Gdańsk: sobota, 20 kwietnia 2024

Tygodnik lechia.gda.pl nr 80 (43/2006)

24 października 2006

Treść artykułu
 |   |   |   |   | 

KORESPONDENCJA Z BYDGOSZCZY

Lechia ponad protest

Tysiąc kibiców Lechii stanęło na wysokości zadania, dając dowód, że są gotowi na powrót do ekstraklasy. Gorzej niestety z piłkarzami. Porażka z liderem, wobec wygranych Ruchu i Jagiellonii, może mieć poważne konsekwencje. Chcąc zachować na wiosnę odrobinę marzeń, biało-zieloni nie mogą już sobie pozwolić na niekorzystny wynik w Chorzowie.

MICHAŁ JERZYK
Bydgoszcz

Gdy w niedzielę o godzinie 11.11 na peron w Gdańsku Głównym wjechał pociąg, w oknach którego wystawały dziesiątki rozkrzyczanych kibiców, rezerwujących przedziały już od Oliwy i Wrzeszcza, stało się więcej niż oczywiste, że nie będzie to wyjazd jak każdy inny. Maszyna jeszcze toczyła się po torach, gdy do jej wnętrza zaczął niecierpliwie wdzierać się półtysięczny rój w kolorach białych i zielonych. Mimo doczepienia dodatkowych wagonów, ścisk wewnątrz momentalnie zrobił się potężny. Kibice gnietli się nawet w korytarzach i przegubach pociągu, którego spotkał trud ugoszczenia setek nadmiarowych i hałaśliwych podróżnych.

Zawsze będę tam, gdzie Lechia gra

Inwazja na Bydgoszcz mogła udać się z kilku powodów. Po pierwsze - dobrej passy Lechii, która wygrała trzy ostatnie spotkania i wraz z Zagłębiem Sosnowiec stanęła nagle w drugim rzędzie ubiegających się o trzy najważniejsze lokaty. Po drugie - dobrej dyspozycji Zawiszy, który od początku nadaje ton rozgrywkom i pozostaje głównym faworytem do awansu. Po trzecie wreszcie, dzięki wyłamaniu się kibiców z ogólnopolskiego protestu przeciwko zbudowaniu bydgoskiego drugoligowca na bazie Kujawiaka Włocławek.

Jeszcze kilka tygodni wcześniej nie było wiadomo, czy sympatycy Lechii tłumnie ruszą do Bydgoszczy, czy może - jak choćby Śląsk Wrocław i Jagiellonia Białystok - pozostawią sektor gości pustym. Ostatecznie zwyciężył zdrowy rozsądek i elementarna zasada zawarta w pieśni "Ja zawsze będę tam, gdzie moja Lechia gra". Z klubem z ligi lepszej czy gorszej, o pochodzeniu szlachetnym czy wstydliwym, z kibicami licznymi czy żadnymi, to już kwestia zupełnie drugorzędna. Pomysły bydgoskie są chyba zresztą pierwszymi w historii, kiedy apeluje się do kibiców innych klubów o protestowanie własnym kosztem, a przy tym w sposób tak wyraźnie nieskuteczny i tak bardzo wybiórczy. Wszak organizmów piłkarskich powołanych do życia za sprawą podobnych lub większych nawet machlojek jest więcej i nikogo to nie boli. Zwyciężyła więc opcja - okażmy sprzeciw takim praktykom, ale nie rezygnując z być może najbardziej atrakcyjnego wyjazdu w sezonie.

Gdańscy kibice w mało luksusowych warunkach, za to w wesołych nastrojach zmierzali do Bydgoszczy, nie mając pojęcia, że po murawie stadionu Zawiszy biegają właśnie żołnierze z położonych po sąsiedzku koszar, oczyszczając murawę ze szkła i gwoździ, rozrzuconych w nocy przez sprawców niby nieznanych, ale przy odrobinie pomyślunku łatwo rozpoznawalnych przynajmniej z szyldu. Gospodarze imprezy sprawnie uporali się jednak z sabotażem i większość widzów o całym zdarzeniu dowiedziała się dopiero po meczu.

Wygrali po połówce

Lechia przystępowała do spotkania pełna nadziei i nawet dość pewna siebie. Po ostatniej wygranej z outsiderem z Łomży piłkarze bez cienia żartobliwości w wyrazie twarzy i barwie głosu opowiadali, że z Bydgoszczy nie zamierzają wracać bez punktów, mało tego, że nie są bez szans nawet na komplet. Słowa słowami, ale za biało-zielonymi przemawiało również wyjście z największych kłopotów kadrowych oraz zadyszka Zawiszy, który po piorunującym początku sezonu zaczął gubić niemało punktów. Kibice Lechii rozlali się więc na całym przeznaczonym dla siebie sektorze, na który wpuszczono wszystkich bez szczegółowych kontroli, co było o tyle rozsądne, że bardziej restrykcyjny tryb mógłby zająć czas do wieczora i prawie na pewno zostałoby szybko przerwany wybuchem zniecierpliwienia. Pierwszego gwizdka oczekiwano z nadzieją...

