Gdańsk: sobota, 20 kwietnia 2024

Tygodnik lechia.gda.pl nr 82 (45/2006)

7 listopada 2006

Treść artykułu
 |   |   |   |   | 

POWODY DO OPTYMIZMU PO CHORZOWIE

Nikt nie zamarzł

Nie udał się Lechii wyjazd do Chorzowa, tak jak nie udał się wcześniej do Bydgoszczy, Białegostoku i Polkowic. Z drużyn ścisłej czołówki biało-zieloni zdobyli tylko jeden punkt - na Zagłębiu Sosnowiec. Za wcześnie jednak na jesienną depresję, bo i po po meczu z Ruchem są rzeczy, które cieszą. Choćby... wynik.

MICHAŁ JERZYK
Chorzów

Pewien starszy pan, wsiadając w Gdańsku do pociągu w stronę Katowic, nie spodziewał się zapewne, że spędzi podróż ramię w ramię z rozgrzewającymi się kibicami Lechii. Wnet jednak okazało się, że sam przed laty bywał na Traugutta. - To była uczta dla ducha, chodzić na Lechię 50 lat temu. Gronowscy, Korynt, to byli piłkarze - zachwycał się. - A dzisiaj bym chciał tak skromnie, 1:0 dla Lechii - wychodząc w Bydgoszczy trysnął optymizmem lub jak kto woli życiowym rozsądkiem - by oszczędzić sobie ewentualnego kłopotu ze strony osławionej medialnie bandy, choć żaden kłopot wcale mu nie groził. Prognoza sędziwego jegomościa co prawda nie sprawdziła się, ale można być zadowolonym, gdyż...

MECZ SIĘ W OGÓLE ODBYŁ. Jeszcze w czwartek działacze Ruchu Chorzów i Lechii Gdańsk chcieli przełożyć spotkanie na poniedziałek 13 listopada, który to termin na pewno każdemu kibicowi niezmiernie odpowiadał, a powodem miało być załamanie pogody i pierwsze tej jesieni opady śniegu. Po cichu natomiast oba kluby liczyły przede wszystkim na to, że kilka bonusowych dni pozwoli na poprawienie własnej sytuacji kadrowej. Scenariuszowi sprzeciwił się PZPN, co okazało się jedną z nielicznych mądrych decyzji centrali, bo z warstwą puchu gospodarzom niespodziewanie udało się jednak do następnego dnia uporać. Jak by nie patrzeć, zawrócenie drużyny i ponowienie wyjazdu oznaczałoby dla Lechii kolejne straty finansowe, jest więc się z czego cieszyć. A już prawdziwą rozkosz - zwłaszcza dla tych, co pojechali - musi stanowić świadomość, że meczu nie odwołano pięć minut przed jego rozpoczęciem.

WYNIK BYŁ POZYTYWNY! Tak jest, należy docenić rezultat, który po latach może sprawiać wrażenie bliskości remisowego, a może i nawet zwycięskiego. Kto będzie kiedyś pamiętał, że chorzowianie urządzili lechistom taką kanonadę, iż do tej pory nie bardzo właściwie wiadomo, jakim cudem nie zakończyło się rezultatem - na przykład - 0:5 lub 1:7. Owszem, biało-zieloni również mieli ze dwie, trzy sytuacje, jednak przy ilościach stworzonych przez Ruch Chorzów, gdy stadion raz za razem ryczał z niedowierzania, było to jak zderzenie malucha z autobusem. Cieszmy się więc z wyniku, bo niewiele zabrakło, by był on gorszy niż wiosną, kiedy to na drużynę i jej ówczesnego trenera posypały się bezlitosne gromy. Co by nie powiedzieć - wynik lepszy niż gra. A to daje dużą satysfakcję, w końcu futbol to nie łyżwiarstwo figurowe.

