Gdańsk: piątek, 19 kwietnia 2024

Tygodnik lechia.gda.pl nr 99 (11/2007)

10 kwietnia 2007

Treść artykułu
 |   |   |   |   | 

MARCIN SZULIK DLA LECHIA.GDA.PL

Wychowanek Arki i Lechii

"Bardzo dobrze czuję się w Gdańsku i chciałbym tu odbudować się do końca. Będę do tego dążył i nie poddam się. Ludzie, którzy mają ze mną do czynienia, wiedzą, że nie lubię się poddawać. Ci, którzy we mnie uwierzyli, na dzień dzisiejszy się na mnie jeszcze nie zawiedli. I się nie zawiodą. Będę robił wszystko, aby kiedyś Marcin Szulik był wizytówką tego klubu" - mówi 30-letni pomocnik Lechii.

KAROL SZELOŻYŃSKI, MARIUSZ KORDEK
Gdańsk

Marcin Szulik gra w Lechii od sierpnia 2004 roku. Sprowadził go jeszcze trener Marcin Kaczmarek, a sam zawodnik był wymieniany jako nadzieja na wzmocnienie drugiej linii biało-zielonych. Ciągłe kontuzje długo uniemożliwiały mu regularną grę, a mimo to portale informacyjne po awansie do II ligi wymieniały go wśród najbardziej znanych graczy Lechii.

W ciągu ostatniego roku grał już niezłe spotkania, ale nie był to poziom, do jakiego przyzwyczaił kibiców choćby grając w barwach Stomilu Olsztyn. Jak sam zapowiada, teraz ma się to zmienić. "Szulo" powiedział nam, że w najbliższym meczu zobaczymy prawdziwego Marcina Szulika. Zapraszamy do lektury wywiadu z jednym z najbardziej doświadczonych piłkarzy gdańskiego zespołu.

Wszyscy walczymy o wspólny cel

Jesteś popularnym piłkarzem Lechii. Odczuwasz to?

Marcin Szulik: Nie, nie, nie. Bez przesady, nie jestem popularny. Każdy ze sportowców marzy o swoich "pięciu minutach". Na razie miałem ich w życiu tylko 2,5 i czekam na drugą część. Przychodząc do Lechii zdawałem sobie sprawę, że ciężko będzie mi się odbudować fizycznie i psychicznie, ale udało się. A popularność? Jest w miarę odczuwalna, ale bez wielkiego przesadyzmu.

Kiedy byłeś młodszy, na przykład w wieku 20 lat, to przykładałeś do tej popularności większa wagę?

- Tak. Człowiek, który zaczyna grę w piłkę, jest w wieku około 20 - 25 lat, inaczej odbiera popularność. Wiadomo, że każdy się cieszy jak ktoś go rozpozna na ulicy, podejdzie, pogada chwilę. To jest normalne. Dzisiaj jednak podchodzę do tego bardziej z dnia na dzień i twardo stąpam po ziemi.

Mówiłeś, że miałeś w życiu swoje "2,5 minuty". Co chciałbyś jeszcze osiągnąć, aby móc powiedzieć, że miałeś swoje "pięć minut"?

- Myślę że druga część moich "pięciu minut" właśnie nadchodzi. Awans z Lechią do I ligi byłby ukoronowaniem tego, co osiągnąłem w piłce. Nie było tego dużo, ale można powiedzieć, że czegoś tam jednak dokonałem. Pragnę tego, podobnie jak większość chłopaków z drużyny, aby Lechia awansowała do I ligi i abym mógł zagrać w niej jeszcze kilka spotkań.

Nie znudziła ci się już II liga? Grasz w Lechii trzeci sezon, a wcześniej praktycznie 8 sezonów grałeś w ekstraklasie.

- Zacząłem podchodzić do piłki nożnej zupełnie inaczej, od kiedy zaczęły się moje perturbacje ze zdrowiem. Nie były one spowodowane do końca przeze mnie, ale przez moją twardą, agresywną grę. Do doznania pierwszej kontuzji podchodziłem do gry w piłkę inaczej. Byłem "na fali", grałem w I lidze i wszystko wyglądało bardzo fajnie. Nagle, w przeciągu paru sekund, się skończyło. Przyszła kontuzja, następnie apanaż w Górniku Zabrze, gdzie była I liga i bardzo dobrze się tam grało, a potem znów uraz. Na dzień dzisiejszy jest jeden, przewodni cel: chciałbym z Lechią zaistnieć w I lidze. Czy nam to wyjdzie? Jesteśmy bliżej niż dalej.

Czy przez kontuzje, które cię dotknęły, nie spokorniałeś trochę? Nie grasz mniej agresywnie?

- Nie, tego się nie zatraca. Każdy uraz jest wkalkulowany w zawód sportowca. Na pewno nie spokorniałem, jeśli chodzi o mocną grę. I nie mam zamiaru spokornieć. Gram tak, a nie inaczej. Jeśli komuś, wychodząc na trening, wydaje się, że można zrobić coś na 20-30%, to jest to jego indywidualna sprawa. Ja wychodzę z założenia, że jak człowiek trenuje, tak później gra.

Nie szkoda ci, że nie mogłeś w sobotę zagrać w meczu przeciwko Polonii?

- Szczerze mówiąc, to bardzo żałuję. Ale tak samo żal mi było opuszczać mecz z Górnikiem Polkowice.

A mecz z Polonią Warszawa w poprzedniej rundzie był dla ciebie szczególny?

- Był szczególny, ale do każdego meczu podchodzę w ten sposób, mocno się koncentruję. Pojedynki z Polonią na pewno są dla mnie specyficzne. Kilka razy udało mi się już pokarać warszawian i byłem chętny do zrobienia tego po raz kolejny. Niestety, pewnych rzeczy nie można przeskoczyć. I do nich należy na pewno zdrowie. Chcę być gotowy na Odrę Opole w stu procentach i pomóc drużynie w uzyskiwaniu jak najlepszych wyników.

