Jacek Kurski, gdański poseł reprezentujący Prawo i Sprawiedliwość. Należy niewątpliwie do czołówki obecnej sceny politycznej, jest jedną z najbardziej medialnych postaci. Jako jeden z nielicznych czynnych polityków dość często gości na meczach gdańskiej Lechii, nie tylko tych domowych. Kibic Biało-Zielonych od 1976 roku. W latach 1998-2002 prezes OSP Lechia Gdańsk. Do dziś członek Stowarzyszenia OSP.
Jacek Kurski dla opinii publicznej wywołuje dość skrajne emocje. Cześć osób szanuje go za jego skuteczną działalność polityczną, a część określa go jako politycznym zawadiaką.
Podobnie jest z kibicami Lechii. Pokolenie fanów z lat 80. pamięta jego działalność w podziemiu, obecność na meczach Lechii oraz akcji skierowanej przeciwko ówczesnej władzy komunistycznej.
Następne pokolenie dorastające w latach 90. do dziś na pewno pamięta go z hasła "Lechia w I lidze" umieszczonego na plakacie wyborczym. Do dziś nie zostało ono zrealizowane - mało tego, lechiści jeszcze za kadencji Kurskiego sięgnęli dna i musieli grać w VI lidze.
Obecne pokolenie identyfikuje Jacka Kurskiego głównie jako polityka, który pokazując się na Traugutta chce zebrać wyłącznie głosy wyborców.
Każdy z tych powyższych osądów nie do końca jest prawdziwy. Przez ostatnie lata wokół Kurskiego urosło wiele mitów, fałszywych stereotypów. Jak jest naprawdę? Każdy musi chyba ocenić sam. My staraliśmy się wydobyć od Jacka Kurskiego powody, dla których w ostatnim czasie jego nazwisko zostało ponownie kojarzone z Lechią Gdańsk. Życzymy miłej lektury.
Jacek Kurski - fotografia podczas rozmowy z redakcją lechia.gda.pl fot.1
Jacek Kurski - fotografia podczas rozmowy z redakcją lechia.gda.pl fot.2
Jak pan ocenia miniony sezon z punktu widzenia kibica?
- Ambiwalentnie, dlatego że cel sportowy założony przed sezon został w sumie zrealizowany - pierwsza szóstka. Ale z drugiej strony, wobec szans pozasportowych, jakie się pojawiły na awans, to oczywiście jest złość na te siedem meczów bez strzelonej bramki. To tak naprawdę zadecydowało o tym, że awansu nie ma. Wystarczyło zdobyć 4-5 punktów więcej i byłaby pierwsza liga.
Jest w panu kibicowska złość?
- Trochę jej mam. Te siedem meczów jest dla mnie niewytłumaczalne. Pierwsze trzy spotkania były euforyczne, 11 bramek i 9 punktów, a potem taka wtopa. Strasznie przykre. Ambiwalentna ocena, ale na pewno aspiracje są i trzeba walczyć dalej.
A jak pan ocenia z punktu widzenia byłego prezesa cel określony przed Lechią? Przed sezonem pierwsza szóstka, natomiast wiosną - walka o awans. Nie za huczne były to deklaracje, nie lepiej było "siedzieć cicho" i robić swoje?
- W sporcie ludziom zawsze udziela się dar szczerości i serca. Kiedy zimą się okazało, że pod kuratelą ministra Ziobry śledztwa idą dalej i mafia piłkarska się sypie, to oczekiwania walki o pierwszą ligę stały się realistyczne. Wystarczyło tylko po trzech zwycięskich meczach wygrywać wszystko u siebie i awans by był.
To niepowodzenie wzmocni drużynę czy wręcz przeciwnie, osłabi ją i w przyszłym sezonie nie będzie liczyła się w walce o awans?
- Nie wiem, jaka jest teraz refleksja zarządu. Nie jest moją intencją wchodzić w sprawy sportowe, ale na pewno jakieś wnioski kadrowe powinny być wyciągnięte. Osobna sprawa czy także wobec trenera. Czy przypadkiem nie jest tak, że klub dlatego broni "Borka", bo po prostu nie ma pieniędzy na trenera z górnej półki? To może być powód obstawania przy obecnym trenerze.