ŻADEN KIBIC NIE ZAMARZŁ. A nie było to wcale takie oczywiste, biorąc pod uwagę doznania, na jakie fani z Gdańska zostali narażeni poprzez konieczność czterogodzinnego przebywania w minusowej temperaturze w zamkniętej klatce na stadionie Ruchu. To nie był mecz w Bydgoszczy, gdzie słońce przygrzewało tak przemiło, że nie brakowało pozdejmowanych kurtek, a nawet krótkich rękawów. W Chorzowie doprowadzeni na skraj wytrzymałości kibice tańczyli, symulowali pojedynki, grupowo podskakiwali, zacierali ręce, słowem - robili wszystko, byle tylko w syberyjskich warunkach zyskać nieco życiodajnego ciepła. Syberyjskich zarówno pod względem temperatury, jak i humanitaryzmu. Nawet ubrani i uzbrojeni po zęby funkcjonariusze prewencji przeskakiwali z nogi na nogę. Ale nikomu nic chyba trwale nie odmarzło - cieszmy się więc.

WIADOMO JUŻ, SKĄD ŹLE WIDAĆ. Kibice obecni w Chorzowie mogli zorientować się, jak wiele zależy od punktu widzenia. To pożyteczne doświadczenie na przyszłość - dowiedzieć się, jak bardzo perspektywa sektora gości wypacza prawdziwy obraz. Gdy wydawało się, że już trudno o gorszy występ, nacechowany - zwłaszcza po przerwie - nieumiejętnością wyjścia z własnej połowy, skonstruowania jednej akcji i pełen rozpaczliwych wybić piłki - już następnego dnia w prasie ukazały się opinie sztabu szkoleniowego, że oto Ruch był mocny, a postawa Lechii niezgorsza i nawet charakterna. W każdym razie lepsza niż w Bydgoszczy, co jeszcze w samym Chorzowie, zza bramki, wydawałoby się bluźnierstwem. Cieszy jednak, że wiadomo na przyszłość, że wyciągane wnioski mogą być tak mylne. I że na całe szczęście tylko się wydawało, iż było beznadziejnie.

BALON SFLACZAŁ. Dziwnym trafem Lechii zawsze najłatwiej wychodziło osiąganie większych celów, gdy tzw. balon nie był pompowany. Tymczasem gdyby biało-zieloni wygrali w Chorzowie, pierwszoligowy balon puchłby z każdym dniem zimy, żeby na początku wiosny osiągnąć rozmiar wprost wielgachny. Teraz, przy 9 punktach straty do drugiego miejsca gwarantującego awans do pierwszej ligi, po kolejnej porażce z zespołem z aspiracjami, o zbiorowe szaleństwo będzie znacznie, znacznie trudniej. A więc i o ewentualne późniejsze rozczarowanie, tak dobrze znane chociażby kibicom Lechii z lat siedemdziesiątych. Cieszmy się więc z bezpiecznej pozycji ligowego średniaka, chroniącej przed zgubną sodówką, wiążącą nogi presją i niepotrzebnymi wydatkami.

KALKOWSKI MIAŁ SYTUACJĘ. Okazja kapitana Lechii z pierwszej minuty meczu daje szerokie pole do popisu w temacie - co by było, gdyby. Ta bramka, gdyby padła, niewątpliwie ustawiłaby przebieg całego spotkania. Nie można już więc powiedzieć, że Lechia tak po prostu przegrała. O nie. Gdyby ta bramka padła, Lechia mogła nawet wygrać. I nic to, że Ruch miał takich sytuacji dziesięć razy więcej, bo pierwszą, tę najważniejszą, miała właśnie Lechia. A to już diametralnie zmienia postać rzeczy i stawia gdańszczan w zupełnie nowym świetle. Dziękujemy, Maćku, za tę sytuację i cieszymy się, że dzięki niej koledzy mieli co roztrząsać w pomeczowych wypowiedziach, zamiast tylko spuszczać głowy.

NIE KAŻDY TO WIDZIAŁ. Piątkowy termin, daleka odległość (21 godzin w pociągach) i kiepska pogoda nie zachęciły do wyjazdu tylu osób, ile pobliski mecz z Zawiszą. Statystycznie rzecz biorąc, na osiem mniej więcej osób obecnych w Bydgoszczy, siedem na mecz w Chorzowie zostało w domu. A że spotkania nie transmitowała już telewizja, tym razem biało-zielonych w akcji widział już mało kto. Nie widział na przykład spotkany w pociągu starszy pan, namawiany delikatnie na wizytę po latach na Traugutta. I chwała Bogu, że nie widział. Dzięki temu jest jeszcze szansa, że może faktycznie kiedyś przyjdzie. To też cieszy.

Copyrights lechia.gda.pl 2001-2024. Wszystkie prawa zastrzeżone.
kontakt | 0.028