Słyszałem, że masz w Warszawie swój "fanklub". Chciałeś coś udowodnić tym kibicom?

- Udowodnić to może za wielkie słowo, bo udowadniać można coś sobie samemu. Ja po prostu chciałem się jak najlepiej zaprezentować przed warszawską publicznością i przede wszystkim przypomnieć się tym ludziom, którzy pracują w tym klubie. Pracowałem z niektórymi z nich ponad 2 lata, a część z nich już dawno postawiła na mnie "krzyżyk" i twierdziła, że moje urazy spowodują zakończenie przeze mnie kariery. Tymczasem jesienią okazało się, że Marcin Szulik wyszedł na mecz z Polonią i jednak potrafi grać w piłkę, potrafi ją rozegrać, przepchać się, sfaulować, powalczyć. Żałuję, że nie mogłem zagrać w sobotę, ale co się odwlecze, to nie uciecze.

Czy ta chęć jest spowodowana twoim rozstaniem się z Polonią Warszawa?

- Tak, przede wszystkim. Odszedłem stamtąd w bardzo nieprzyjemnych okolicznościach. To już historia i czas goi rany, ale gdybym teraz otrzymał propozycję z Polonii, to na pewno powiedziałbym "nie".

Odszedłeś przez działaczy czy trenera Broniszewskiego?

- To już nieistotne. Na pewno nie podoba mi się bardzo otoczenie Polonii.

Wracając do twoich urazów. Czy nie biorą się one również stąd, że kiedy byłeś nastolatkiem, to twój organizm był nadmiernie eksploatowany?

- Na pewno. Zwłaszcza że ja uważam, że kariera zawodnika jest krótka i nigdy nie miałem zamiaru się oszczędzać. Każdy organizm jest inny i jeden potrafi wytrzymać bardzo dużo, a inny nieco mniej. Gdyby nie pierwszy mój uraz, to wszystko funkcjonowałoby nadal jak należy. Dzisiaj tak funkcjonuje, bo doskwierają mi jedynie drobne urazy, które czasem się zdarzają. Po pierwszej kontuzji wszystko zaczyna się psuć, trzeba ciężko pracować i na wiele rzeczy trzeba zwracać.

Czy te drobne urazy nie zdarzają ci się częściej niż innym piłkarzom?

- Myślę że nie. Jest wielu zawodników, którzy często mają rozmaite stłuczenia, zwichnięcia, naciągnięcia. To jest normalne w sporcie i wszystko zależy od piłkarza i jego odporności na ból. Grałem parę razy z poważnymi urazami i do dziś odbija się to na moim zdrowiu. Ale nie żałuję. Podejmowałem takie, a nie inne decyzje i tego się już nie cofnie.

Jesteś w Lechii od sierpnia 2004. Najpierw grałeś głównie epizody w III lidze - przez kontuzję, a w sezonie 2005/06 oraz jesienią 2006/07 rozegrałeś w II lidze raptem 20 spotkań, w tym jedynie 5 pełnych. Skąd to się bierze, że nawet kiedy jesteś zdrowy, to trenerzy najczęściej zdejmują cię z boiska w II połowie?

- Powiem wprost - uważam, że jeśli zawodnik wypruł się i dał z siebie wszystko przez 70-80 minut, to dlaczego ma nie wejść na boisko inny zawodnik, który może pomóc drużynie. Zwłaszcza, że temu zmęczonemu może przydarzyć się jakiś kiks, błąd z powodu mniejszej koncentracji. Niech wtedy wejdzie piłkarz, który czeka na ławce na swoją szansę i udowodni, że jest coś wart dla zespołu.

Prosisz w takich sytuacjach o zmianę?

- Jeśli jestem zmęczony, wyczerpany, podnoszę rękę do góry. Myślę że większość chłopaków uczyniłaby tak samo. Nie ma zmiłuj się. Walczymy wszyscy razem o postawiony cel i nie ma co oszukiwać jeden drugiego, a postawić sprawę jasno: "dzisiaj stać mnie na to i nic więcej, ale innym razem będzie mnie stać na dużo więcej i zagram przez całe 90 minut".

Podobnie jak ty, Maciej Kalkowski jest również zdejmowany po około 60-70 minutach gry.

- Trzeba by o to spytać Macieja. Ja nic nie wiem, nie widziałem, aby prosił o zmianę. "Kalka" jest bardzo ambitnym zawodnikiem, walecznym i jemu - podobnie jak reszcie chłopaków - nie można odmówić waleczności i umiejętności czysto piłkarskich.

Jesteś zadowolony z którejś rundy, którą zagrałeś w Lechii? Czy jednak masz przekonanie, że to nie jest jeszcze "ten Szulik"?

- Poprzedni rok, a konkretniej niektóre mecze, pokazywały, że potrafię się zachować na boisku i jeszcze jakieś umiejętności posiadam. Do końca jednak nie jestem zadowolony, bo chciałbym grać w każdym meczu po 90 minut i potrafić pomóc drużynie w osiąganiu jak najlepszych wyników. Na pewno złość i żal pozostaje po paru spotkaniach, w których nie zagrałem na swoim choćby średnim poziomie. Na pewno był to Ruch w Chorzowie, Zawisza w Bydgoszczy i jeden lub dwa mecze u siebie.

- Ostatni tydzień przed urazem, który wykluczył mnie z gry z Górnikiem i Polonią, pokazał że wchodzę na pewien wyższy pułap piłkarski, coraz lepiej czułem piłkę. Jestem pełen nadziei, że mecz z Odrą Opole pokaże, na co stać Marcina Szulika.

Mam z kim rozmawiać o zarobkach

Masz na swoim koncie trzy żółte kartki, a więc kolejna wykluczy cię z udziału w najbliższym spotkaniu. Czy nie będziesz miał takich myśli, aby w meczu z Odrą uważać i nie złapać kolejnego kartonika, by pomóc zespołowi w wyjazdowych meczach, czy w ogóle nie będziesz o tym myślał?