Czy nie za mało wyciągnięto konsekwencji wobec winnych niepowodzenia? Czy może wręcz przeciwnie, nie należało podejmować pochopnych działań?
- Nie mam wygodnej pozycji do szczerości na ten temat. Analizy sportowe w ustach polityka, który stara się wspierać pozyskiwanie pieniędzy, byłyby zawsze odczytywane jako wskazanie. Wolę unikać takich sytuacji.
W ostatnim czasie znów było o panu głośno w kontekście Lechii. Najpierw zwołał pan konferencję odnośnie wysłania listu do Lotosu. Czy jednak nie było to swego rodzaju wymuszenie na koncernie paliwowym? Pojawiły się opinie, że jest to pewnego rodzaju szantaż.
- Chcę powiedzieć, że do tego rodzaju zachowania, czyli pełnej jawności poczynań wobec Lechii, kibiców i opinii publicznej zmusiły mnie i skłoniły doświadczenia sprzed 6 laty. Byłem wtedy prezesem OSP Lechia przez 3,5 roku, bo czułem się w obowiązku - skoro na plakacie napisałem sobie hasło "Lechia w I lidze" - przyjąć propozycję zarządu OSP, aby zostać prezesem. Oddałem prawie cztery lata pracy społecznej Lechii, zasuwałem jak torpeda, aby przekonywać sponsorów. Jeździłem pięć razy do Ptaka, do Rzgowa, aby odzyskać akcje Lechii dla Gdańska. Poświęciłem mnóstwo pracy i serca. Zarządy Lechii odbywały się co tydzień i trwały średnio po 3-4 godziny. Jednak wszystkie te działania prowadziłem poza wiedzą opinii publicznej.
- Przez cztery lata zrobiłem jedną, najwyżej dwie konferencje. Bo zawsze bałem się zarzutu, że Kurski wykorzystuje Lechię do celów politycznych i promocyjnych. W związku z tym nie nadużywałem tego, ale skutek był taki, że ludzie nie wiedzieli, co ja robię i jakie podejmuję inicjatywy. I spojrzeli w ten sposób, że miała być pierwsza liga, a jest szósta. Bo jak nie można było dogadać się z Borowczakiem w 2001 roku i po upadku Lechii-Polonii odzyskać członu Lechii z Lechii-Polonii oraz mieć trzecią lub w najgorszym wypadku czwartą ligę, to z ówczesnym zarządem podjąłem decyzję, że startujemy od nowa. Powstało więc wrażenie, że miała być ekstraklasa, a jest tylko VI liga. Wówczas pojawiła się skrajnie niesprawiedliwa ocena mojej osoby, co wynikało wyłącznie z braku marketingu i jawności działań z mojej strony.
- Dlatego teraz sobie powiedziałem, że jeśli kiedykolwiek mam się w Lechię zaangażować, to od początku do końca w sposób absolutnie jawny, czarno na białym, z podziałem ról, kto za co odpowiada i kto jakie podejmuje inicjatywy. Dlatego zorganizowałem tę konferencję całkowicie świadomie. I w dosyć szczególnym momencie, tzn. nie wtedy, kiedy Lechia po trzech zwycięskich meczach wiosną szła jak burza do ekstraklasy, bo by powiedziano, że się podłączam pod niemal pewny sukces, ale przeciwnie - po tych siedmiu meczach, kiedy zdobyła w tych spotkaniach 2 punkty i nie strzeliła żadnej bramki. Wtedy postanowiłem zrobić konferencję z jakimś takim dodaniem "poweru" piłkarzom, aby ich także zmobilizować.
- Ważną okolicznością było także to, że w tym samym czasie pojawiła się sprawa EURO 2012. Wiedziałem, że podaję rękę Lechii w sytuacji bardzo trudnej, wręcz dramatycznej. I uważam, że to było z mojej strony uczciwe. Krótko mówiąc, nie było żadnego wymuszenia na Lotosie, tylko jasne postawienie sprawy: największy zakład, najbardziej popularna dyscyplina, najważniejszy klub dla Gdańska, strategiczna impreza EURO 2012. Musi więc być I liga. Jeśli nie Lotos, to kto? Kwiaciarki z hali dominikańskiej? Kibice? Opłaty parkingowe? Bzdury.
