Gdańsk: wtorek, 16 kwietnia 2024

Tygodnik lechia.gda.pl nr 86 (49/2006)

5 grudnia 2006

Treść artykułu
 |   |   |   |   | 

60 LAT MICHAŁA GLOBISZA: ROZMOWA

Za trzy lata wracam do Lechii

- Jak skończę 65 lat, to przede wszystkim od razu kupię psa, owczarka niemieckiego. Bo u mnie w domu zawsze był pies. Będę wychodził z nim na spacery. Na pewno nie będę się nudził na emeryturze. Ale jeszcze trzeba dożyć tego wieku, to inna sprawa - mówi dla lechia.gda.pl obchodzący 60. rocznicę urodzin trener Michał Globisz.

MARIUSZ KORDEK, MICHAŁ JERZYK
Gdynia

Michał Globisz 11 grudnia skończy 60 lat. Większość tego czasu poświęcił piłce oraz Lechii. Poznaniak mieszkający w Trójmieście, Gdynianin kojarzony z Lechią. Trzykrotnie obejmował pierwszy zespół seniorów biało-zielonych w ekstraklasie. Za każdym razem ratując przy Traugutta I ligę.

Od kilku lat związany jest z Polskim Związkiem Piłki Nożnej jako szkoleniowiec zespołów młodzieżowych. Należy do najbardziej utytułowanych trenerów reprezentacji. W swym dorobku posiada tytuł Mistrza i V-ce mistrza Europy. W przyszłym roku z rocznikiem 1987 będzie brał udział w Mistrzostwach Świata U-20.

Do najbardziej znanych jego wychowanków należą: Jacek Grembocki, Dariusz Wójtowicz, Mariusz Pawlak, Sławomir Wojciechowski i Grzegorz Szamotulski. Wychował kilka roczników biało-zielonej młodzieży. Już dziś jest legendą gdańskiego klubu. Jego gwiazda od 2004 r. zdobi Aleję Gwiazd na koronie stadionu.

Dwa lata temu obchodził jubileusz pracy trenerskiej - 30 lat upłynęło od tego jak został szkoleniowcem.

Jak to się wszystko zaczęło?

- Pracę w tym zawodzie zaczynałem bez żadnych wielkich ambicji, to wszystko potoczyło się samoczynnie. Jestem, jak wiecie, z wykształcenia kimś innym, skończyłem studia ekonomiczne, a trenerem zostałem zupełnie przypadkowo. Oczywiście grałem wcześniej w piłkę amatorsko, nawet podobno dobrze mi szło. Pracując gdzieś w Zjednoczeniu Gospodarki Komunalnej jako pracownik ekonomiczny, organizowałem drużynę zakładową, która występowała na jakichś spartakiadach. Byłem trenerem tego zespołu.

A jak wyglądał ten przypadek, że został pan trenerem?

- Moja żona w Zjednoczeniu pracowała razem ze znajomą Wojciecha Łazarka. Wiedziała, że szaleję bardzo za piłką i powiedziała to jej. Tylko piłka. Ta koleżanka powiedziała to Wojtkowi, a on przez nią kazał mi się zgłosić do niego. To było na MRKS-ie. Zgłosiłem się i przez miesiąc pracowałem społecznie z zespołem trampkarzy. Pamiętam jak dziś swój pierwszy mecz. Pojechaliśmy na Lechię, aby z nią zagrać spotkanie. Lechia wiadomo, to była wtedy firma. Zremisowaliśmy 0:0 i to była sensacja. Niedługo potem Łazarek otrzymał propozycję pracy w Lechii, i pociągnął mnie za sobą na Traugutta. I to był ten przypadek, gdyby nie to, to wcale nie byłbym trenerem.

Miał pan jakieś wtedy przygotowanie do tego zawodu?

- Żadnego. Grałem kiedyś w trampkarzach Śląska Wrocław, potem w Lechii. Ale niestety długo sobie nie pograłem ze względu na ojca, który jest dość twardym człowiekiem i zwracał uwagę na moje oceny szkolne. A wtedy szło mi dość topornie, więc zakazał mi gry w piłkę. Piłka albo nauka. Mój ojciec wymarzył sobie, że zostanę prawnikiem. Piłkę traktowałem lekko. Poszedłem na studia, tam grałem w zespole akademickim WSE, zdobyliśmy nawet tytuł najlepszej uczelni. Bawiłem się w piłkę i tę propozycję Wojtka też traktowałem jako zabawę, przerywnik i dodatek do pracy zawodowej. Zrobiłem kurs instruktora, potem kurs trenera i to wszystko tak szło i szło. Ponieważ były sukcesy, to nawet w piłce młodzieżowej wszyscy wokół zaczynają to dostrzegać. I to mnie nakręcało, robiłem dalsze papiery trenerskie.

- Pierwszy raz poważnie o pracy trenera pomyślałem, gdy dostałem propozycję objęcia pierwszego zespołu. Wtedy uwierzyłem, że warto poświęcić się temu zawodowi i rzucić ekonomię. W momencie kiedy otrzymałem tą propozycję oraz możliwość otrzymania pensji gwarantującej mi utrzymanie rodziny, to rzuciłem swoją pracę zawodową, bo wcześniej trenerkę traktowałem jako dodatek.

- Zostałem trenerem Lechii w II lidze w momencie, kiedy na Traugutta był mocny zespół, jednak nagle odeszło z niego większość zawodników. Dostałem zespół, który opierał się na drużynie rezerw. Jedynie Gawara jeszcze został i Józef Gładysz, który grał, będąc jeszcze moim asystentem. Rzucili mnie na głęboką wodę w tej II lidze. Pamiętam swój debiut. Graliśmy z Gryfem Słupsk, który akurat awansował z III ligi. Byliśmy wtedy tak słabi, że nie mogliśmy przekroczyć połowy boiska. Wygraliśmy wtedy 1:0 i mówiono o mojej wielkiej taktyce. Ale prawda była taka, że żadnej taktyki nie było. Bramkę zdobyliśmy po kontrze. Byliśmy słabi. Szybko mnie zmieniono, w połowie rundy. Zostawiłem drużynę na 3-4 miejscu od końca, zespół przejął trener Wojewódzki. Też nie mógł nic zrobić, bo ten zespół był słaby i w końcu spadł do III ligi. A w III lidze drużynę, jak wszyscy dobrze pamiętamy przejął Jerzy Jastrzębowski.