- Od liczenia kartek jest kierownik drużyny. Ja jestem od tego, aby "sprzedać się" w najbliższym meczu, pomóc drużynie w zwycięstwie, zaprezentować się kibicom, którzy przychodzą na stadion. Każde kolejne spotkanie jest najważniejsze, a więc chcę pokazać trenerowi, że jestem w dobrej dyspozycji i zagrać przeciwko Odrze Opole. A kartki? One się zdarzają, to jest normalna rzecz. Tak samo jak urazy.

Zgadza się, ale u ciebie sytuacja jest taka, że często pauzujesz przez kontuzje, a jeśli jeszcze dojdzie pauza za kartki, to niewiele czasu zostanie na grę.

- Myślę że tak sobie poradzę na boisku, że będę karany jak najmniejszą ilością kartoników.

Z czym kojarzy ci się data 11 września?

- Na pewno z atakiem na World Trade Center, ale z tym kojarzy się całemu światu.

Nie masz innego skojarzenia? Chodzi o rok 2004.

- Mój debiut w Lechii?

Dokładnie. Jak go wspominasz?

- Wspominam go bardzo dobrze. Wszedłem bodajże w spotkaniu z rezerwami Pogoni Szczecin i myślę, że parę ciekawych zagrań pokazałem.

Czy to jest tak, że Marcin Szulik tego dnia narodził się na nowo?

- To jest trafne stwierdzenie. Okres, który spędzam w Gdańsku, pokazuje, że przyjście tutaj było odrodzeniem, narodzeniem na nowo. Myślę jednak, że ten prawdziwy Marcin Szulik zagra dopiero teraz.

Podkreślasz często, że to, że jesteś w Lechii, zawdzięczasz Sławomirowi Matukowi i Tadeuszowi Rapińczukowi.

- Dokładnie. To są święte słowa i cały czas je podtrzymuje.

Jakie były kulisy twojego przyjścia do Lechii? Dlaczego akurat te osoby wymieniasz?

- Ze Sławkiem Matukiem znałem się od bardzo dawna z Polonii Warszawa. Z Tadziem też od dość dawna, jeszcze jak zaczynałem grać w Stomilu. Oni mnie namówili do tego, abym przyjechał do Gdańska i spróbował. Sytuacja wyklarowała się praktycznie sama. Spotkałem się z zarządem, z ludźmi, który byli bardzo blisko klubu. Powiedziałem im, jaka jest moja sytuacja, jak wygląda moje zdrowie, jaki jest mój status zawodnika. Nie chciałem nikogo oszukiwać, bo to nie miałoby najmniejszego sensu. Klub podjął rękawicę, a ja postanowiłem, że będę walczył o powrót na boisko.

- Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy są zadowoleni, że Marcin Szulik w ogóle gra. Wiem, że ode mnie wymaga się troszeczkę więcej. Bardzo chciałbym zrobić coś więcej niż tylko zagrać te parę spotkań.

Co zrobiłbyś, gdyby teraz przytrafiła ci się jakaś poważna kontuzja?

- Obiecałem sobie, że jeśli przytrafi mi się jakiś poważny uraz, to po prostu będę się zastanawiał, co robić dalej. Byłoby bardzo ciężko wrócić do czynnego uprawiania sportu i osiągnąć przynajmniej średnią formę. Zdrowie będzie cały czas podupadać i nie ma co się oszukiwać. Dopóki cieszy mnie gra w piłkę, dopóki Bozia daje zdrowie, dopóki są kibice, którzy pamiętają Marcina Szulika, są głodni jego grania i jego zagrań, dopóty Marcin Szulik będzie grał.

Zadeklarowałeś kiedyś, że chcesz zostać w Lechii do końca kariery piłkarskiej, a po jej zakończeniu również pracować w gdańskim klubie.

- Chciałbym bardzo. To jest mój cel i myśl na przyszłość. W Gdańsku tworzy się solidna baza sportowa, solidny klub z pewną tradycją i historią. Czuję się tutaj dobrze, powietrze mi pasuje. Odpowiadają mi ludzie, którzy na dzień dzisiejszy tworzą podstawy klubu. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko rozwijać się dalej, nie tylko piłkarsko, ale i intelektualnie. Trzeba myśleć o jakichś studiach, a wcześniej zrobieniu matury, bo tej jeszcze nie mam. Jeśli ludzie, którzy rządzą Lechią, będą zainteresowani żeby Marcin Szulik dalej był zawodnikiem tego klubu, a w przyszłości również w nim pracował, to ja nie mówię "nie".

W jakiej roli w klubie widzisz siebie?

- Na dzień dzisiejszy chciałbym prowadzić któryś z młodzieżowych roczników, ale jak będzie w rzeczywistości, to czas pokaże.

Jak na dzisiejsze czasy, taka deklaracja jest chyba dość ryzykowna. Przypuśćmy, że dostałbyś propozycję z któregoś z czołowych klubów ekstraklasy, który zaproponowałby ci kilkukrotnie większe pieniądze niż Lechia. Skorzystałbyś z takiej propozycji?

- Co by nie było, to zawsze mój powrót do Gdańska jest wkalkulowany w moją przyszłość. Na dzień dzisiejszy staram się o kredyt w banku, aby kupić tutaj mieszkanie, chcę pójść do szkoły w tym mieście. Moje plany są po prostu związane z Gdańskiem i z Lechią. Piłkarz nie gra całe życie w piłkę i musi później zadbać o to, aby rodzina miała co włożyć do garnka.

- Gdyby przyszła jakaś intratna propozycja, to na pewno bym ją rozważył. Jednak na dzień dzisiejszy jeszcze są w klubie ludzie, z którymi można porozmawiać na temat swoich zarobków, swojego kontraktu, który obowiązuje mnie do czerwca 2008 roku i chcę go wypełnić do końca.

