Gdańsk: niedziela, 18 maja 2025

Tygodnik lechia.gda.pl nr 77 (40/2006)

3 października 2006

Treść artykułu
 |   |   |   |   | 

LECHIA-PIAST: REPORTAŻ ZZA TRYBUN

Widok jak z Camp Nou

W czwartek Wydział Dyscypliny PZPN zadecydował o zamknięciu stadionu Lechii dla publiczności. Działacze centrali nie wzięli pod uwagę dwóch faktów. Po pierwsze, że ukarali w ten sposób tysiące niewinnych ludzi. Po drugie, że lokalizacja obiektu przy Traugutta pozwala ten zakaz łatwo obejść. I to bez naruszania przepisów.

MICHAŁ JERZYK
Gdańsk

Sobota, 14.30. Dworzec Główny PKP w Gdańsku. Piękny, ciepły i słoneczny dzień. Niemal letni, choć to ostatni dzień września. Półtorej godziny do meczu z Piastem Gliwice.

Dwa dni wcześniej Wydział Dyscypliny PZPN postanowił, że kibice nie będą mogli obejrzeć co najmniej dwóch najbliższych spotkań Lechii.

To między innymi efekt obrzucenia bananami brazylijskich piłkarzy w pucharowym meczu z Pogonią Szczecin. Za wybryk garstki osób, postanowiono ukarać wszystkich. Kilkutysięczną widownię.

Kilka minut przyglądania się pędzącym we wszystkie możliwe strony ludziom w okołodworcowych przestrzeniach wystarcza jednak, żeby dostrzec pięć osób w biało-zielonych koszulkach.

Ogólnie jednak nie widać przedmeczowej atmosfery. Życie toczy się swoim codziennym rytmem.

Zakaz wstępu

Godzina 14.55. Kasy pod stadionem. Wszystkie zamknięte. W pobliżu kręci się kilkanaście osób. Jedni na kogoś czekają, inni zastanawiają się, co robić.

Zamknięta jest także brama, furtki strzeże dwóch ochroniarzy. Z kwitkiem odprawiają starszego pana w okularach i kremowej wiatrówce.

- Chciałem w tej sytuacji iść do Jenka, żeby mi zwrócił 130 złotych za karnet. Ale powiedzieli, że będzie bonifikata dla posiadaczy karnetów w przyszłym sezonie - mówi, niezbyt pocieszony.

- Niech pan lepiej pędzi do domu, bo o 16.00 będzie transmisja w Radiu Gdańsk - rzuca radę i za moment widać już tylko oddalającą się sylwetkę staruszka.

Nie mija 10 minut.

- Ale jaja, k... mać, mecz bez publiczności?!

Około 40-letni facet, z nałożonym na szyję pasiakiem i rybaczką Śląska Wrocław, dochodzi pod bramy. Gdy pod kasami wda się w rozmowę ze stojącą tam grupką młodszych kibiców, wyjdzie na jaw, że był na tyle zapracowany, iż przeoczył informację o zamknięciu stadionu.

- Ale za co, za te banany? - dopytuje. - To PZPN powinni rozwiązać, a nie wymyślać takie rzeczy!

Trochę zdenerwowany, ale bez szczególnej rozpaczy, po tym krótkim postoju kieruje się w stronę górki za zegarem.

Pod bramą wjazdową do klubu nie cichną natomiast komentarze.

- Coś takiego mnie jeszcze nigdy nie spotkało - stwierdza znany sympatyk o siwej czuprynie. - W ogóle tyle miejsc jest w Gdańsku, gdzie można by postawić telebim, choćby Plac Zebrań Ludowych. PZPN nie miałby nic do powiedzenia.

Szkoda, że nie za miesiąc

Godzina 15.15. Ulica Smoluchowskiego. Na całej długości płotu dostrzec można ze dwadzieścia osób. Kilka tylko przechodzi, reszta szuka optymalnego punktu widokowego.

Największa grupka liczy dziewięć gęsto ustawionych osób.

- Tu właśnie jest najlepszy widok. Dalej nie warto iść, bo nic już nie widać - podpowiada jeden z przygotowanych do oglądania meczu.

Widok z tego miejsca na osłonecznioną murawę jest bardzo dobry. Wszystko jak na dłoni. Odstęp między drzewami tworzy świetną przestrzeń obserwacyjną. W innych miejscach też można znaleźć ciekawe prześwity, ale bardziej przeszkadzają już konary i liście.

