Gdańsk: piątek, 19 kwietnia 2024

Tygodnik lechia.gda.pl nr 79 (42/2006)

17 października 2006

Treść artykułu
 |   |   |   |   | 

3:1 Z ŁOMŻĄ: NA DEPRESJĘ DZIAŁACZY

Aż prezydent podskoczył

Nawet 300 tysięcy złotych mogą wynieść straty Lechii wynikające z zamknięcia trybun do końca rundy. Około 170 tysięcy, jeżeli PZPN okaże dobrą wolę i zawiesi karę już teraz. Kojąco na depresję działaczy działają wyniki, bo trzech drugoligowych zwycięstw z rzędu w XXI wieku Lechia jeszcze nie zaliczyła. Bójcie się, chamy, do pierwszej ligi wracamy?

MICHAŁ JERZYK
Gdańsk

Kwoty, o których mowa we wstępie, dotyczą rzecz jasna wyłącznie wyliczalnych aspektów, tak podstawowych, jak brak wpływów z biletów, ale i nieco pobocznych, jak rekompensaty dla sponsorów za wykupione pakiety reklamowe czy dla kibiców za nabyte, a niewykorzystane przecież karnety. Nieprzeliczalny jest natomiast spadek zaufania do Lechii ze strony lokalnego biznesu czy utrudnienie na bieżąco prowadzonych negocjacji. Włodarze liczą więc pokaźne straty, zarazem ciesząc się, że piłkarze, mimo większych i mniejszych trudności, nie zawodzą. W sobotę nie bez problemów, ale znów zainkasowali trzy punkty.

Przełom kwietnia i maja 2000 roku. Lechia odnosi pierwsze zwycięstwo pod wodzą nowego trenera, Romualda Szukiełowicza. Pokonuje 2:0 Stal Stalową Wolę, a jedną z bramek strzela Adam Fedoruk, który po kolejnym meczu - zakończonym wygraną 1:0 na wyjeździe z Odrą Szczecin - żegna się z drużyną i wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Bez 18-krotnego reprezentanta Polski biało-zieloni pokonują u siebie 5:3 Jeziorak Iława, mimo że tuż po przerwie dostają bramkę na 2:3. Gdański klub, którego podstawowym zawodnikiem jest 27-letni Tomasz Borkowski, odskakuje na sześć punktów od strefy spadkowej.

Od tego czasu Lechia rozegrała w drugiej ponad dwa pełne sezony, w sumie 93 spotkania (jedno nie doszło do skutku), ale dopiero teraz udało jej się nawiązać do owej passy i zakończyć wygranymi trzy mecze z rzędu. Fakt, że z drużynami piłkarsko lichymi, bo Piast Gliwice szybko zgasił w swoich kibicach nadzieję, iż bieżący sezon mógłby zwieńczyć historycznym awansem do ekstraklasy; Miedź Legnica niezmiernie się ucieszy z pozostania w lidze na kolejny sezon; ŁKS Łomża natomiast z samego tylko przystąpienia do rundy wiosennej. Chcąc jednak osiągać sukcesy, trzeba wygrywać z każdym. A że nie zawsze jest to łatwe, przekonał się właśnie lider z Bydgoszczy, remisując w Janikowie.

Także i dla podopiecznych Tomasza Borkowskiego mecz z Łomżyńskim Klubem Sportowym spacerkiem bynajmniej nie był. Im łatwiej, tym trudniej - do tej bzdurnej zasady przekonywała przed meczem jedna i druga osoba na znów bardzo skromnie zaludnionej trybunie honorowej. Niektórzy nawet obawiali się przegranej z klubem, który w jedenastu meczach uzbierał zaledwie cztery punkty. Lechia już wtedy miała pięć razy więcej. Na dodatek do składu wrócili nieobecni ostatnio Paweł Pęczak i kapitan Maciej Kalkowski. A jednak niepokój wyczuwalnie unosił się gdzieś w powietrzu...

Woń złych przeczuć kilkakroć zdawała się potwierdzać. Choćby po pół godzinie gry, gdy jedna z akcji gości zatrzymała się na poprzeczce bramki Bąka. Także w tych rozlicznych momentach, kiedy to drużyna z Łomży spisywała się rozsądniej i przede wszystkim konkretnej, wyprowadzając płynne akcje. A nade wszystko trzy minuty po przerwie, gdy dziura w beznadziejnie spisującym się środku pomocy Lechii umożliwiła Mariuszowi Marczakowi wykonanie rajdu w kierunku pola karnego i podanie do Jacka Dąbrowskiego - swego czasu grającego w barwach pierwszoligowej Lechii-Olimpii - który nie zmarnował sytuacji sam na sam. Zrobiło się 1:1 i co gorsza wynik był to w pełni sprawiedliwy.