Czyli na chwilę obecną nie prowadzisz rozważań w stylu "co by było gdyby"?

- W tej chwili mam kontrakt do 2008 roku, ale każdy dzień przynosi coś nowego. Oby przyniósł dużo zdrowia i dużo uśmiechu.

Trzy szanse na grę w Legii

Mówiłeś kiedyś, że nie lubisz mówić o swoich zakulisowych propozycjach, bo kiedy je zdradzałeś, to zawsze źle na tym wychodziłeś.

- Dokładnie, to jest święta prawda. Dlatego teraz nic bym nie powiedział.

Kiedyś, bodajże podczas gry w Górniku, miałeś propozycje z Legii, z Niemiec, z Izraela. Ostatecznie w Unionie Berlin przez chwilę byłeś?

- Byłem. Była to bardzo intratna i konkretna propozycja, ale w tamtym czasie borykałem się z poważnym zapaleniem ścięgna achillesa. Przebadano mnie tam i powiedziano, że jeśli dojdę do zdrowia, to oni bardzo chętnie mnie widzą i są mi w stanie zapłacić takie, a takie pieniądze. Przystałem na to, że jeśli w ciągu pół roku dojdę do siebie, a oni nie spadną do III ligi, to wracamy do konkretnych rozmów.

- Miałem podpisany wstępny kontrakt, który obowiązywał obydwie strony. Byłem z niego zadowolony i leczyłem się w Polsce. Wyszło jednak inaczej, bo Union spadł najpierw do III ligi, a później do czwartej. Klub przestał w ogóle istnieć i sprawa się rozmyła. Na dzień dzisiejszy grają na trzecim "froncie", także może w przyszłości...

A Legia Warszawa?

- Kiedyś jak miałem 17 lat, to człowiek z jakiejś gazety zapytał się mnie, w jakim klubie chciałbym grać. Odpowiedziałem bezzwłocznie, że w Legii Warszawa. To było zawsze jakimś moim marzeniem. Nie spełniło się, choć miałem ku temu trzy okazje. Jednak zawsze coś stanęło na przeszkodzie. Jak nie moje decyzje, to decyzje kogoś innego. Nie było mi po prostu dane zagrać w Legii.

Byłeś zawodnikiem ze "stajni" Romanowskiego, który był właścicielem Legii.

- Dokładnie. Nawet któryś zimowy okres przygotowawczy, bodajże przed największymi sukcesami Legii w Lidze Mistrzów, przepracowałem pod okiem trenera Pawła Janasa. Było jakieś zainteresowanie moją osobą, miałem się pokazać z jak najlepszej strony i trenowałem bardzo ciężko. Jednak Legia miała w tamtym okresie taką paczkę, że nie było szans upchnąć tam nawet mnie. (śmiech)

Nie miał szans na angaż nawet mistrz Europy U-16 z 1993 roku, który w finale strzelił bramkę?

- Ten gol był zwieńczeniem pewnego okresu w karierze zawodniczej, ciężkiej pracy, którą wykonałem w tamtym okresie na treningach i w każdym meczu. Później zaczął mi on nawet troszkę przeszkadzać, bo ciągle kojarzono mnie z tą bramką, a ja cały czas się rozwijałem i cały czas szedłem do przodu. Chciałem, aby ludzie zaczęli dostrzegać moje osiągnięcia w lidze. Mam jednak tą satysfakcję, że jako jeden z nielicznych Polaków strzeliłem gola Gianluigiemu Buffonowi (śmiech; w telewizji leciał właśnie mecz Juventusu Turyn, gdzie na bramce stał Buffon, a Marcin wymownie spojrzał w stronę odbiornika - przyp. red.).

Ty i Maciej Terlecki zdecydowaliście się na krok, który miał wam pozwolić dorównać piłkarzom, którzy pochodzą z Anglii czy Włoch i mają łatwiejszy start w piłce, czyli wyjechaliście w młodym wieku na Zachód. Ty do Saint-Etienne, a Maciej do Anderlechtu Bruksela.

- Tak i nie żałuję swojej decyzji o wyjeździe. To była świadoma, podjęta wyłącznie przeze mnie, decyzja. Wiadomo, że był menedżer i ludzie, którzy stali obok mnie i wiedzieli, że coś sobą prezentuję i można we mnie uwierzyć. Była to bardzo ciężka i mocna szkoła życia. W końcu w bardzo młodym wieku zdecydowałem, że będę grał w piłkę zawodowo. Nie miałem wtedy koło siebie kogoś, kto mógłby mnie troszkę przystopować i zatrzymać w Polsce. Byłem napalony na wyjazd, powiedziałem, że jadę i chcę spróbować. Musiałem bardzo szybko dojrzeć również w domu. Mając 17 lat, czułem się jakbym miał 22.

Czy dziś młodym graczom poleciłbyś taki wyjazd?

- Oczywiście, że tak. Bez zawahania. Ważne żeby mieli koło siebie kogoś, do kogo zawsze mogą zadzwonić, która zawsze może przyjechać i porozmawiać. Czasami ma się takiego doła, że nic się nie chce. Wtedy właśnie jest potrzebny telefon i rozmowa z kimś, kto taką osobę zrozumie. To już są poważniejsze zagłębienia w temat, ale na pewno nie powiedziałbym takim ludziom "nie".

Czy Piotr Świerczewski, który grał wtedy w Saint-Etienne, nie objął cię jakąś opieką?

- On miał swoje życie, swoje zajęcia. Spotkaliśmy się kilka razy, ale trzeba powiedzieć wprost: piłka w zawodowym wydaniu jest bardzo brutalna. Mocny przetrwa, a słabi odpadają w przedbiegach.

Po kilku miesiącach wróciłeś jednak do Polski.