- Cały biznes piłkarski opiera się na pieniądzach strategicznych: albo państwowych, albo dużych koncernów krajowych czy zagranicznych. Mistrzem Polski jest Zagłębie, za którym stoi państwowa firma KGHM, wicemistrzem BOT - także sto procent państwowych pieniędzy z energetyki. Więc o czym tu w ogóle mówić? Nagle Lotos ma stroić miny? Więc kiedy słyszę, że zmuszam, wymuszam czy szantażuję prezesa Olechnowicza, to mi się śmiać chce. Dlatego, że nawet gdyby przyjąć tę logikę, to ja przez 5-7 lat nie "szantażowałem" Lotosu i też nie dawał pieniędzy. To czym się różni jedno od drugiego?
Tak procentowo, gdyby miał pan to ocenić, ile było w tym zagraniu w stronę Lotosu motywacji kibicowskiej, a ile politycznej?
- 90% kibicowskiej, a 10% politycznej, ale nie w sensie autopromocji siebie, tylko upublicznienia tematu wśród decydentów. Ja miałem drugi najlepszy wynik w kraju w wyborach do Sejmu spośród kandydatów, którzy startowali spoza pierwszego miejsca. Otrzymałem 26,5 tys. głosów. Więc dla głosów tego nie robię, bo sobie poradzę. Ja po prostu Lechię kocham od zawsze. Dlatego uważam, że jest niedostateczna presja elit właśnie politycznych, aby załatwić strategicznego sponsora.
- Wszyscy uważają, że tak jak jest, jest dobrze. Nie jest dobrze. Jest zawsze za mało, za późno i w takim rozproszeniu starań nigdy nie będzie pierwszej ligi. Zrozumiałem, że ten temat trzeba postawić teraz na ostrzu noża, więc te 10% politycznej motywacji jest właśnie taką pozytywną próbą zaangażowania świata polityki, który decyduje de facto o pieniądzach w Polsce, również w Gdańsku do pomocy Lechii, a 90% - czysto kibicowskiej. Promocji zero, bo dla mnie jest to temat ryzykowny i łatwo go wykorzystać przeciwko mnie.
To ciekawe, bo konferencja odbywała się na tle niebieskiej planszy PiS-u. Nie było np. flagi Lechii...
- Ale były szaliki Lechii. Ta plansza była, bo ona zawsze tam stoi. Bo to jest tak, gdyby zdjąć planszę PiS-u, to pojawiły by się zarzuty, że jest to perfidia podwójna, bo wiadomo, że to jest polityk PiS-u, że to służy PiS-owi, że plansza została zdjęta i udaje, że nie jest z PiS-u. Dlatego grajmy już w otwarte karty, jestem politykiem PiS-u, jestem liderem w Gdańsku oraz w regionie pomorskim. Chcę pomóc Lechii i nie widzę w tym nic złego.
Ale nie ukrywajmy, że już od dłuższego czasu jest poważny konflikt między grupą Lotos a PiS-em, a w szczególności panem. 1,5 roku temu z podobną inicjatywą wystąpił Pan w stosunku do drużyny żużlowej. Wtedy chodziło o to, aby grupa Lotos wsparła I ligę, kiedy drużyna żużlowa się sypała. Wówczas zakończyło się to fiaskiem i Lotos wybrał opcję drugoligową, czyli odbudowę klubu. Coś łączy te dwie sprawy?
- Nie łączy. Z taką propozycją przyszli do mnie wtedy Zenon Plech i Gerard Sikora. Nigdy się żużlem nie zajmowałem, ale uwierzyłem ich opinii, ich zdaniu i starałem się pomóc. Nie udało się. Ja się na żużlu nie znałem i wydawało mi się, że Sikora z Plechem uczciwie mówią. Potem Plech przeszedł do tej drugiej inicjatywy. Ale o to nie mam pretensji.