- Ja stanąłem wtedy przed dylematem. Miałem wtedy silny swój zespół juniorów z Wójtowiczem, Grembockim, Marchelem, Wydrowskim, Błaszczykiem. Byłem wtedy na spotkaniu klubowym i sam uznałem, że nie ma sensu, aby ten zespół jechał na Mistrzostwa Polski Juniorów. Pomyślałem, że trzeba brać tych chłopaków do III ligi. Potem okazało się, że to była słuszna decyzja. Wtedy przejął ich Jurek. Byliśmy z Jastrzębowskim w dobrych układach. I muszę też wspomnieć, że dzięki mnie i Gładyszowi Jerzy Jastrzębowski został trenerem. Kilka razy, jako przyjaciel Gładysza, przychodził na zajęcia juniorów, jednak zawsze stał z boku. I kiedyś krzyknęliśmy do niego, aby zdjął płaszcz, założył dres i nam pomógł, bo była duża grupa chłopaków. I on tak zrobił. I tak się zaczęła jego przygoda trenerska, najpierw nam pomagał, potem trenował zespół rezerw, aż został pierwszym trenerem. Jurek zrobił wtedy dobrą robotę. Był przykładem szkoleniowca, który miał tzw. nosa.

- Związałem się z Lechią, choć miałem kiedyś nawet propozycję z Arki Gdynia, w sezonie, kiedy zdobywała Puchar Polski. Miałem przejąć ten zespół, ale odmówiłem. Arkę przejął Czesiu Boguszewicz ze Stasiem Stachurą i zdobyli Puchar Polski. Wtedy mocno namawiał mój przyjaciel Janusz Kupcewicz, który obiecał mi pomóc. Czemu nie przyjąłem tej propozycji? To wynika z mojego charakteru. Ja podobnie jak Zdzichu Puszkarz nie wyobrażałem sobie, że jako lechista będę pracował w Arce. Byłem związany z Lechią i uważam do dziś ze mam wielki dług wdzięczności w stosunku do Lechii.

- Lechia mnie zrobiła trenerem, Lechia mnie wypromowała, dużo w życiu mi pomogła m.in. załatwiła większe mieszkanie za dyrektora Golemskiego. Lechia mnie promowała. Gdybym był tym samym trenerem w MRKS-ie czy Gedanii, to na pewno na takie możliwości w tym klubach, z całym szacunkiem, nie mógłbym liczyć. Oczywiście można było z partoczyć robotę w Lechii, zdarzali się tacy. Ale jeśli ktoś miał w ogóle jakiś talent i za tym szła praca, to w Lechii można było się wykazać i wypromować.

- W tym samym czasie, kiedy Arka złożyła mi propozycję, pracę w I zespole zaproponowała mi Lechia. I sytuacja była taka czy brać Lechię, którą określałem jako domek z kart czy przejąć silną Arkę. Uznałem jednak, że to byłoby nieeleganckie. Już wtedy jako młody trenerem dużo zawdzięczałem Lechii i ten dług w następnych latach się powiększał. I dlatego całą swą karierę trenerską spędziłem na Traugutta, nie licząc oczywiście pracy z reprezentacją.

- Ja zawsze służę Lechii pomocą, jak trzeba to robię warsztaty dla trenerów. W każdej chwili jestem gotowy pomagać Lechii i nawet jak by w tej chwili poproszono by mnie o listę zdolnych chłopaków, to przekazałbym ją klubowi. W ten sposób mogę pomagać Lechii. Wstyd mi tylko, że tak rzadko chodzę na mecze ligowe, co niestety wynika z braku czasu. Dopiero teraz jestem na miejscu w domu i mogę zająć się pracą papierkową. Wcześniej cały czas byłem w rozjazdach.

Czuję się pan mimo wszystko doceniony w Lechii?

- Uważam i czuję się doceniony w Lechii. Nawet gdyby Lechia teraz zapomniałaby o mnie dożywotnio, to ja zawsze w stosunku do Lechii do końca życia będę czuł głęboką wdzięczność. To jest mój klub. Przez Lechię zostałem trenerem reprezentacji. To przez sukcesy młodzieżowe w Lechii zostałem trenerem kadry. To Wiesiu Wika, z Pomorskiego Związku Piłki Nożnej podpowiedział Dziurowiczowi, że warto odświeżyć warszawkę i dać szansę trenerom z terenu. I tak Szymanowski z Krakowa został trenerem kadry, Globisz z Gdańska i Paluszek z Wrocławia.

- To Lechia mnie wypromowała i zgrzeszyłbym, gdybym kiedykolwiek powiedział, że Lechia o mnie zapomniała. Jestem jednak świadomy i znam życie, wiem doskonale, że za parę lat zapomną o Globiszu, jedynie może ta gwiazda, jeśli nie rozwalą stadionu (śmiech), będzie o mnie przypominać. Takie jest życie, nie mam złudzeń, że za 10 lat młodzi kibice nie będą o mnie pamiętać. I wcale nie będę miał pretensji, jeśli nie zostanę zaproszony na jakieś imprezy czy mecze jubileuszowe. Lechia już na tyle mi pomogła, że nie będę miał żalu.

- Podobnie było z moim ojcem, który, jako ekonomista, uratował w Polsce trzy opery, które wyciągał z bankructwa. Był wtedy znany jako świetny ekonomista. Najpierw jako dyrektor administracyjny uratował Operę Poznańską. Potem wzięli go do Wrocławia, bo tamtejsza opera upadała. Potem trafił do Teatru Muzycznego do Gdyni. Przyjechał tu i razem z Baduszkową wyciągnął go. Potem przyszła emerytura, robiono różne obchody jubileuszowe, ale o nim w końcu zapomniano. I tak może zdarzyć się też ze mną. Nie mówię tego jako zgorzkniały starzec, ale po prostu znam życie. Nie zapomnę też jak po którymś z meczów wygranych w I lidze, przyszli kibice tu pod balkon, gdzie mieszkam w Gdyni i skandowali "Lechia Gdańsk".

Oprócz Lechii podobną sympatię czuje pan do Górnika Zabrza?

- Tak. Zaczęło się to, kiedy jako młody człowiek, nie opuściłem żadnego pucharowego meczu Górnika. Z Lewskim, z Romą. Pracowałem w WPKiG i organizowaliśmy wyjazdy na mecze pucharowe Górnika. Był to cudowny zespół, ja byłem zakochany w tej drużynie: Wilczek, Szołtysik, Lubański, Oślizło. Znakomitą piłkę grali i dlatego jeździłem na ich mecze. I ten sentyment mi pozostał.

- Miałem pecha, że jak mieszkałem we Wrocławiu, to Lechia grała w I lidze, a Śląsk w II. Kiedy zmienialiśmy miejsce zamieszkania, to Śląsk awansował, a Lechia spadła z ekstraklasy. Chodziłem na mecze, nie pamiętam, jaki był mój pierwszy mecz na Lechii, ale pamiętam, że stadion był wypełniony. Poczułem wtedy sentyment do Lechii i zacząłem trenować w trampkarzach Lechii, mimo że mieszkałem w Gdyni.

Nie myślał pan o zbudowaniu takiej Akademii Piłkarskiej Globisza?