- Wróciłem i to też była świadoma decyzja. Nie chciałbym do tego już wracać, ale poczułem się w jakimś stopniu oszukany. Takie są realia, jeśli ktoś w głębi serca czuje, że ktoś "robi go na szaro", to decyduje się na pewne kroki. Może mój był zbyt pochopny, może mogłem jeszcze usiąść, przemyśleć, porozmawiać z kimś, ale moja decyzja była krótka. Wracam i tyle.

Skąd się wzięło zainteresowanie twoją osobą Saint-Etienne? Bramka z mistrzostw Europy dała ci przepustkę czy to już wcześniej było ustalone?

- Nie wiem. Po prostu złożyło się tak, że ktoś podesłał moje nazwisko, Francuzi się zainteresowali, zaprosili mnie na tygodniowe testy. Widocznie zobaczyli we mnie zawodnika, który według ich fachowego oka, może coś osiągnąć. Pojechałem i wróciłem po tygodniu. Oni byli bardzo zadowoleni. Powiedzieli, że wrócimy do rozmowy na początku stycznia i zapraszamy do klubu.

Zostałeś zaproszony jako jedyny Polak czy była to większa grupa piłkarzy?

- Zaprosili tylko mnie. Była to typowa szkółka piłkarska, zlokalizowana przy stadionie, z internatem przy klubie. Wszystko było zorganizowane perfekcyjnie.

- Przyszedłem w styczniu jako obcy chłopak i wiadomo, że niektórzy chcieli mi pokazać, gdzie jest moje miejsce. Ale Polak hardy i nie da sobie w kaszę dmuchać. Jak mogłem, to udowadniałem przede wszystkim na boisku, że tak łatwo im nie pójdzie. Szacunek wśród kolegów zdobyłem dopiero po około miesiącu lub półtora.

- Ważny był też język. Dobre było to, że nie miałem częstego kontaktu z językiem polskim, przez co musiałem szybko łapać dużo słówek, dużo rozmawiać między chłopakami. Nawet jeśli się łamało język francuski, to trzeba było bardzo szybko gadać.

Wtedy zainteresował się tobą Romanowski?

- Nie. Po powrocie do Polski pojechałem na testy do Amiki Wronki. Tam, nie pamiętam już jaki trener, ale powiedział mi, że ze mnie nie będzie żaden piłkarz. No to sorry, spakowałem się i pojechałem do domu. Nie będę przecież rozmawiał z człowiekiem, który nie wierzy w zawodnika.

- Później pojechałem do Górnika Zabrze, gdzie był Hubert Kostka. Ten pan powiedział mi, że on mnie u siebie widzi, że mnie chce, ale mi jakoś nie było wtedy po drodze z Górnikiem. Zdecydowałem, że tam nie przejdę.

- Akurat tak się złożyło, że wynaleźli mnie ludzie ze "stajni" pana Romanowskiego. Zdecydowali się mnie zatrudnić, podpisałem umowę z Romanowskim, który był moim menedżerem, "opiekował" się mną. Zostałem wysłany do Hutnika Warszawa do II ligi. Tam, w sezonie 1994/95, zaczęła się moja prawdziwa przygoda z piłką ligową. Zaplecze ekstraklasy w tamtym okresie było bardzo mocne. Rozegrałem tam parę spotkań, nie wiem dokładnie ile.

- Potem przyszła Polonia Warszawa, gdzie rozegrałem praktycznie cały sezon w II lidze, zakończył się on awansem, a więc postawiłem małą literkę "A" przy swoich sukcesach. Później rozegrałem 21 meczów w ekstraklasie w barwach Polonii. W końcu przyszedł trener Broniszewski, który zdecydował, że Marcin Szulik u niego raczej nie będzie grał. Myślę że nie była to do końca wyłącznie jego decyzja. Tak to wyglądało na mój gust.

Mogła to być decyzja prezesów?

- Mogło być różnie. Po prostu zadecydowano, że na dzień dzisiejszy Marcin Szulik nie może grać w barwach Polonii Warszawa. Ja się nie zastanawiałem długo, poszedłem do prezesa i porozmawiałem z nim w cztery oczy, powiedziałem, że chciałbym zmienić klub. Pan Dmoszyński miał akurat dobry układ w Stomilu Olsztyn. Zostałem zaproszony latem na 3-dniowe testy, pojechałem, spodobałem się panu trenerowi Oblewskiemu. Szkoleniowiec powiedział, że trzeba mnie od razu zatwierdzać i zostałem w Stomilu, gdzie przeżyłem 5 lat.

"Szulo" z najlepszych dni

Grając w Polonii Warszawa miałeś okazję spotkać wiele osób z Lechii-Olimpii.

- Zgadza się. Był Sławek Matuk, Mariusz Pawlak, Rafał Ruta. Było parę osób, którzy później występowali w Lechii.

A ciebie Romanowski nie chciał w jakiś sposób "wrzucić" do Gdańska, kiedy powstawała tu Lechia-Olimpia?

- Broń Boże. Nie było takiej możliwości.

Jak to jest, że z Polonią, Górnikiem i Stomilem rozstawałeś się w niezbyt przyjemnych okolicznościach?

- Z Górnikiem rozstałem się bardzo sympatycznie. Z Polonią też. Tutaj był tylko taki problem, że w pewien sposób mnie "odstrzelono" i przestałem wychodzić na boisko. Poczułem się urażony, bo byłem wtedy w bardzo dobrej dyspozycji i chciałem grać. Trener uważał inaczej i mówi się trudno. Wtedy, podobnie jak dzisiaj, chciałem występować jak najwięcej, więc nie zgodziłem się z decyzją trenera, poszukałem sobie nowego klubu i wyszedłem na tym dobrze. Bo w Stomilu od razu zacząłem grać i to od pierwszej minuty.

Twój 5-letni pobyt w Stomilu zakończył się spadkiem do II ligi i twoim - niezbyt miłym - rozstaniem z tym klubem.