- Wszystko przez to zielsko. Szkoda, że tego zakazu chociaż miesiąc później nie zrobili, gdy większość liści już spadnie - śmieje się.

Rozważania, czy nie przejść na drugą stronę, nagle się urywają, bo na rozgrzewkę w czarnych koszulkach i białych spodenkach wybiega Lechia.

Cała grupa natychmiast się podrywa: "Lechia Gdańsk! Lechia Gdańsk!". Po chwili również: "Jesteśmy z wami, Lechijko, jesteśmy z wami!".

Gdy przycichają, do uszu dociera doping płynący z przeciwległej strony.

Widać tam rozwieszoną w bardzo widocznym miejscu flagę i kilkadziesiąt stojących za nią osób.

Na trybunach stadionu natomiast pustka. Wyłącznie sami ustawieni co kilka lub kilkanaście metrów ochroniarze w jaskrawo zielonych kamizelkach.

Tymczasem wokół, na Smoluchowskiego, pojawia się coraz więcej osób. Jest i policja, ale nieliczna i na uboczu. Nie ma nic do roboty. Nic się nie dzieje.

- Mam nadzieję, że coś stamtąd widać? - błagalnie dopytuje kilka minut później kolejny kibic, już w dolnych partiach ulicy. Uspokajam.

- To dobrze, to dobrze - oddycha z ulgą. - Drzewa to nie problem. Byle było coś widać, bo po drugiej stronie pewnie nie ma już miejsca.

Dla kogo spikerka?

Godzina 15.40. Las za trybunami od strony ul. Traugutta. Wzdłuż płotu prowadzi wspinająca się w górę, coraz bardziej stroma ścieżka.

Na wysokości pierwszego łuku stoi pierwszy "młyn". Aby się do niego dostać, trzeba jednak przeskoczyć dwumetrowy kamienny płot. Wtedy ląduje się na miłym wzgórzu, które od stadionu dzieli już tylko wątła siateczka.

Na niej zawieszono jedyną flagę: "Lechia Gdańsk - Polski Bastion Prawicy". Nieprzypadkowo. PZPN wyraził ostatnio zastrzeżenia właśnie do jej treści.

Teraz formalnie wisi jednak poza stadionem. Jakiś centymetr poza.

Idąc ścieżką trochę wyżej, napotyka się "młyn" numer dwa. W płocie jest pokaźna wyrwa, więc przejść można bez problemu. Tyle że miejsca mniej, a kwadrans przed meczem wciśnięcie się tu jest już problemem.

Widok jednak niemal jak z lotu ptaka. Kilkanaście metrów wyżej niż na Smoluchowskiego. Piłkarze, z tej perspektywy małe ludziki, są znakomicie widoczni. Namiastka Camp Nou. Rewelacja.

Nagle odzywa się doping i w tych okolicach wydaje się niesłychanie głośny. "Lechia Gdańsk! Lechia Gdańsk!". "Ch... z zakazami, Lechijko jesteśmy z wami!".

Można przypuszczać, że trudno o lepszą pozycję, ale ścieżka prowadzi dalej. Pół minuty marszu i dochodzi się w najbardziej obskurny rejon.

Gęste drzewa dość skutecznie zatrzymują słoneczne promienie. Sporo tu dzikich krzaków, chwastów, śmieci. Płot w kilku miejscach jest kompletnie zdewastowany.

Łatwo więc dostać się pod łuk od strony trybuny krytej. I znów od stadionu dzieli tylko słaby płot. Widok jak bezpośrednio ze stadionu. Tylko toi-toie i drzewa trochę przeszkadzają.

Niespodziewanie odzywa się spiker, który zaczyna od "Witam państwa", choć na stadionie stoi niemal sama ochrona.

- Dla kogo ta spikerka? - wybucha salwa śmiechu.

Fajne miejsce. Zostaję tu na pierwszą połowę.

Liga Ochrony Przyrody

Godzina 16.10. Łuk od strony trybuny krytej. Już na początku meczu Lechia strzela gola. Piotr Cetnarowicz!

Na stadionie rozlega się głośny doping ze wszystkich stron. Ilość wszystkich kibiców za płotem można szacować na około sześćset osób.

Mimo że mecz formalnie jest bez publiczności, Mateusz Bąk, którego bramka jest od strony zegara, odwraca się i w ewidentny sposób motywuje rękoma fanów do jeszcze lepszego dopingu.