- Myśli takie mi przychodziły, ale bałem się strony czysto organizacyjno-ekonomiczno-finansowej. Wiedziałem, jak zrobić, ale głównie bałem się o finanse. Nie wierzyłem, że uda mi się zyskać bogatych sponsorów. Ale coś musiało by być za coś. W tamtych latach musiałbym rzucić Lechię, a teraz reprezentację. Były kilka lat temu Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Ale niestety do końca nie kontrolowano tego i wiele tych SMS-ów robiło złą robotę.

- Jedynie w Łodzi się udało. Tam była grupa odpowiednich ludzi, którzy powiedzieli, że się nie poddadzą. Zaciągnęli olbrzymie kredyty. I im się udało. Zebrała się grupa odpowiednich osób, w odpowiednim czasie. I teraz święcą sukcesy. Nie tylko piłka nożna, bo i jest siatkówka i inne jeszcze dyscypliny. Mam tam wielu przyjaciół, m.in. dyrektor Matusiak, ojciec Radka, który pełni tam funkcję tzw. menadżera oraz Mirka Dawidowskiego, który jest tam dyrektorem sportowym.

Pana opinia o Radosławie Matusiaku.

- Radek Matusiak był w mojej drużynie, gdy zdobywaliśmy srebro. Wcale się nie zapowiadał na tak wyśmienitego napastnika. Później nie zabrałem go na ME U-19, gdyż był po prostu słabszy od kilku zawodników. Jego ojciec był kierownikiem mojej reprezentacji i tą wiadomość przyjął ze łzami w oczach. Teraz ten talent wystrzelił. To jest wyjątkowo inteligentny, ambitny i ułożony chłopak. Dużo pracował indywidualnie, m.in. doskonali technikę swojego biegu. Zrobił postęp niesamowity.

- Uważam, że ci moi złoci chłopcy nie zeszli na drugi plan. Oczywiście to jest naturalne, że jedni bardziej sobie poradzili, a inni mniej. Grzelak i Kaźmierczak są w szerokiej kadrze, Kuszczak w Manchesterze, blisko jest też Łobodziński. Niedawno wyliczyłem, że 7 z nich zagrało w I reprezentacji.

A którzy piłkarze są symbolem pańskiej szkoły trenerskiej?

- Do dziś na pytanie o mój największy sukces odpowiadam: Złoty medal juniorów i Jacek Grembocki. Grembocki jako symbol moich wychowanków. Bo dla mnie Jacek i Darek Wójtowicz to moi najwięksi wychowankowie, czuję się niejako jak ich ojciec. Do dziś często jesteśmy w kontakcie i służę im moją radą. Zawsze się nimi chwaliłem. Przykład mojego 30-lecia trenerskiego pokazał, że moi wychowankowie pamiętali o mnie i w dużej liczbie stawili się w czasie benefisowej imprezy.

Pan jako trener drużyn młodzieżowych starał się umieszczać swe roczniki w jednej szkole - SP 15?

- Tak. Tylko ten pierwszy rocznik to było tak częściowo. Nie udało nam się skomponować od razu całego zespołu, ale tylko niektórych, jednak nie ukrywam, że tych, na których najbardziej mi zależało: Grembocki, Wójtowicz, Pajor. Wtedy prowadziłem rocznik 64 i 65, i ci z 65, na których mi zależało tworzyli jedną grupę szkolną. Następne roczniki, które prowadziłem już w całości tworzyły klasy w szkole SP 15. Najbardziej zdolny rocznik jaki prowadziłem to był rocznik 1972 z Pawlakiem, braćmi Motykami, Giruciem, Rojkiem, Garbaczem, Ziółkowskim, Twardowskiem oraz dokooptowanym do tego zespołu Wojciechowskim. To była ekstra ekipa, wysyp talentów. Prowadziłem tych chłopców od małego chłopca.

Nie było szansy, aby pan z tymi chłopakami zaistniał w piłce seniorskiej?

- Ja byłem postrzegany jako trener dla młodzieży, taka etykieta do mnie przylgnęła. Poza tym prowadziłem już Lechię 3 razy, wszystko jednak na zasadzie "strażaka". Bierzemy Globisza, ale myślimy już, kto go zastąpi. Zdrowy układ był jedynie wtedy, gdy zostałem trenerem, gdy miał przyjść Wojciech Łazarek i miałem przygotować drużynę na jego przyjście. Lechia to był mój klub, mój pracodawca, więc godziłem się, aby zostawać takim trenerem awaryjnym. Zawsze potem wracałem jednak do pracy z młodzieżą.

Proszę opowiedzieć o swojej młodości.

- Urodziłem się w Poznaniu w 1946 roku. Ojciec był dyrektorem opery i mieszkaliśmy w Poznaniu do 1956 roku. Pamiętny to był rok z uwagi na wydarzenia czerwcowe. Przeżyłem to jako 10-latek i bardzo dużo widziałem. Mieszkaliśmy dosłownie na przeciwko gmachu urzędu bezpieczeństwa. Na oczy widziałem jak robotnicy zdobyli ten gmach, jak wchodzili piętro po piętrze, aż dotarli na dach. Tam wisiały 2 flagi polska i czerwona. I robotnik wziął tę czerwoną flagę, złamał na kolanie i rzucił w dół. Widziałem także lincz na milicjancie. Milicjant strzelał do kobiety z dzieckiem, tłum się na niego rzucił i zdeptano dosłownie człowieka. Początek widziałem na żywo, a późniejsze wydarzenia to już z okna. To był dzień początku targów poznańskich i my jako dzieci często lataliśmy po Poznaniu, w okolice targów. Poznań przeżyłem.

- Potem ojciec dostał propozycje z Wrocławia, a później z Gdyni. I tak trafiłem nad morze. Dostałem się do I LO w Orłowie. Fajnie tam się złożyło, bo zebrała się grupa chłopaków lubiących grać w piłkę. Żaden z nas kariery nie zrobił, ale wygrywaliśmy coroczne mistrzostwa szkoły. Ja grałem na skrzydle. Kochałem piłkę, ale nie myślałem nigdy o wielkiej karierze. Do Poznania czuję sentyment. Raz, że się tam urodziłem, a dwa, że sporo tam rodziny ze strony ojca i matki mieszka. Wrocław natomiast był jedynie takim epizodem.

- Byłem chłopcem rzucającym tornister po szkole i grającym do wieczora na podwórku. Wtedy się grało w takich rajstopach, często kolana były zakrwawione i przyklejały się do tych tzw. rajstop. W takim wieku byliśmy bardzo sprawni fizycznie, o wiele bardziej niż dzisiejsza młodzież. Nikt nam nie zakazywał dryblować, nikt nad nami nie stał. Stąd właśnie wielu piłkarzy wybitnych z tamtego okresu. To było szczęście tamtych piłkarzy. Często to podkreślam, że oni nie grali w żadnym klubie, nie występowali w rozgrywkach.

Jedną z pana pasji jest opera?