- O rozstaniu ze Stomilem nie chciałbym rozmawiać, bo tak samo jak ja nie istnieję dla tego miasta i dla tego klubu, tak samo ten klub i to miasto nie istnieje już dla mnie. Wpływ na to miały ostatnie tygodnie mojego pobytu w Olsztynie. Bardzo źle potraktowali mnie niektórzy ludzie, mieli do mnie pewne pretensje, ale cóż. Nie zawsze będzie tak, że wszyscy będą nas kochać.

Tak brutalna opinia?

- Tak, bardzo brutalna. Zadra pozostaje. Mam oczywiście w Olsztynie i regionie warmińsko-mazurskim kilku przyjaciół i znajomych, do nich na pewno nie czuję urazy.

Pierwsze kroki piłkarskie stawiałeś w Nowej Soli. W Dozamecie, który teraz nazywa się Arka...

- Dokładnie. To słowo źle kojarzy się dla Lechii i jej kibicom.

Co możesz powiedzieć o tym miasteczku gdybyś chciał je zareklamować i promować?

- Nie będę reklamował, bo mi po prostu nie wypada. Bardzo ciężko żyje się w Nowej Soli, jest tam duży procent bezrobocia. Kiedyś to miasto słynęło z bardzo dobrze rozwiniętego przemysłu ciężkiego, metalurgicznego i włókienniczego. Ale to wszystko upadło, pozostał tylko smutny widok rozpadających się murów tych fabryk. Odwiedzam to miasto co jakiś czas, moja mama tam mieszka, ojciec także, brat. Cała rodzina.

Jesteś najsłynniejszym mieszkańcem Nowej Soli?

- Nie, nie, nie. Najsłynniejszym był Józef Młynarczyk, zdobywca Pucharu Europy z FC Porto. On stamtąd pochodzi, stawiał pierwsze kroki piłkarskie i nadal mieszka tam jego rodzina.

A więc jesteś drugi po Młynarczyku, jeśli chodzi o świat piłki nożnej i sportu.

- (śmiech) Jeśli chodzi o futbol to tak. Kiedyś Dozamet występował przez 2 sezony w II lidze, później była jeszcze szansa na trzeci raz, ale przegrał w decydującym meczu u siebie z Dzierżoniowem. I marzenia prysły.

Masz marzenie, aby wrócić do Nowej Soli i zagrać w tamtejszym klubie? Tak jak to robi wielu piłkarzy wracając do macierzystych klubów, w który stawiali pierwsze kroki.

- Ja wiąże swoją przyszłość z Gdańskiem, bardzo podoba mi się to miasto i jego klimat. Chcielibyśmy z żoną zamieszkać w Gdańsku i rozwinąć tu skrzydła.

W ostatnim czasie sporo zmian zaszło w twoim życiu prywatnym: ślub, narodziny syna. Jaki wpływ na piłkarza ma rodzina i stabilizacja?

- To człowieka dodatkowo mobilizuje i jest bardzo ważne. Są okresy, kiedy zawodnik może grać i ma także czas na zabawę. Ale w pewnym czasie musi przyjść stabilizacja. Bardzo kocham swoją żonę i nie żałuję żadnego kroku, który zrobiłem w ostatnim okresie. Ślub był dla mnie ważnym przeżyciem, był to ślub kościelny tzw. konkordatowy. Wywarł na mnie duże wrażenie, ustabilizował jako człowieka. I narodziny naszego syna były dla mnie niesamowitym przeżyciem. Byłem przy porodzie od samego początku do końca. Jak sobie człowiek przypomni tamte chwile, to gęsia skórka do tej pory się pojawia. Cieszę się, że tak się nam układa życie.

Czy stabilizacja w życiu prywatnym ma wpływ na formę piłkarza?

- Zdecydowanie tak. Podstawowa sprawa: jeśli w domu jest dobrze, rozumiemy się, jeśli w klubie jest stabilizacja i nie trzeba się o nic martwić, a piłkarz jest wyłącznie od grania w piłkę, to nie ma takiej siły, jeśli ktoś coś potrafi, ma troszeczkę talentu i włoży w to troszeczkę pracy, aby w pewnym momencie nie zaczął grać dobrze. Stabilizacja w klubie i w domu przybliża każdego zawodnika i sportowca do optymalnej formy.

Mieliście udany początek sezonu. Najpierw trzy zwycięstwa, a następnie niespodziewany remis z Górnikiem i porażka z Polonią. Mecz z Polkowicami oglądałeś z trybun. Jak to wyglądało z boku? Nie miałeś ochoty wejść na boisko?

- Jeśli zawodnik ogląda grę swoich kolegów z trybuny i wie, że w żadnym stopniu nie może pomóc zespołowi, to wiadomo, że bardzo korci, aby wejść na boisko i pomóc drużynie. Nie ma chyba zawodnika, który by myślał inaczej, który w trudnym dla drużyny momencie nie chciałby wejść na boisko i pomóc drużynie.

Z kim rywalizujesz o miejsce w składzie?

- Nie podchodzę tak do tego. Patrzę tylko i wyłącznie na siebie. Zasada jest jedna: jeśli zacznę się patrzeć na kolegów, to zabraknie czasu na to, abym ja dobrze wyglądał. Patrzę przed siebie i trzeba się na tym koncentrować, a nie na tym, z kim rywalizuję o miejsce w składzie. Ostatnie mecze i dni pokazały, że każdy w zespole jest ważny. Wiadomo, że jak ktoś nie wychodzi w podstawowym składzie, to czuje sportową złość. Ja tak samo, jeśli czuję się mocny i dużo lepszy od kogoś, kto na dzień dzisiejszy w oczach trenera uzyskał lepszy wizerunek. Wtedy haruję, aby pokazać, że to ja muszę zagrać w następnym meczu. I tak to powinno wyglądać.

Trener na pomeczowej konferencji po Polkowicach jako jeden z powodów remisu wymienił, że w zespole zabrakło piłkarza o agresywności Marcina Szulika.