A doping nie ustaje. Kibice z przeciwległych stron stadionu próbują nawet współpracować. Odległość jest jednak tak duża, że głos z jednej strony na drugą dociera z prawie dwusekundowym opóźnieniem.

W wielu okresach doping skupia się jednak nie na Lechii, ale lżeniu PZPN i Listkiewicza.

- Pewnie nie zawieszą nam przez to po dwóch meczach kary, jak i za tę flagę, ale trudno. Należy im się - mówi z satysfakcją jeden z kibiców.

Dyskusje trwają.

- Jakby był telebim na Saharze, przyszłyby trzy tysiące ludzi i wszyscy by wjechali na stadion. Stary, wiesz co by się działo? - toczą się spekulacje.

- Po złości pójdę po pieniądze za karnet - wścieka się znany wyjazdowicz. - Wszyscy umieją załatwić, żeby karnetowcy wchodzili. Wisła umiała, Arka umiała. Tylko nie my. Nie chcę rabatu, niech oddają pieniądze.

Ktoś woła do stojącego po drugiej stronie płotu ochroniarza.

- Kolego, złam tę gałąź, bo mi widok zasłania. Jestem z Ligi Ochrony Przyrody i pozwalam - szelmowsko apeluje.

Facet w kamizelce nie daje się prosić dwa razy. Idzie we wskazane miejsce, uczynnie przełamuje gałąź i zawija ją wokół pnia, wzbudzając powszechną wesołość.

To z kolei dopinguje parę osób, żeby oczywiścić teren w swojej okolicy. Poprawiające widoczność łamanie gałęzi trwa ładnych kilka minut.

A mury runą

Godzina 16.50. Las za trybunami od strony ul. Traugutta. Trwa przerwa w meczu.

Stadion ogarnięty pustkami i ciszą, a tymczasem życie tętni właśnie tu. W lesie i zaroślach.

Gwar. Rozmowy. Śmiechy. Ruch. Ktoś się przemieszcza to w jedną, to w drugą stronę. Ktoś biegnie do sklepu, ktoś z niego wraca.

Ludzie korzystają z tego, że wreszcie nie ma żadnych zakazów odnośnie wnoszenia napojów. Także w szklanych butelkach. Bezalkoholowych raczej nie widać.

Sporo dzieci, młodych dziewczyn. Ale są i osoby, które i wiek średni mają już za sobą.

Ktoś skacze przez płot, ktoś przeciska się przez jakieś małe szpary, których niemało. Zwłaszcza dzieciaki kombinują, ile wlezie.

Kilka osób postanawia udrożnić przejście do "sektora" za flagą.

Łapią rękoma za kamienne ogrodzenie, energicznie szarpią i już po kilku sekundach pada pierwsza część. Moment później droga stoi już otworem.

Nie trzeba już skakać przez płot, żeby dostać się w kolejne miejsce o świetnej widoczności. Niezbyt estetyczne, zaśmiecone, ale nikt się tym nie przejmuje. Każdy jest zadowolony, że można oglądać mecz.

Niektórzy próbują jeszcze bardziej wyszukanych pozycji. Stoją na płotach, na drzewach. Jak za starych lat, gdy stadion zapełniał się do ostatniego miejsca.

- Trzeba zapytać się Gałka, czemu w przerwie nie było konkursu - śmieje się gość stojący przy skrajnej części flagi, gdy piłkarze wychodzą na drugą połowę.

Atmosfera znów jest wesoła i aktywna. Prawie nikt nie oszczędza gardła.

Tam iść nie warto

Godzina 17.25. Las od strony ul. Smoluchowskiego. Trwa druga połowa. Bramy wciąż są zamknięte i chronione, ale jak widać można skorzystać z nieskomplikowanego fortelu.

Wystarczy wejść do lasu, chcąc jakby iść w kierunku Smoluchowskiego, ale odbić w prawo w kierunku stadionu.

Wychodzi się po drugiej stronie bramy wjazdowej, na samych plecach ochrony. Tuż obok hotelu Roko i zamkniętego sklepu Jako. Aż rodzi się niepewność, czy ktoś się zaraz nie przyczepi. Nic z tych rzeczy.

Chcąc odnaleźć kolejny "młyn", który można było ujrzeć z przeciwległej strony, trzeba jednak do lasu wrócić.

