Wszyscy pamiętają zapewne gazetowe obrazki z ubiegłej zimy. W siedzibie Lechii, na tle zielonych mebli i złotych pucharów, stoją trzymając przed sobą koszulki Lechii trzej nowo zakontraktowani piłkarze: Łukasz Kubik, Piotr Cetnarowicz i Jacek Manuszewski. A było to jeszcze w czasie, gdy większość ludzi zajęta była przygotowaniami do świąt Bożego Narodzenia. Nim nastał początek roku, lechistą oficjalnie stał się Rafał Kosznik, a później między innymi także Karol Piątek i Grzegorz Król. Podnieceni kibice zacierali ręce w oczekiwaniu na wiosnę, która zapowiadała się jakże ekscytująco.
W pewnym momencie można było nawet uznać to za pewien charakterystyczny trend przy Traugutta. Do rundy jesiennej drużyna przystępowała spokojnie, powoli, bez szaleństw i hucznych zapowiedzi, chcąc niejako wybadać teren, realnie ocenić możliwości. Zimą następowała kumulacja wszystkich sił na rzecz wzmocnienia zespołu i zdobycia przewagi nad konkurencją.
Tak było chociażby w trzeciej lidze, gdy do Lechii trafił aktualnie jeden z jej najlepszych i najbardziej perspektywicznych piłkarzy, Piotr Wiśniewski. Tak było także w piątej lidze, kiedy zatrudniono legendarnego Jerzego Jastrzębowskiego, w ślad za czym poszły imponujące jak na ówczesne realia transfery czołowych zawodników wiceliderującej wtedy na trzecioligowym froncie Unii Tczew. Dzięki temu, mimo słabiutkiej jesieni, Lechia rozbiła przeciwników w proch i wywalczyła drugi awans z rzędu.
Nie skupiając się na różnych pozasportowych aspektach sezonu 1999/00, w którym utrzymanie zapewniono sobie po dramatycznym remisie w ostatniej kolejce na stadionie Hutnika Kraków, trudno byłoby osiągnąć ten cel, gdyby nie zimowe wzmocnienia. Taki Adam Fedoruk i Grzegorz Krysiński, mimo że wiekowi, mieli przecież w dorobku w sumie trzy mistrzostwa Polski i ponad pół tysiąca meczów w ekstraklasie.
Transfery tegorocznej zimy są więc równie niemrawe, jak ochota natury do zasypania naszej części świata śniegiem. Niby czasem coś prószy, ale do czego innego jest się przyzwyczajonym. Angaż Macieja Rogalskiego, który przez blisko 27 lat życia grał jedynie w MKS Mława i KSZO Ostrowiec Świętokrzyski - na kolana nie rzuca. Olsztynianin w 16 występach bieżącego sezonu strzelił tylko dwa gole, oba z rzutów karnych. Nieco lepiej poszło mu w zeszłym sezonie, ale siedem trafień w 36 grach też wrażenia nie robi. Oby w barwach Lechii został nawet królem strzelców, tyle że wtedy zadziwiłby chyba nawet największych miłośników swojego talentu.
Do rozpoczęcia rundy rewanżowej pozostał niecały miesiąc, a tymczasem jedyną obok Rogalskiego nową twarzą w kadrze jest obchodzący w czwartek 25. urodziny Dariusz Łożyński z poznańskiej Warty. Nie ma on jednak nawet minimalnego doświadczenia drugoligowego, a karierę Kosznika będzie mu o tyle trudno powielić, że ten ostatni gra na deficytowej pozycji lewego obrońcy.
Tak cienko nie było już dawno. Pomijając sezon A-klasowy - gdzie na wzmocnienia ani nie było pieniędzy, ani nie były one do czegokolwiek potrzebne, bo juniorzy radzili sobie z szóstoligowymi amatorami - ostatnia taka mizeria zapanowała w połowie rozgrywek 1998/99, czyli pół roku po zawiązaniu fuzji Lechii z Polonią Gdańsk. Trenerzy Stanisław Stachura i Witold Kulik dopiero na ostatnią chwilę ściągnęli Macieja Kudryckiego z Jagiellonii i Pawła Predehla z Jezioraka. Niespecjalnie poprawiło to ich humory, gdyż wcześniej odeszła połowa pierwszego składu. Efekt: 16 punktów wiosną wobec 21 jesienią.
Z drugiej strony ten przykład pokazuje jednak jakże ważne różnice między klubem w tamtejszym wydaniu, a obecnym. Tym razem z Lechii nie odszedł przecież nikt wartościowy, mało tego - nie było takiej sytuacji od długiego czasu. Kadra jest spójna, stabilna i nie ma sytuacji sprzed lat, gdy co pół roku następowały potężne roszady. Wzmocnienia z zewnątrz nie dają pełni obrazu, bo zespół bardzo naturalnie zasilają zawodnicy rezerw i najbardziej utalentowani juniorzy. Kasa nie idzie na byle co i byle kogo, ale jest rozsądnie przeznaczana na zawodników szczególnie wartościowych i perspektywicznych, na przedłużanie z nimi kontraktów.
Niestety, raczej wątpliwe, aby wystarczyło to na zmierzenie się z tak ambitnym i stawiającym olbrzymie wymagania celem, jakim jest walka o awans do ekstraklasy. Już jesienią Lechia nie dawała sobie rady z najlepszymi teamami ligi, więc bazując tylko na konsolidacji składu ma małe szanse odmienić swój los. A gdyby nawet udało się awansować - korzystając na przykład z agonii Zawiszą Bydgoszcz i wiszących nad Zagłębiem Sosnowiec czarnych chmur, to później i tak nie mogłoby się obejść bez większej rewolucji kadrowej.
Na razie na drugoligowym rynku transferowym prym wiodą Ruch Chorzów i Śląsk Wrocław. Barwy Niebieskich zasili między innymi Gruzin Mamia Dżikia, nieśmiertelny Dariusz Gęsior i Krysztof Nykiel z Radomiaka. We Wrocławiu zagrają natomiast Paweł Kaczorowski z Wisły Kraków, Rafał Lasocki z Zawiszy, były mistrz Paragwaju, Fernando Morales, a także nasz Krzysztof Rusinek.
Lechia wciąż śpi, ale być może jest w tej dużej ostrożności przed podjęciem niewłaściwego ruchu jakaś metoda. Poza tym warto pamiętać, że Ronald Siklić, Sebastian Fechner, Jakub Bławat, wspomniany Grzegorz Krysiak czy też - jak ostatni przykład letni: Mariusz Pawlak - trafiali na Traugutta w ostatniej chwili okna transferowego. Być może więc śnieg nieźle nas jeszcze tej zimy zasypie. A może w ogóle okaże się to niepotrzebne.