- To bardzo miłe, budujące słowa. Ja już po meczu z Podbeskidziem czułem, że zaczynam przypominać siebie z tych najlepszych dla mnie dni piłkarskich, że jestem bliżej optymalnej formy. Cieszy mnie to jako człowieka i piłkarza i powinno cieszyć także kibiców oraz ludzi z otoczenia Lechii. A przede wszystkim sztab szkoleniowy. Ja czuje się na dziś mocny i szkoda, że miałem kilkudniową przerwę. Chodzi o to, aby tych dni przerwy było jak najmniej. Miałem 5 dni wolnego, a każdy dzień jest ważny.

Trener Fornalik z Polonii chyba mógł być zadowolony, że nie wystąpiłeś? Swego czasu ściągnął cię do Górnika Zabrze i chwalił jako piłkarza.

- Bardzo się cieszę, że spotkałem na swojej drodze trenera Fornalika. Nauczył mnie paru rzeczy, związanych przede wszystkim z taktyką i zachowaniem na boisku. I na pewno dołożył jakąś cegiełkę do mojej lepszej gry. Szkoda, że nie dane było mi wystąpić na stadionie Polonii. Tam jest bardzo fajne boisko i zawsze dobrze mi się tam grało. Atmosfera tego stadionu, nie do końca może piłkarskiego, zawsze mi pasowała i zawsze mi się tam dobrze grało. Trudno, pewnych rzeczy nie przeskoczymy.

Największe kuriozum

Jak trafiłeś z Nowej Soli do reprezentacji Polski juniorów?

- Sprawa była bardzo prosta. Kiedyś pojechałem z rocznikiem starszym, załapałem się do reprezentacji okręgu na Puchar Michałowicza do Kętrzyna. Tam był trener Zamilski, który szukał ludzi do tworzonej reprezentacji rocznika 76/77. Na tym turnieju w miarę dobrze się zaprezentowałem, trener Zamilski podszedł do trenera okręgu, wziął moje dane i za jakiś czas przyszło powołanie. I z małą przerwą powoływał mnie już regularnie.

Czy przyjaźnie z tej "złotej" reprezentacji nadal istnieją w twoim życiu?

- Nie do końca. Na pewno moim przyjacielem pozostał Maciej Terlecki, z którym utrzymuję kontakt telefoniczny. Kilka razy byłem u niego w Łodzi, on u mnie też. Potem spotkaliśmy się w Stomilu Olsztyn. Z innymi zawodnikami bardzo ciężko.

Kilku twoich kolegów już zakończyło karierę np. Magiera czy Szymkowiak. Jak myślisz, czemu tak się dzieje?

- To są losy ludzi. Każdy ma gdzieś zapisaną swoją książkę i strona po stronie czyta się ją. Ciężko powiedzieć, dlaczego zakończyli karierę. Na pewno znaleźli sposób na inne życie. Myślę że mogła też mieć na to wpływ eksploatacja. Bo już jako 16-, 17-letni piłkarze byliśmy w seniorskich kadrach. Mnie jeszcze cieszy gra w piłkę.

Którego z kolegów z kadry zaprosiłbyś do gry w Lechii obecnie?

- Na pewno Maćka Terleckiego, Jacka Magierę i Mirka Szymkowiaka. Z mistrzostw świata zaprosiłbym Maćka Żurawskiego i Artura Wichniarka. Arka Radomskiego też bym zaprosił. Na pewno jeszcze kilka osób by się znalazło. Losy każdego z nas różnie się potoczyły. Ale trzeba przyznać, że większość dostąpiła gry w I lidze i grała na przyzwoitym poziomie. Wielu - jak Wichniarek, Radomski, Kukiełka czy Żurawski grała, bądź gra, w pierwszej reprezentacji. A choćby Marcin Drajer nadal gra w Unii Janikowo.

- W ogóle Terlecki to był największy potencjał piłkarski z całej naszej kadry. To, że Maćkowi nie wyszło, to ja się bardzo dziwię. Ale tak się układają ludzkie losy.

- Na mnie na początku w Dozamecie też nikt nie stawiał. Później w klasie sportowej nikt nie wierzył, że ja kiedykolwiek mogę zagrać w I lidze. Taka jest prawda. Ale jakąś iskierkę Bożą dostałem i ciężką pracą doszedłem do jakiegoś sukcesu. Trzeba mieć charyzmę i ochotę do ciężkiej pracy.

Jak to się dzieje, że sukcesy juniorskie nie przekładają się na piłkę seniorską? Mówi się, że trenerzy w reprezentacjach młodzieżowych są nastawieni na sukces sportowy.

- Ale ja myślę, że trzeba zmienić styl rozumowania. Weźmy taką Hiszpanię, która odgrywa znaczącą rolę w piłce młodzieżowej, a później przekłada się to na grę klubów i reprezentacji. Nigeryjczycy podobnie. Cały czas mówimy, że juniorzy coś osiągnęli, a seniorzy nic. A przepraszam, przecież ostatnio dwa razy z rzędu pojechaliśmy na mundial. Wiadomo apetyt wzrasta w miarę jedzenia. Pojechaliśmy raz na mistrzostwa świata, nie odnieśliśmy sukcesu, pojechaliśmy drugi raz i ponownie nie wyszliśmy z grupy. Gdzieś tam też tkwi problem.

Grałeś też w reprezentacji olimpijskiej u Pawła Janasa?

- Grałem, ale zostałem przez tego trenera szybko odstrzelony. Janas nie był zwolennikiem mojego talentu. Nie mam żalu. Ktoś wpada w oko, ktoś wypada. Ja zostałem odsunięty na boczny tor. Szkoda że ta grupa chłopaków nie pojechała na Olimpiadę do Sydney. Przegrali wtedy fatalnie z Turcją.