- Tak, spokojnie można tędy dojść - mówi napotkany chłopak. - Ale nie warto, bo rzadko tam dopingują. Lepiej iść za zegar.

Idąc intuicyjnie po wąskich, krętych i niezdradzających przeznaczenia ścieżkach dotarcie do zakumflowanego celu nie jest przesadnie trudne. Dwie minuty marszu i na wysokości Alei Gwiazd oczom ukazuje się mniej niż stuosobowa, mocno zróżnicowana wiekowo grupa.

Doping w tym miejscu całkiem niezły, żywy. Widoczność boiska dla świeżo przybyłych już jednak bardzo słaba.

Ładnie prezentuje się natomiast z tego miejsca przeciwległy "sektor" za flagą. Spora grupa ludzi, nieustających w zdzieraniu strun głosowych.

W gęstych zaroślach niespodziewanie pojawia się uczestnik meczów z Juventusem, Roman Józefowicz, z kilkuosobową świtą. Rozżalony na Lechię, że nie mógł wejść na stadion.

- Płakałem, że tak mnie potraktowano - tłumaczy i nie daje się zbytnio przekonać, że na trybunę wejść mogło tylko kilkanaście osób.

Odchodzi w kierunku kibiców stojących w okolicach Alei Gwiazd.

Bluzgiem w Kurskiego

Godzina 17.40. Ulica Smoluchowskiego. Na całej długości płotu od strony Akademii Medycznej pozycje zajęło około siedemdziesięciu osób.

Grupki są maksymalnie paroosobowe.

Niektórzy rozsiedli się na dwumetrowym betonowym płocie. Jeden z takich wygodnickich korzysta z wielkiej lornetki. Odległość od boiska rzeczywiście jest stąd daleka.

Nagle ktoś wypatrzył, że w kierunku Alei Zwycięstwa zjeżdża powoli samochodem, rzucając okiem na murawę, poseł Jacek Kurski, były prezes Lechii.

- Sp... ty k... - spostrzegawczy i pamiętliwy kibic oderwał się od niezbyt emocjonującego meczu i skupił się na niezatrzymującym się samochodzie z autorem niezapomnianego hasła wyborczego. - "Lechia w pierwszej lidze", k... mać.

- Następnym razem pójdę chyba na przeciwną stronę, bo stąd ogląda się słabo - pada stwierdzenie kilka minut przed końcem meczu.

Parę osób gapi się w kierunku boiska z przyszpitalnego podestu.

- Ale widok nie jest chyba stamtąd zbyt dobry, bo ta loża została zajęta najpóźniej ze wszystkich - pada żart.

Na nosie PZPN

Godzina 17.55. Las od strony ul. Traugutta. Sędzia odgwizduje koniec meczu. Ku radości kibiców, Lechia wygrała 1:0!

Sukces tym większy, że bez siedmiu podstawowych piłkarzy. Na dodatek pierwszy raz od miesiąca. I przy zamkniętym stadionie.

Tymczasem piłkarze grają jakby na nosie decydentom z Miodowej. Szczęśliwi podbiegają najpierw w miejsce, gdzie wywieszona jest flaga. Tam ludzi było najwięcej, a doping najmocniejszy.

Wspólnie dziękują. Ale zaliczają podziękowania przy wszystkich kolejnych skupiskach ludzi.

Przy najwyżej zlokalizowanej grupie za zagarem.

Przy łuku od strony trybuny krytej.

Przy miejscu w lesie od strony Alei Gwiazd.

Przy ulicy Smoluchowskiego.

Wspólna radość piłkarzy i kibiców, przed zejściem do szatni, trwa kilka ładnych minut. Nad stadionem i w jego okolicach unoszą się śpiewy i okrzyki.

- I tak ma być, tak ma być! - cieszy się jeden podchmielony kibic niemal ze łzami w oczach.

Kibice powoli rozchodzą się do domów w bardzo pozytywnych nastrojach. Humory dopisują wszystkim.

No, prawie wszystkim.

- K... mać, tyle ludzi, a stadion pusty! - klnie do siebie schodzący po skarpie facet w rybaczce Śląska Wrocław, który szedł na ten mecz z chęcią wejścia na trybuny.

Ulżył sobie jednak intonując kolejny raz, niezliczony tego dnia, przyśpiewkę o PZPN.

Copyrights lechia.gda.pl 2001-2025. Wszystkie prawa zastrzeżone.
kontakt | 0.031