- Tak zgadza się. Wychowany byłem na operze i do dziś nie ma dnia, żebym jej nie słuchał. Jak rodzice nie wiedzieli co ze mną zrobić, to mnie zabierali do opery. Mieliśmy swoją loże prywatną. Oglądałem te same przedstawienia po 20-30 razy. Lubię chodzić do opery. Kiedy ostatnio byłem z żoną w Pradze, to wybraliśmy się do tamtejszej opery praskiej. Jak byliśmy we Lwowie, to też byliśmy w operze. Muzyka Verdiego, Pucinniego nie męczy i będzie istnieć do końca świata.

- Oprócz opery lubię także inną muzykę. Kocham wręcz muzykę Presleya, jestem fanem Elvisa, a także Beatlesów, Rolling Stonesów, Animalsów. Nie tylko słucham opery. Oczywiście jest muzyka, za którą nie przepadam: disco polo i muzyka popularna teraz wśród młodzieży. Jak ją słyszę, to myślę sobie, że Chopin czy Mozart przewracają się w grobie. Ale oczywiście taka jest teraz moda, i być może gdybym był młodszy, też bym słuchał tych nagrań.

A druga pana pasja to filmy?

- Tak. Piłka, opera i kino to moje największe pasje. Posiadam niezłą kolekcję płyt DVD z filmami oraz operami. Często chodzimy z żoną do kina. Oczywiście są pewne filmy, które chcemy obejrzeć w kinie, a niektóre oglądamy na kinie domowym. Mam takiego kolegę, który podrzuca mi dobre filmy. Zna mój gust. Nie ma dnia jak jestem w domu, abyśmy z żoną nie obejrzeli jakiegoś filmu. Generalnie nie cierpię horrorów czy science-fiction. Lubię dramaty, dobre obyczaje. Mam sentyment do westernów z Garrym Cooperem i Johnem Waynem. Lubię oczywiście też kino współczesne, filmy Woodego Allena. Filmy z Harveyem Keitelem jak "Dym" czy "Zły porucznik".

Ale pan jest chyba przeciwieństwem bohaterów granych przez Keitela?

- Przyjaciele często podkreślają, że to jest moja wada w zrobieniu kariery. Że człowiek z takim charakterem jak mój, to nie zrobi kariery. Nie potrafię przebijać się łokciami. Wiele osób mi mówi, że nie wykorzystałem do końca swego sukcesu. Po Mistrzostwa Świata w Nowej Zelandii tamtejsi działacze z federacji proponowali mi bardzo dobrą pracę i za duże pieniądze, abym opiekował się piłką w jednym z okręgów. Oczywiście zrezygnowałem. Może dzięki temu byłbym finansowo ustawiony do końca życia. Ale ja nie potrafiłem rzucić tego co mam. Zgadzam się z tymi opiniami, że nie umiem wykorzystać swoich sukcesów. Są trenerzy, co dzwonią po klubach, proponują swoje usługi. Ja tak nie robię, ja tego nie potrafię. To jest moja wada.

A jak żona zareagowała na odrzucenie tej propozycji z Nowej Zelandii?

- Moja małżonka jest bardzo tolerancyjna. Ona akceptuje wszystkie moje kroki, nie ma pretensji, że często mnie nie ma w domu. W 100% jest tolerancyjna. Wspiera mnie.

Miał pan okazję poznać aktora Krzysztofa Globisza?

- Tak, oczywiście. Któregoś dnia pozwoliłem napisać sobie list do Krzysia Globisza. Na zasadzie, że łączy nas wspólne nazwisko. I okazało się później, że gdzieś mamy wspólny rodowód. Wymieniamy ze sobą korespondencję, życzenia z okazji świąt. A któregoś dnia przyjechał do Gdyni z monodramem Gombrowicza. Oczywiście z żoną wybraliśmy się na tę sztukę. I po spektaklu podeszliśmy do niego. Przedstawiliśmy się, on ucieszył się bardzo. I generalnie jesteśmy umówieni, że jak będę w Krakowie, to mam go odwiedzić. Generalnie kontakt jest. A najsympatyczniejsze było, że kiedy po zdobyciu Mistrzostwa Europy zadzwonił do mnie i powiedział: Jestem dumny z nazwiska Globisz. Właśnie wznosimy toast za twe zdrowie z Jerzym Trelą, także aktorem i kibicem piłkarskim.

W przyszłym roku kolejne wielkie wyzwanie dla pana reprezentacji. Mistrzostwa Świata do lat 20. Największa piłkarska impreza 2007 roku. Czy sukces w tej imprezie może panu gwarantować tytuł trenera roku w Polsce, którego zabrakło po Mistrzostwie Europu w 2001 roku?

- W 2001 roku trenerem roku został Jerzy Engel, który awansował do MŚ w Korei i Japonii. Mi przypadło drugie miejsce. W przyszłym roku myślę, że najlepszym trenerem zostanie Leo Beenhakker, gdyż mocno wierzę, że ta reprezentacja zdobędzie awans do ME. Jest szansa i Holender robi dobrą robotę. Byłem za tym, aby zatrudnić zagranicznego szkoleniowca.

- Moim nieszczęściem jako trenera U-20 jest to, że nie starujemy w tej imprezie z silnym zespołem. Rocznik 1987 to jednak słaby rocznik. Z tego rocznika jedynie dwóch piłkarzy gra w I lidze, a w II lidze żaden z nich nie jest podstawowym zawodnikiem. Grają głównie w III i IV lidze. I z tych zawodników mam stworzyć zespół, który być może zmierzy się z Brazylią czy Argentyną. Wyjątkowo słaby rocznik. W tym roku sprawdziłem ponad 300 zawodników. Cały czas szukam. Odwrotnie jest z rocznikiem 1990, który też prowadzę. Tam jest dużo talentów.

- Jednak chcę postawić na chłopaków głodnych sukcesów, dla których występ na MŚ w Kanadzie będzie wielkim sukcesem. Zacząłem także szukać zawodników do kadry poza naszym krajem. Jest teraz taka sugestia związku, aby nie przegapić kolejnego Podolskiego lub Klosego, czyli zawodników z polskimi korzeniami grającymi pod inną flagą. Mam listę kilkudziesięciu piłkarzy z I i II Bundesligi z polskim korzeniami. Wysłałem już do niektórych z nich zaproszenia na konsultację i są już pewne wyniki tego. Być może niektóre pozostaną bez odpowiedzi, jednak chcę mieć czyste sumienie, że zrobiłem wszystko.

Zapytamy trochę prowokacyjnie. Czy nie uważa pan ten proceder za w pełni etyczny. Brać zawodników z innych krajów, którzy są za słabi np. na reprezentację Niemiec i chcą spróbować sił w naszej kadrze?

