Swojemu zawodnikowi wtórował trener Lubos Kubik, którego dymisji coraz głośniej domagają się fani Śląska: - Graliśmy dobrze, ale Lechia zagrała bardzo dobrze. Naszym problemem są strzały na bramkę. Rozmawiam z chłopakami, żeby więcej uderzali, a oni często zamiast strzelać podają sobie piłkę - narzekał szkoleniowiec gospodarzy, którego zawodnicy niezbyt często zatrudniali Mateusza Bąka. - Jako drużyna przyjezdna jesteśmy zadowoleni z jednego punktu, zdobytego na trudnym terenie we Wrocławiu - powiedział z kolei Tomasz Borkowski, szkoleniowiec gdańskiej Lechii. Spotkania wyjazdowe chyba ostatecznie przestały być niewytłumaczalną zmorą biało-zielonych.