Przykładem, że wszystko jest jeszcze możliwe, jest chimeryczna postawa rywali Lechii, którzy lubią przegrywać, gdy zupełnie nikt się tego po nich nie spodziewa, a także niezahamowany rozwój afery korupcyjnej. Niewykluczone, że nawet dalsze niż trzecie miejsce na mecie sezonu drugoligowego będzie skutkowało udziałem w barażach. Z jakim pierwszoligowcem biało-zieloni mieliby jednak jakiekolwiek szanse, skoro od ponad miesiąca nie potrafią nawet strzelić gola drużynie z własnej ligi, tego nie wie nikt. Napompowany przed rundą i w jej początkowej fazie do niebotycznych rozmiarów balon euforii nie pękł w Sosnowcu z hukiem tylko dlatego, że powietrze systematycznie ulatywało z niego od meczu z Górnikiem Polkowice i dzisiaj pozostał już tylko nie robiący na nikim wrażenia flak.
Do Zagłębia Lechia miała ostatnio fart. Zremisowała w Sosnowcu w roli drugoligowego beniaminka, a trener gospodarzy tak zachwycił się wówczas grą Sławomira Wojciechowskiego, że wypalił nawet o powołaniu go do reprezentacji. Ubiegłej wiosny gdańszczanie wygrali u siebie 2:0 po golach Piątka - na samym początku gry - i Króla - na sam koniec. Mecz jesienny na długo zapadnie w pamięć z powodu nieprawdopodobnej końcówki. Zagłębie prowadziło w 90 minucie już dwoma bramkami, żeby ostatecznie w sobie tylko znany sposób wyjechać z Traugutta z zaledwie jednym punktem.
- Będzie 2:0 dla nas, śniło mi się to. A sny mam prorocze - wieszczył w pociągu specjalnym Przemek, kibic Lechii. W tak optymistyczną wizję wierzyli już jednak nieliczni, czego najlepszym dowodem frekwencja gdańskich fanów w Sosnowcu. Mimo że Zagłębie było skłonne przeznaczyć dla gości nawet pół tysiąca biletów, ostatecznie udało się uzbierać - i to z niemałymi problemami - ledwie 250 chętnych. Marne w ostatnim czasie wyniki zrobiły swoje i skutecznie zniechęciły ludzi - gdyby nie wsparcie sponsorów i zaangażowanie Stowarzyszenia "Lechiści", wyjazd w ogóle nie doszedłby do skutku. Na szczęście sektor gości nie musiał świecić pustkami jak w sierpniu 2005 roku, gdy pod pretekstem jego rzekomego remontu Zagłębie doprowadziło do zablokowania przyjazdu zorganizowanej grupy kibiców z Gdańska.
Pierwsza połowa nie pozostawiła złudzeń, że los Lechii uda się odmienić. Nie pomogły żadne nadzieje ani zaklęcia (Dariusz Gładyś miał między innymi specjalnie przywieźć na mecz swojego ojca, gdyż był on już kiedyś ponoć świadkiem wyjazdowego zwycięstwa Lechii - choć można to też interpretować jako totalną bezsilność - pewnego rodzaju taniec deszczu). W siódmej minucie Piątkowski ograł Łożyńskiego i tak dośrodkował na głowę Prymuli, że wszystkie przedmeczowe założenia już na samym początku diabli wzięli. Gdyby w 28 minucie sędzia dostrzegł jeszcze faul Bredego w polu karnym, byłoby już po meczu. Zagłębie było aktywne i parokroć zagroziło bramce Bąka, natomiast grająca z wiatrem Lechia nawet nie próbowała uderzeń z dystansu, co więcej, w ogóle nie oddała jakiegokolwiek strzału. Wysokie dośrodkowania na samotnego Cetnarowicza i naiwna wiara, że uda się w ten podwórkowy sposób przełamać strzelecki impas, były pierwszym z gwoździ do trumny.
Cóż z tego, że po przerwie to biało-zieloni dyktowali już warunki gry, że byli aktywniejsi i stworzyli sobie lepsze sytuacje, że wprowadzenie Kosznika okazało się bardzo trafną decyzją, że byli bliscy wyrównania, skoro jedynego gola znów zdobyli gospodarze. Brede popełnił błąd i Folc wyszedł sam na sam z Bąkiem. Różowy bramkarz Lechii co prawda obronił uderzenie, ale wobec dobitki z ostrego kąta był już bezsilny. Dla strzelca - 12. gol w sezonie; dla podającego prostopadle Berensztajna - 12. asysta; dla lechistów - frustracja, że nie potrafią być nawet w ułamku tak skuteczni. 563 minuty bez gola brzmi niewiarygodnie w odniesieniu do drużyny, która zainaugurowała rundę pokonując pięć razy golkipera Unii Janikowo.
Lechii nie pomogły nawet wydarzenia niezwiązane bezpośrednio z meczem. Podczas gdy nad Gdańskiem świeci słońce Euro 2012 i perspektywa budowy stadionu o światowych standardach, tak nad Sosnowcem gęstnieją czarne chmury. We wtorek kolejnym aresztowanym w związku z aferą w polskim futbolu okazał się dyrektor Zagłębia ("Zagłębie, gdzie wasz dyrektor?" - śpiewali złośliwie gdańscy kibice), co teoretycznie mogło podciąć skrzydła piłkarzom. Lada moment ich pracodawca może dołączyć bowiem do grona najbardziej umoczonych w korupcyjnym procederze i doświadczyć ze strony PZPN na przykład karnej degradacji. Po skazaniu na spadek z ligi Arki Gdynia, jej zawodnicy zaczęli przegrywać wszystkie mecze jak leci i dopiero ostatnio zdołali wydostać się z dołka. Zagłębie takiego kryzysu uniknęło i jest coraz bliżej zajęcia miejsca gwarantującego bezpośredni awans.
A Lechia? Cóż, jak pod wozem, tak pod wozem. Wszystkie ważne wyjazdowe mecze - przegrane. Zawodzą obrońcy, zawodzą pomocnicy i tylko co do napastników można mieć wątpliwości, bo trudno stwierdzić, czy tacy w ogóle są w drużynie. I pomyśleć, że Cetnarowicz naprawdę był postrachem bramkarzy w rundzie jesiennej, bezbarwny jak woda Rogalski transferowym hitem zimy, a najskuteczniejszy rezerwista Ł. Dziengielewicz nie otrzymał jeszcze w drugiej lidze nawet minutowej szansy. Niewiele już brakuje, żeby zatęsknić za Królem, który Zagłębiu akurat zawsze umiał coś strzelić. Wiarę stracił już nawet trener Borkowski, który stwierdził, że porażka przekreśla szanse Lechii na pierwszą ligę. Jeżeli tak, to warto dać szansę tym, którzy jej póki co nie otrzymali. Bo ci, którzy ją otrzymali - nie sprostali nadziejom i presji. Zawiedli, zawodzą nadal i końca tych zawodów nie widać.