- Jest to jakieś ryzyko, że któryś z nich zagra u nas w juniorskiej reprezentacji, a później wybierze w myśl nowych przepisów jednak kraj, w którym się wychował. Podobno jest wielu chłopaków, którzy chcą grać dla Polski. Jednak niektórzy się wstydzą, nie piszą, nie wiedzą, jak się zgłosić i spróbować swoich sił. Nie jest to może idealne, ale nie chcę nikogo przegapić. Wszystko się zaczęło od dwóch zawodników, którzy się zgłosili do nas i się sprawdzili. Po tym wydarzeniu otrzymaliśmy kilka zgłoszeń. W ten sposób wyłapałem 4 świetnych zawodników z Bundesligi: dwóch z Borussi i dwóch z Kaiserslauten. Wielu z tych zawodników mówi perfect po polsku, niektórzy lekko kaleczą, ale nie zdarzyło się, aby zgłosił się do nas zawodnik niemówiący w naszym języku.

Jak pan zapatruje się na Baltic Arena. To dobry pomysł?

- Najlepiej by było, że jeśli ten nowoczesny stadion miałby powstać, to przydałoby się mocno zmodernizować obiekty przy Traugutta. Żeby ta produkcja cały czas odbywała się na Traugutta, bo to miejsce jest kojarzone z Lechią. Natomiast na Baltic Arena mogłyby się odbywać mecze międzynarodowe, Champions League. Ja jestem tradycjonalistą i uważam, że Lechia powinna być na Traugutta. Wierzę, że niedługo Lechia awansuje do ekstraklasy. Mam nadzieję, że dzięki życzliwym osobom i operatywnym ludziom biało-zieloni w niedługim czasie powrócą do I ligi. Już ten sezon pokazuje, że jest potencjał, że Lechię stać na to, aby spokojnie w tym sezonie zbudować podwaliny pod awans w przyszłym sezonie. Nie oszukujmy się, walka o awans w tym sezonie będzie bardzo ciężka. Warto już jednak pod kątem zawodników, ustawienia myśleć o przyszłym sezonie, aby skutecznie zaatakować bramy ekstraklasy.

Śledzi pan na bieżąco rozgrywki II ligi i wyniki biało-zielonych.

- Oczywiście. Z racji moich obowiązków zawodowych już dość dawno nie byłem na meczu. Ale cały czas jestem w kontakcie m.in. Andrzejem Onuszko, który informuje mnie o wynikach. Na telegazecie bądź z innym mediów czerpię wiadomości o Lechii. To są rzeczy nieodwracalne.

Jest pan w Komitecie honorowym Euro 2012. Mamy szanse jako Polska i Gdańsk otrzymać tę imprezę?

- Uważam, że jako Gdańsk to na pewno. Słyszałem dwie skrajne opinie. Jedną, że mamy bardzo dużą szansę organizować tę imprezę. A drugą, że jednak nie, że zwyciężą Włosi. Sądzę, że jednak mamy duże szanse ze względów politycznych, a UEFA robi dużo, aby rozpropagować bardziej piłkę nożną w tej części Europy. Dzięki Euro powstałyby wspaniałe stadiony w Polsce i na Ukrainie i w tym kierunku to idzie.

Wróćmy do tego wątku, który nie został do końca wyczerpany, czyli o młodości, o ganianiu za piłką na podwórku. Ale przecież nie skończyło się na pełnym amatorstwie, bo również zahaczyło o grę w klubach.

- Ale to było bardzo symboliczne. Jak mieszkałem we Wrocławiu, byłem takim typowym trampkarzem w Śląsku Wrocław. Natomiast jak byłem w Lechii Gdańsk, to trenowałem na boisku za trybuną w trampkarzach i byłem wyróżniającym się trampkarzem w swojej grupie. Gdy przestałem kiedyś chodzić na treningi, dostałem list od trenera Piotra Nierychły, który mnie namawiał, żebym wrócił. Ze wstydem muszę powiedzieć, że zbagatelizowałem ten list i zrezygnowałem. To był jednak ten okres, kiedy Gdynia-Gdańsk było dla mnie znaczącą odległością, mama też się bała. Po prostu odpuściłem, mówiąc po młodzieżowemu.

- Później, kiedy dostałem się do liceum, byli tam ludzie związani z Arką Gdynia. Wiadomo, Gdynia to Gdynia. Dałem się wtedy namówić na Arkę, bo było blisko. Blisko miałem na jej stadion i sobie trenowałem u Ziutka Barbachena w juniorach. Ale ciągle traktowałem to jak przygodę. W ogóle nigdy nie myślałem, żeby jakimś piłkarzem zostać.

- Kiedyś był taki moment, że miałem chyba z pięć "luf" na okres w szkole. Jak ojciec się wkurzył, to wręcz mi zabronił trenować. A ojciec prowadził mnie bardzo silną ręką i jak on powiedział koniec, to koniec. Przeprosiłem trenera i pogodziłem się z tym.

- Później zrobiłem maturę i dostałem się na studia. Tam zacząłem grać w zespole akademickim. Znowu się wyżywałem piłkarsko, ale też w formie przygody, o niczym nie marząc. To był taki zespół, że graliśmy sparingi z trzecią ligą, wygraliśmy na przykład z Kaszubią Kościerzyna. Taki mocny zespół akademicki. Ale to była zabawa. Nigdy nie marzyłem o zawodzie piłkarza czy trenera.

Wyczytaliśmy, że chce pan być trenerem do 65. roku życia. Czy rocznik 1990 jest zatem ostatnim, który pan będzie prowadził?

- Czeka mnie teraz ważne spotkanie z trenerem Engelem, podczas którego dostanę nowe propozycje pracy w PZPN. Dowiedziałem się, że mam być koordynatorem zespołów juniorskich od podstaw do 17 roku życia, prowadząc zarazem najstarszy rocznik. Ale jest druga opcja, o której się dowiedziałem na Wydziale Piłkarstwa Młodzieżowego PZPN. Miałbym zostać koordynatorem wszystkich 16 ośrodków piłkarskich PZPN. Czekam w tej chwili na decyzję moich pracodawców.

- Natomiast nie ukrywam, że bardzo bym chciał dokończyć pracę z rocznikiem 1990. Włożyłem w niego naprawdę masę pracy i nie chciałbym ich zostawić w połowie drogi. Poza tym czuję, że jest to bardzo fajny rocznik. Nie mówię, że osiągnę z nim wielkie sukcesy, ale jestem przekonany, że wyjdzie z tej grupy sporo ekstra chłopaków, których nazwiska warto sobie już teraz zapisać. Jak ma się świetny materiał i się świetnie pracuje, to człowiek chciałby doczekać tego końca.

- Tak się składa, że byłaby to praca do trzech lat. Zostałyby mi dwa lata do emerytury, a wtedy wrócę do Lechii. Tutaj zacząłem pracę trenerską i chciałbym zamknąć ją taką klamrą. Wyobrażałem sobie, żeby na te ostatnie lata być takim koordynatorem wszystkich zespołów młodzieżowych. Nie prowadzić już żadnego, bo to nie rola dla takiego dziadka. Ale wykonać dobrze tę robotę, być na treningach, meczach, ustalić pewien model, system, kontrolować to, być tym razem twardym i powiedzieć - skoro mi daliście tę robotę, skoro mi zaufaliście po tylu latach pracy, to uważam, że tak jest dobrze. Jeżeli któryś z trenerów tego nie robi, to niestety, nie pracuje. To brutalne, ale musimy się doszukać modelu, że wszyscy pracują jednakowo dobrze. Jest wielu trenerów, zwłaszcza młodych, którzy mogą dzień i noc siedzieć na boisku, ale robią to źle.