...Po tym ostatnim, kiedy na tablicy widniał niekorzystny rezultat, fani z Gdańska czuli dyskomfort pozdzieranych gardeł i niespełnionych marzeń. Co prawda pierwszą połowę wygrał Zawisza, a drugą Lechia, ale to gospodarze zwyciężyli wyżej, strzelając zresztą wszystkie trzy gole. Zasłużenie więc radowali się z wywalczenia trzech punktów i powrotu na fotel lidera, z którego dzień wcześniej zepchnął ich na chwilę Ruch Chorzów. A że był to mecz z gatunku tych o podwójną stawkę, natychmiast pokazała tabela. Goniąca do przodu Lechia w jednej chwili znalazła się aż dziewięć punktów w tyle za drugim miejscem, dającym bezpośredni awans do ekstraklasy. To już poważna strata.

Szkoda, bo wcale tak się stać nie musiało.

A mogło być inaczej

Być może nie stałoby się tak, gdyby lechiści spisywali się dłużej, jak w pierwszym kwadransie, gdy imponowali otwartą grą i ofensywną postawą. Nie zamurowali się, nie czekali na kontry, tylko gnali do przodu, próbując od początku zarobić na korzystny rezultat. Niestety pierwszy gol dla Zawiszy zupełnie podciął gdańszczanom skrzydła. Zaczęli wyglądać jak balon, z którego pod wpływem nakłucia uszło powietrze, choć lider również spoczął na laurach, co mogło być szansą na szybkie odrobienie strat.

Być może nie stałoby się tak, gdyby piłkarze wyciągnęli wnioski z ostrzeżeń, którymi bydgoszczanie poprzedzali zdobycie swoich bramek. Przed pierwszą, piłka kilka razy śmigała wśród zagubionych obrońców, tyle że brakowało osobnika granatowo-czarnej koszulce do wepchnięcia jej do siatki. Tuż przed drugą, zawodnicy lidera mieli dwie stuprocentowe sytuacje w polu karnym, również wynikające z prostych błędów indywidualnych. Goście zignorowali te momenty, nie obudzili się na czas, co zaważyło na końcowym wyniku.

Być może nie stałoby się tak, gdyby nie niezachwiana wiara w cudotwórstwo Sławka Wojciechowskiego, strzelającego jedną bramkę z rzutu wolnego na sezon, a podchodzącego do każdego stałego fragmentu gry. Nawet gdy wolny był w obrębie własnej połowy, każdy piłkarz nerwowo rozglądał się w poszukiwaniu "Wojciecha", aby usłużnie mu ustąpić. Tymczasem był to drugi mecz z rzędu, w którym gra lidera Lechii była poniżej jakiegokolwiek poziomu. Nie lepiej spisywał się zresztą partnerujący mu Marcin Szulik, dzięki czemu gdańszczanie musieli sobie radzić bez środka pola.

Być może nie stałoby się tak, gdyby nie zdumiewający manewr trenera Tomasza Borkowskiego, który w kluczowym momencie pozbawił zespół groźnego żądła, jakim jest Piotr Cetnarowicz. To pod jego presją Piotr Klepczarek zmuszony został do rozpaczliwej interwencji, efektem której było niespodziewane wylądowanie piłki pod poprzeczką bramki Zawiszy. W końcówce Lechia nie miała już w polu karnym rywali żadnych atutów, żeby przynajmniej wyrównać stan rywalizacji. Krzysztof Rusinek, który wszedł za "Cetnara", na drugoligowego gola czeka od września ubiegłego roku!

Być może też stałoby się inaczej, gdyby w końcówce Lechia nie grała osłabiona brakiem Macieja Kalkowskiego, który otrzymał już drugą czerwoną kartkę w tym sezonie. Za napomnienia klub przewidział dla piłkarzy specjalne kary finansowe, ale choć "Kalka" jest rekordzistą i powinien już słono zabulić, to przymyka się na niego oko. Kapitan tymczasem kolekcjonuje kolejne żółte i czerwone kartoniki. Trudno odmówić Kalkowskiemu godnej naśladowania waleczności, ale trudno też oprzeć się wrażeniu, że sporą część kartek otrzymał zupełnie bezsensownie.

Hydro-krytyka

Szukając punktów optymistycznych warto przywołać w pamięci ostatni drugoligowy mecz Kujawiaka Włocławek, który na koniec ubiegłorocznej jesieni pokonał Lechię 2:0. To, co pokazali biało-zieloni w Bydgoszczy, było niewątpliwie poezją w porównaniu z występem we Włocławku. Niemniej w dyscyplinie, w której liczą się przede wszystkim punkty - a tych nie udało się wywalczyć ani tu, ani tu - poprawa stylu gry jest mało pocieszająca.

Kibice Lechii, którzy zrezygnowali z dotychczasowej formy protestu i w trakcie transmitowanego w telewizji publicznej meczu skupili się na lżeniu inicjatora przenosin Kujawiaka do Bydgoszczy, firmy Hydrobudowa, jak również uświadamianiu miejscowym, że nie kibicują Zawiszy, bezpośrednio po meczu opuścili stadion. Pod eskortą olbrzymich sił policyjnych udali się pieszo na stację Rynkowo Wiadukt, pięć minut drogi od Bydgoszczy Głównej. Powrót okazał się równie tłoczny jak dojazd, jeśli nie bardziej, lecz niestety trochę mniej radosny. Wielu myślało już o ostatnim tegorocznym wyjeździe do Chorzowa. Czy rundę uda się zakończyć w pozytywnych nastrojach, czy będzie raczej jak zwykle?

Copyrights lechia.gda.pl 2001-2024. Wszystkie prawa zastrzeżone.
kontakt | 0.034