Duet trenerski Lechii rzadko okazywał zadowolenie z poczynań podopiecznych. "Oni grają do przodu, a wy ciągle w poprzek i w poprzek!" - już w pierwszej połowie krzyczał w zdenerwowaniu trener Borkowski do Kalkowskiego. "Do przodu!!!" - tak z kolei ryczał później, widząc jak lechiści ślamazarnie wyprowadzają piłkę z własnej połowy, gdzie łomżanie nawet nie zamierzali ich atakować. Z kolei reakcja Tomasza Kafarskiego, który wyskoczył z ławki po kolejnym bezsensownym zagraniu wprowadzonego Pawła Buzały, była już absolutnie humorystyczna: "Buzi, wiesz w ogóle w którą stronę gramy?!".

Kto wie, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie żałośnie słaba kondycja zawodników przygotowywanych do sezonu przez trenera Jerzego Engela juniora, którzy z biegiem czasu zaczęli słaniać się na nogach. Bramka na 3:1 Piotra Wiśniewskiego wzbudziła małe kontrowersje, bo na środku boiska, przy linii bocznej, leżał jeden z piłkarzy rywala. Jak się później okazało, do jego kilkuminutowej reanimacji nie musieli nawet przyłączać się stojący parę metrów obok medycy pogotowia Falck. Niedysponowanym zajął się masażysta, gdyż zawodnika zwyczajnie zwaliły z nóg skurcze...

Trzeba jednak oddać należne honory lechistom, szczególnie tym, bez których o zwycięstwo nad ŁKS-em Łomża byłoby trudno. Bardzo trudno. O ile w ogóle dałoby się je bez nich odnieść.

Po pierwsze Mariuszowi Pawlakowi. Bo można było powątpiewać w sens sprowadzania takiego "dziadka" parę dni przed rozpoczęciem sezonu, w czym dodatkowo utwierdzał słabą lub przeciętną co najwyżej postawą w pierwszych spotkaniach. W sobotę pełniący rolę defensywnego pomocnika "Cygan" był na boisku absolutnie najlepszy. Wszędzie było go pełno, zarówno w obronie, jak i okolicach pola karnego rywali. Czyścił piłki z niebywałym wdziękiem, wyrastając jakby spod ziemi, lepiej nawet niż Jacek Manuszewski. Ale też dogrywał ofensywnym partnerom, a nawet sam strzelał na bramkę rywala. Przyćmił niezwykle słabego Sławomira Wojciechowskiego, porównywanie których tym razem byłoby wręcz nietaktem.

Po drugie Piotrowi Cetnarowiczowi. Bo po miernej wiośnie wielkolud zamyka usta wszelkim krytykom. Jest w swojej roli imponujący i niezwykle przekonujący, nawet gdy mu się nie wiedzie, bo i tak bywa, wszak poza strzeleniem gola dwa razy miał przed sobą tylko bramkarza. Ten człowiek ze stali ma w twarzy i całej posturze zapisaną niezwykłą pewność siebie oraz twardość powodującą, że łomżanie roztrzaskiwali się na nim jak morze na falochronie. Nikt inny nie potrafiłby wjechać w pole karne między dwóch obrońców i huknąć głową do bramki obok bezradnego bramkarza. Po jego soczystym trafieniu prezydent Paweł Adamowicz aż wyskoczył ze swojego krzesełka.

Po trzecie Piotrowi Wiśniewskiemu i Maciejowi Kalkowskiemu. Bo choć obaj zagrali dość przeciętnie, to jednak zaliczyli odpowiednio dwa gole i dwie asysty, a tego zbagatelizować nie wolno. Gol na 3:1, który ostatecznie podciął skrzydła gościom, był ich wspólnym dziełem. Kalka świetnie przerzucił piłkę za linię obrony, a Wiśnia poradził sobie przed polem karnym z desperacko wybiegającym bramkarzem, trafiając mimo rozpaczliwej próby trzech defensorów, którzy zdążyli wrócić do bramki. Nikt nie będzie miał do nich pretensji, jeśli zawsze będą grali równie słabo i zarazem równie skutecznie.

Gdyby nie trzy zwycięstwa z rzędu na przełomie kwietnia i maja 2000 roku, biało-zieloni nie zdołaliby się utrzymać w szeregach drugiej ligi. Dzisiaj, gdy do końca rozgrywek jeszcze daleka droga, nikt sobie nawet nie wyobraża, aby Lechia w ogóle musiała przykładać linijkę do strefy spadkowej. Punkty, owszem, liczy się, ale odmierzając wyłącznie w górę. W repertuarze głośno brzmiącego zza płotów dopingu bodaj pierwszy raz w tym roku pojawiło się znane "Bójcie się, chamy, do pierwszej ligi wracamy!". Co prawda na tym etapie to jeszcze stanowczo przedwczesny hurraoptymizm, ale tli on się już coraz mocniej. Pytanie, czy po meczach prawdy z Zawiszą SA i Ruchem Chorzów zamieni się w prawdziwy pożar.

Copyrights lechia.gda.pl 2001-2024. Wszystkie prawa zastrzeżone.
kontakt | 0.040