Czyli za trzy lata złoży pan podanie do Lechii o pracę?

- Tak. Jeżeli oczywiście będą mnie w Lechii chcieli. Mój Boże, przecież to różnie bywa.

Ale liczy pan na to?

- Tak. Liczę. Po cichu na to liczę. Ale nie będę zaskoczony, jeżeli nie będzie takiej propozycji. Przecież Globisz to nie jest jakiś cudotwórca. Może nagle pojawi się jakiś inny trener, Borkowski na przykład, i on to przejmie, prosta sprawa. Ale to nie znaczy, że ja się na Lechię obrażę. Zawsze będę lechistą.

A jaki ma pan plan na emeryturę?

- Już wyliczam. Filmy. Tysiąc filmów. Opera. Muzyka. Chodzenie na mecze oczywiście. A może w takim Pomorskim ZPN zatrudnią mnie do jakiegoś Wydziału Szkolenia na przykład. Społecznie, bez pieniędzy, mógłbym tam sobie chodzić dwa razy w tygodniu.

Czyli nie będzie to taka emerytura wegetacyjna?

- Ale już na luzie, bezstresowa. Ja generalnie jestem człowiekiem czynu. Mój ojciec ma 96 lat, a jak przychodzę do niego raz na tydzień do domu, to on posiedzi ze mną pięć minut i mówi - ja przepraszam cię, ale mam robotę. (śmiech) On cały czas coś robi, albumy, zdjęcia, cokolwiek. I ja mam to po ojcu. Nie wyobrażam sobie, żebym siedział przed oknem i nic nie robił.

- Powiedziałem sobie, że jak skończę 65 lat, to przede wszystkim od razu kupię psa, owczarka niemieckiego. Bo u mnie w domu zawsze był pies. Będę wychodził z nim na spacery, tu jest dużo lasu. Na pewno nie będę się nudził na emeryturze. Ale jeszcze trzeba dożyć tego wieku, to inna sprawa.

Zawsze nas zastanawiało, że pan nie miał nigdy samochodu i poruszał się wyłącznie komunikacją miejską.

- Przyczyny są dwie. Pierwsza, podstawowa, że wtedy kiedy chciałem mieć samochód, to nie było mnie na to stać. Miałem problemy, żeby kupić nawet telewizor kolorowy. A później, kiedy ewentualnie mógłbym sobie kupić auto, bo co to w tej chwili za problem kupić samochód używany, to uznałem, że jestem już w takim wieku, że mi się nie chce. Dla mnie to była atrakcja, że wsiadałem sobie w kolejkę w Redłowie, kupowałem Przegląd Sportowy i Dziennik Bałtycki, dojechałem na Politechnikę i za parę minut byłem na Lechii. Wracając doczytałem to, czego nie przeczytałem i byłem w domu. Ten samochód nie był nawet aż tak bardzo potrzebny.

A jak wygląda obecnie pana miłość do podróżowania?

- Zmieniliśmy ostatnio z małżonką sposób spędzania wakacji, gdyż uznaliśmy, że zobaczyliśmy te strony świata, na których nam zależało. Na niektóre nie stać nas jeszcze, myślę o Dalekim Wschodzie, myślę o jakiejś Japonii czy Kubie. Natomiast czy będziemy w Tunezji, czy w Egipcie, to zazwyczaj jest tam podobnie. I teraz wspólnie z sąsiadami, którzy tu obok mieszkają, co roku jedziemy samochodem wspólnie w dwie pary i zwiedzamy miejsca typu Litwa, Łotwa, Estonia. W tym roku tydzień siedzieliśmy w Pradze. Wynajęliśmy pokój i cały dzień od rana do wieczora zwiedzaliśmy miasto. Praga jest cudowna, przepiękna, jedna z piękniejszych stolic w Europie. Za rok chcemy jechać na 10 dni do Paryża, już załatwiamy jakieś hotele i przeloty.

- Poza tym Polska, też chciałbym zwiedzić ją dokładniej. Bardzo lubię przedsiębiorstwa agroturystyczne, posiedzieć przez parę dni przy jeziorze. Już mnie mniej bawią dalekie podróże. Nie ukrywam, że z reprezentacją dużo zwiedziłem, nawet w najbliższym roku mam jeszcze Koreę i Kanadę.

W ogóle dzięki piłce sporo mógł pan zwiedzić.

- No pewnie. Zwiedziłem świat, Nową Zelandię na przykład. W Europie nie byłem dosłownie w trzech czy czterech krajach.

Ale czy jadąc do jakiegoś kraju w celach piłkarskich jest czas na zwiedzanie miast czy obejrzenie zabytków?

- Tak, jasne. To mój konik. Często chłopcy mają mi to nawet za złe. Ja już przed samym wyjazdem przygotowuję się. Biorę encyklopedię, dużo czytam o danym kraju i danym mieście, po to, żeby zabłyszczeć trochę przed chłopakami i udać, że ja wszystko wiem. Oczywiście śmieję się. Robię jednak pogadankę z nimi, opowiadam im, gdzie jedziemy, co ich czeka i co można tam zobaczyć. Później, kiedy przyjeżdżamy, to odpowiedzialnej za nasz przyjazd osobie z danej federacji zawsze mówię, że w czasie wolnym chcielibyśmy pojechać tu czy zwiedzić to. Chłopcy czasami marszczą brwi, ale mówię - poczekajcie, docenicie to za 15-20 lat, czy warto było zobaczyć takie miejsca, czy skoczyć do sklepu sportowego.

- Znacie historię z Grzelakiem? Kiedy miał 14-15 lat jechaliśmy do Budapesztu. Zdenerwował mnie, bo jak powiedziałem, że pojedziemy zwiedzać to piękne miasto, burknął coś brzydkiego w grupie. Usłyszałem to i powiedziałem - słuchaj synku, jutro jedziemy zwiedzać Budapeszt, a ty weźmiesz ze sobą zeszyt i będziesz opisywał cały nasz pobyt. Każdy pomnik, każde miejsce, wszystko opiszesz dokładnie i przygotujesz się z tego. A jeżeli nie, to będzie nasz ostatni wspólny wyjazd za granicę. Chodziliśmy ileś tam godzin po Budapeszcie, a on cały czas z zeszytem i długopisem, wszystko notując. Co chwilę pytał - jak się nazywał ten król? (śmiech) Do dzisiaj jak się widzimy, to pamięta jeszcze fakty z tego wyjazdu.