W meczu z Polkowicami Paweł Pęczak otrzymał czerwoną kartkę w ważnym dla Lechii momencie. Jakbyś ocenił ten jego występek? Czy nie było to nieodpowiedzialne zachowanie z jego strony?

- Nie nazwałbym tego tak. Pierwsza kartka, którą Paweł otrzymał, to było nieporozumienie. Za tamten faul sędzia nie powinien go karać. Nie był to brutalny faul, nie był to faul taktyczny. Paweł jest znany z bardzo agresywnej gry, zostawia serce na boisku. Czasami tak bywa, że zespół traci jednego, bądź dwóch zawodników i musi sobie radzić. Nie mam do Pawła jakichkolwiek zastrzeżeń. Po prostu on walczy w każdym meczu i to widać. Pokazuje swoją postawą na boisku, jak powinien walczyć każdy z nas. A to, że zdarzają się kartki, to taka jest właśnie piłka.

- Rozumiem jakby kopnął kogoś w tyłek, jak ja to zrobiłem na Wiśle Kraków, kiedy w ten sposób potraktowałem Kulawika. I dostałem czerwoną kartkę, ale wiedziałem przynajmniej za co. A w przypadku Pawła nie było to do końca jasne. To był typowy ferwor walki - nie ma zmiłuj się, nie ma straconych piłek. Kibice tego oczekują cały czas, po to przychodzą na stadion: aby obejrzeć dobry mecz, żeby padła bramka, ale też żeby była walka. I na tym to polega. Kartki się zdarzają, jeśli ktoś atakuje piłkę, to czasami trafi na wyprostowaną nogę. To samo zdarza się także na treningach, ale nie ma między nami pretensji.

Ty też jesteś uważany za takiego zawodnika, który nie odstawia nogi. Jednak tylu kartek, co "Pęki", nie otrzymujesz.

- Powiem wprost: Pawła sędziowie mają gdzieś zakodowanego. Tak samo trenerzy mają swój wywiad piłkarski, tak samo sędziowie, wydaje mi się, też mają swój wywiad. Czyli wiedzą, gdzie jadą, z kim mają do czynienia, kogo się mogą spodziewać, który z zawodników jest agresywny, kto walczy fair. Mają rozpisanych większości zawodników.

Czy wy, piłkarze, też macie rozpisanych sędziów?

- Szczerze mówiąc, nigdy nie zwracałem na to uwagi. Ale myślę, że to nie byłoby głupie, żeby każdego sędziego, który przyjeżdża, mieć pod obserwacją, patrzeć jak on sędziuje, na co zwraca uwagę. Myślę, że będzie to następny krok do pełnego profesjonalizmu w klubie. Klub Lechia Gdańsk idzie w dobrym kierunku, obrał dobry tor. Tor zwany "pełny profesjonalizm". Oby cały czas trzymała się tego kierunku.

A jak było z tą czerwoną kartką, którą otrzymałeś w meczu w Gdańsku z Zawiszą?

- Do tej pory nie wiem, za co ją dostałem. Nic temu gościowi nie zrobiłem, tylko się obróciłem, on wpadł na mnie. Nie rozmawiałem potem z sędzią o tym i nie mam zamiaru. Nawet nie wiem, kto ten mecz prowadził, bo nie zwracam na to uwagi. Oni mają prowadzić spotkanie i nie przeszkadzać. To było największe kuriozum w mojej karierze piłkarskiej i moja trzecia czerwona kartka. Oprócz tej słusznej, za Kulawika, dostałem także czerwień w meczu Stomilu z Dyskobolią. Sędzia Ryszka uznał, że chciałem kopnąć przeciwnika, ja mam niestety inne zdania na ten temat.

Znalazłem taką ciekawostkę, że według nowych przepisów, które obowiązują w ekstraklasie, nie jesteś wychowankiem żadnego klubu, gdyż w wieku 15-21 lat nie rozegrałeś 3 sezonów w jednym klubie. Co ty na to?

- (śmiech) Dobre. To niech zrobią mnie wychowankiem krajowym. Albo nie - jestem wychowankiem Lechii Gdańsk. Ja się tu czuję jak u siebie w domu.

Jesteś narodzony po raz drugi?

- Bardzo dobrze się tu czuję i chciałbym odbudować się do końca. Będę dążył do tego i nie poddam się. Ludzie z otoczenia, którzy mają ze mną do czynienia, wiedzą, że ja nie lubię się poddawać. Na dzień dzisiejszy jestem już zdrowy, a myślą przewodnią dla mnie jest najbliższy mecz. I na ten z Odrą jestem do dyspozycji trenera. Poprzeczkę postawiłem sobie wysoko i chciałbym ją kiedyś zahaczyć, przynajmniej czołem.

Co sprawia, że w Gdańsku czujesz się jak w domu?

- Myślę że ludzie, którzy mnie otaczają takim ochronnym ramieniem. I ludzie, którzy przede wszystkim mi zaufali. Postawili mi pewne warunki, ja bez wahania zdecydowałem się je przyjąć. To nie były warunki czysto finansowe, to były także warunki mentalne, duchowe. I ja to przyjąłem. Ludzie, którzy uwierzyli we mnie na dzień dzisiejszy się na mnie jeszcze nie zawiedli. I w ogóle się na mnie nie zawiodą. Mam taką nadzieję i będę robił wszystko, aby kiedyś Marcin Szulik był wizytówką tego klubu.

Legendą?

- Legendą to za mocno powiedziane. Legendy się rodzą raz na jakiś czas. Chciałbym być dobrze postrzeganym człowiekiem, który pracuje i jest oddany całym sercem dla klubu Lechia Gdańsk.

Dziękujemy za rozmowę.

- Ja też dziękuję. Pozdrawiam kibiców Lechii, a w szczególności ekipę z Pruszcza.

Opinie (2)
Ludzie Lechii
Copyrights lechia.gda.pl 2001-2024. Wszystkie prawa zastrzeżone.
kontakt | 0.257