- Generalnie zwracam na to uwagę. Uważam, że zawsze trzeba pogodzić różne rzeczy. Żeby to byli piłkarze, a nie piłkarze. A nie tylko piłka, sklep sportowy, szalik. Żeby też coś zobaczyli.

Często można spotkać się z tym, że jest pan nazywany Wołodyjowskim. Ma pan w sobie coś z Michała Wołodyjowskiego?

- Dwie rzeczy miałem. Jedna pozostała, to wzrost, a druga, to był wąsik. Głównie Kaziu Kulesza tak mnie nazywał. (śmiech) No i jeszcze trzecia rzecz, że Michał. Natomiast czy mam coś z charakteru Wołodyjowskiego? No chyba troszeczkę tak, bo Michał był żywy, żwawy, operatywny. Ja też jestem człowiekiem aktywnym życiowo, nie znam czegoś takiego, żeby się położyć i przespać się w ciągu dnia. Wstaję rano, kładę się późno w nocy i cały czas jestem jak na adrenalinie jakiejś. Wołodyjowski też miał taki charakter.

Co pan zapamięta z 2006 roku?

- Jeśli chodzi o sprawy czysto sportowe, to turniej eliminacyjny do ME U-17 w Finlandii, gdzie zagraliśmy naprawdę świetnie i nie straciliśmy bramki. Bo ME w Poznaniu pamiętam, ale z innych względów. Nie dał mi satysfakcji, ale wręcz przykrość. Wiedziałem, że nie osiągniemy sukcesu, a musiałem robić dobrą minę. To nie jest zespół na sukces. To moja klęska i porażka trenerska, do czego się przyznaję. Nie udało mi się przez tyle lat nic stworzyć. Tak bywa. Cztery roczniki prowadziłem w PZPN i to jest jeden jedyny, który mi nie dał żadnej satysfakcji.

A w życiu prywatnym?

- Nic takiego wielkiego się nie wydarzyło poza tym, że nasze mieszkanie stało się bardziej puste. Syn, który mieszkał w pokoju obok, wyprowadził się i zakłada nową rodzinę. Staje się to, co się stać zawsze musi w każdej rodzinie, że ptaszki zaczynają wyfruwać z domu. Ten dom był zawsze pełny, pełny dzieci, a teraz zostaliśmy w nim sami.

Jak spędzi pan urodziny?

- Spotkamy się w takim rodzinnym gronie. Ja w zasadzie staram się zapomnieć, że mam 60 lat. 60 lat...

Spodziewa się pan telefonów lub sms-ów od wychowanków-piłkarzy?

- Nie sądzę, żeby oni pamiętali, że się urodziłem 11 grudnia. Trudno wymagać tego od nich. Natomiast regularnie 29 lipca każdego roku wysyłamy sobie wzajemnie w jedną i drugą stronę sms-y z okazji dnia, w którym zdobyliśmy złoty medal. Pamiętamy ten dzień. Planujemy coś takiego - prawdopodobnie się nie uda, ale marzę o tym - żeby któregoś roku zebrać ich wszystkich z okazji jakiejś okrągłej rocznicy i zrobić na Lechii mecz tych mistrzów Europy z aktualną drużyną Lechii. Zdaję sobie sprawę, że pogodzenie ich możliwości czasowych byłoby trudne, ale nawet jakby stawiła się ich cząstka. Najlepsze byłoby 10-lecie. Myślę o tym.

- Mam więź z tymi chłopakami. Na przykład z Tomkiem Kuszczakiem jestem w stałym kontakcie. Jak jest dobry mecz, też mu coś wysyłam. Gdybym chciał wyjechać do Manchesteru na staż, to pewnie nie było żadnego problemu. Ale ja nawet czasu na to nie mam.

Czy nie jest trochę tak, że wytyczył pan sam sobie granicę 65 lat i teraz przywiązuje do niej trochę zbyt dużą wagę?

- No właśnie, być może. Że to jest jakby koniec czegoś, tak, racja. A z drugiej strony jak patrzę na tego słynnego trenera Santistebana z Hiszpanii, z którym mam bardzo bliski kontakt i często się widujemy... On jest dobrze po siedemdziesiątce, a cały czas na wszystkie imprezy jeździ, chyba z pięć razy Mistrzostwo Europy już zdobył i ciągle jest pełen energii. Tylko że on przeszedł już w rolę takiego koordynatora, pomaga trenerom prowadzącym. Ale macie rację, że może niepotrzebnie zrobiłem sobie taką kreskę. Może.

Czy to nie ciekawe, że dwie legendy Lechii, pan i Roman Korynt, zamieszkują Gdynię?

- To fakt. Ale ja zawsze się czułem lechistą, zawsze to podkreślałem.

Nie było chęci przeprowadzki do Gdańska?

- Nie. Nie ukrywam, że miałem fajne mieszkanie, mieszkałem dosłownie przy samym stadionie Arki. Schodziłem i zaraz byłem nad bulwarem. Morze, plaża, blisko na Świętojańską. Wcześniej mieszkałem na ul. Górnej, ale ono było dosłownie 200-300 metrów dalej. Później natomiast Golemski załatwił mi obecne mieszkanie. Odżyliśmy, bo tam miałem 37 metrów kwadratowych, malutkie z ciemną kuchnią, a tu mamy 74. Także jestem wdzięczny, bo dostałem praktycznie podwójne mieszkanie.

Ale nie chciał pan w Gdańsku?

- Nie, bo jak człowiek dostanie mieszkanie, to nie chce zmieniać. Druga strona, to że pracą byłem związany z Lechią, ale w Gdyni miałem dużo znajomych. Poza tym rodzina, mama, tata. Mi zresztą nigdy nie przeszkadzała ta odległość Gdańsk-Gdynia. Żona jest gdynianką, ale też pracowała w Gdańsku.

Myśli pan o napisaniu swojej biografii?

- Romek Hurkowski, który jest moim bardzo bliskim przyjacielem, cały czas mnie namawia na to, żebyśmy napisali taką książkę. Byłbym skłonny to zrobić, ale przeszkodzie stoi sprawa finansowa. Trzeba mieć sponsora, który by to sfinansował. A ja się przyznam, że nie mam wśród swoich bliskich przyjaciół ludzi bogatych. Romek mówi - staraj się, szukaj. No ale gdzie?

Można przecież napisać i poczekać na wydanie.

- No można, pewnie, to nie jest problem. Ale dobrze byłoby z okazji 65-lecia napisać taką książkę. Właściwie dwa rozdziały - Lechia i kadra Polski.

Często pan mówi, że z PZPN zaczął współpracować w 1982 roku. Na jakiej to było zasadzie?

- Przewodniczącym Wydziału Piłkarstwa Młodzieżowego był wtedy Zygmunt "Zyzio" Lenkiewicz. Bardzo fajny człowiek, z którym wcześniej się poznałem, dzięki czemu poznał mój entuzjazm i zaangażowanie w piłkę. Kiedy był przewodniczącym zaproponował mi współpracę z PZPN. Zlecił mi zrobienie selekcji rocznika 1968. Jako niezatrudniony, społecznie, pracowałem tak jak w tej chwili, robiąc normalną selekcję, jeżdżąc na mecze itd. To ja Mirosława Trzeciaka po raz pierwszy zobaczyłem. Pojechałem do Koszalina i na takim polnym boisku, bez siatek w bramkach, zobaczyłem chłopca, który robi slalom między wszystkimi chłopakami. To był Trzeciak. Od razu go zapisałem. Bramkarza Adama Matyska też wyłapałem, plus innych, którzy nie zrobili karier.

- Z wybranymi chłopcami pojechałem na oficjalny obóz, zgrupowanie zimowe do Szklarskiej Poręby. Już prawie jako trener tego rocznika, ale ciągle społecznie. Przepracowałem normalny obóz, zrobiłem jedną i drugą konsultację. I w pewnym momencie, jak to bywa w życiu i w Lechii, Zyzio Lenkiewicz chyba odszedł i ktoś powiedział - a co tam jakiś Globisz, dziękujemy panu już bardzo za współpracę. I się skończyło. Napisałem pismo do PZPN, w którym napisałem, że dziękuję i tak dalej. Był to epizod, kiedy nie byłem nawet związany żadną umową. Oczywiście dla mnie to był zaszczyt. Trzeciak pamięta do dziś, że to dzięki mnie otrzymał szansę.

Ciekawe zwłaszcza w kontekście tego, że Trzeciak jest przymierzany do roli dyrektora sportowego Lechii.

- Właśnie! Tak jest. Ja się widziałem z nim jak mieliśmy konsultację kadry Polski na AWFiS, a on miał pokazowy trening z którymś rocznikiem kadry Polski. Spotkaliśmy się, pogadaliśmy.

A pan by się podjął tej roli, gdyby Lechia panu zaproponowała?

- Pewnie. Tylko nie w tym momencie, bo to byłby dla mnie bardzo trudny wybór. Natomiast wydaje mi się, że kiedy będę miał 62 czy 63 lata, to nie będę na tyle stary, żebym nie mógł poprowadzić tych spraw w Lechii. Wykonałbym na pewno dobrą robotę, ale w sprawach młodzieżowych. Chciałbym wziąć w swoje ręce całą młodzież Lechii. Od A do Z. Byłbym człowiekiem, który odpowiada za wszystko. Mając tyle czasu wolnego, mógłbym siedzieć od rana do wieczora na Lechii.

Ale czy uzależniałby pan to od nakładów finansowych, jakie byłyby przeznaczane na te grupy młodzieżowe?

- Żeby od kogoś wymagać, trzeba temu komuś coś najpierw dać. Albo jeżeli nie byłyby to nakłady takie, o jakich bym marzył, to musiałbym trochę zrewidować swoje podejście do niektórych spraw. Ale podejrzewam, że przez najbliższe lata baza się zmieni. Będzie sztuczna nawierzchnia, odskakująca piłka nie będzie problemem. Czułbym się świetnie w tej roli. Miałbym czas. Wolny, na emeryturce, rano, przyjeżdżam, siedzę sobie, oglądam treningi, na weekend wybieram mecze, jadę na tych i na tych, widzę co jest złego, to zwracam uwagę. Świetna rola. Natomiast już nic z pierwszym zespołem. Tylko młodzież, bo na tym się znam.

Nawet gdyby znowu musiał pan podjąć się roli strażaka?

- Powiedzieliby - gdzie tam dziadka jakiegoś bierzecie, jest dużo młodych. Mam chyba tyle trzeźwości, że znam swoje miejsce. Chociaż nie mówię, że miałbym jakieś stare, złe, archaiczne pomysły. Trzeba cały czas iść do przodu i nawet w wieku 60 lat szukać nowości. Ja tak robię. Na tę chwilę uważam, że wiem, jak wygląda nowoczesna piłka nożna, jak się powinno trenować, taktycznie ustawiać zespół i grać.

Czuje się pan uczniem Wojciecha Łazarka?

- Tak, jak najbardziej.

A ma pan swojego ucznia?

- Przede wszystkim jest to Darek Wójtowicz. Pamiętam jak pierwszy raz przyszedł na halę Lechii. Mały, piegowaty chłopiec. Od razu mi się spodobał, został piłkarzem Lechii, zdobył Puchar Polski, grał w pierwszej lidze. Później występował w Polonii Warszawa, w Pogoni Szczecin, był kapitanem Wisły Kraków i zagrał ponad 50 spotkań w reprezentacji juniorskich. Zdobył brązowy medal w mistrzostwach Europy w zespole z Koseckim. To ja go wciągnąłem w zawód trenera na szczeblu PZPN. I Darek jest teraz samodzielnym trenerem reprezentacji rocznika 1993. Jest moim uczniem w zawodzie trenerskim.

W czerwcu nazwisko Wójtowicza przewijało się jako potencjalnego trenera Lechii. Były nawet prowadzone rozmowy.

- Tak, wiem o tym, sam go polecałem. I mogę wam powiedzieć zupełnie szczerze, że Darka marzeniem jest prowadzenie kiedyś Lechii Gdańsk. To jest klub, który go wychował. Ostatecznie zadecydowały jakieś inne czynniki. Darek miał jeden zły epizod z ŁKS-em Łódź. Przejął klub, który był na równi pochyłej, sam też jako początkujący szkoleniowiec popełnił sporo błędów i mu nie wyszło. A za trenerem, który spuścił zespół z ligi, idzie zawsze smrodek. I on troszkę się zraził do tego. Ale na każde hasło "Lechia" na pewno by przyszedł.

Czego życzyć panu z okazji 60 lat?

- Zdrowia, niczego więcej. Żebym w wieku tych 65 lat, kiedy przejdę na emeryturę, był po prostu zdrowy. Bo jak będę zdrowy, to będę miał ochotę dalej pracować i cały czas będę aktywny. Natomiast zdaję sobie sprawę ze swoich lat i z tego, że ten czas tak szybko leci. Obawiam się, żeby nie trafiło mnie jakieś choróbsko i nie przykuło do łóżka. Nie pieniądz, nie kariera, nawet nie sukcesy zawodowe, ale to jest najważniejsze. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że będę mistrzem Europy, to bym go zapytał, czy oszalał. Nie mam żadnych wielkich ambicji, uważam, że osiągnąłem dużo. Czuję się dowartościowany. Nigdy nie mierzyłem wysoko, żeby się łokciami pchać na narodową reprezentację czy coś innego. Robiłem swoją robotę i cieszę się, że wpadł sukces.

Martwi się pan o swoje zdrowie, ale patrząc na pana rodziców, ma pan długowieczne geny.

- To jest moja nadzieja. Patrząc na ojca, jeszcze parę lat podziałam. (śmiech)

Ludzie Lechii
Copyrights lechia.gda.pl 2001-2024. Wszystkie prawa zastrzeżone.
kontakt | 0.014