Wracając do tego konfliktu PiS-u z grupą Lotos. Powszechnie wiadomo, że PiS chciałby wymienić prezesa Olechnowicza, żeby ktoś inny sprawował tę władzę. W jednej z niedawnych gazet można było wyczytać: "Nieoficjalnie politycy PiS przyznają, że awantura z Lechią w tle ma być jednym z argumentów przeciwko prezesowi spółki".
- To jest zdanie gazety, że ktoś coś nieoficjalnie...
Ale nie zaprzeczy pan, że konflikt PiS-u z Lotosem ciągnie się od wielu, wielu miesięcy.
- Tym bardziej dziwię się prezesowi Olechnowiczowi, że nie skorzystał z okazji, żeby polepszyć swoje stosunki z PiS-em. Akurat sponsorowanie Lechii Gdańsk to jest zaszczyt dla prezesa Olechnowicza, a nie promowanie, z całym szacunkiem, Małysza na Żuławach. Firma jest żuławska, a promuje skoki narciarskie czy koszykarki z Gdyni. Koszykarki proszę bardzo, ale trzeba pamiętać, że to jest firma gdańska. Kiedy mówiłem o długu Olechnowicza wobec Gdańska, to ten dług jest oczywisty.
- Niezbyt przychylni dziennikarze jednej czy drugiej gazety zrozumieli, że to jest dług na zasadzie takiej, że skoro Kurski nie wywalił jeszcze Olechnowicza, to Olechnowicz ma dług i powinien spełniać zachcianki Kurskiego. Bzdura. Chodziło o zupełny inny rodzaj długu. Chodziło o taki dług wobec miasta, że Gdańsk obronił podmiotowość Lotosu. Gdyby nie determinacja środowiska gdańskiego, gdyby nie protesty w obronie Lotosu, to dziś Lotos byłby pryszczem na ciele, trybikiem w dużej maszynie Orlen-Możejki-Lotos. Nie miałby podmiotowości, a sponsoring załatwiałoby się w Płocku. Nie byłoby tej firmy po prostu. Prezes Olechnowicz powinien być wdzięczny, że w ogóle ma czego być prezesem. To jest pierwszy rodzaj długu.
- A drugi rodzaj długu jest wobec Lechii jako zjawiska solidarnościowego. Klub jest tak zasłużony dla obrony Solidarności, że jak "psu zupa" należy się pomoc klubowi ze strony Wolnej Polski. Kibice Lechii nadstawiali kark i tyłek i zdrowie za to, żeby hasło Solidarności przeżyło. Nie tylko w Brygidzie (Kościół pw. Św. Brygidy - przyp. red.), ale także gdzieś na mieście. I stadion przy Traugutta był jedynym takim miejscem w całej Polsce północnej. I o tych dwóch długach myślałem w kontekście Lotosu i prezesa Olechnowicza.
Czy to nie paradoks, że Polska jest wolna od 18 lat, że politycy z Gdańska piastowali wiele wysokich funkcji państwowych (ministrowie, Prezydent Polski), a Lechia nie może odzyskać tego blasku?
- Oczywiście, że paradoks. Bardzo smutny paradoks. I boli mnie taka niejednoznaczność poparcia dla Lechii. Zwróćcie uwagę, że kiedy rzuciłem hasło "Lotos dla Lechii", to w rozsądnej części opinii publicznej nie było żadnego głosu sprzeciw. Ale po kilku dniach zaczęły się jakieś "podsrywki". Po paru dniach doszło do naszego spotkania, kiedy to prezydent Adamowicz, prezes Olechnowicz i ja uścisnęliśmy sobie ręce. Czyli klimat pozytywny. A tu nazajutrz w Dzienniku Bałtyckim na pierwszej stronie ukazał się tekst pt.: "Niemoralna propozycja odrzucona".
- Nigdzie wcześniej nie było mowy, że propozycja jest niemoralna, nikt także nie powiedział, że została odrzucona. Widać było, że jest to w jakiś sposób sterowane. Ktoś celowo psuje klimat. Bo co jest niemoralnego w tym, że Lotos pomógłby piłkarzom Lechii? Czy coś jest niemoralnego w tym, że Lotos sponsoruje żużel w Gdańsku, koszykarki z Gdyni? Czy też skoczka z Wisły?
- Widzę, że nie wszyscy tak naprawdę naszą Lechię kochają. Drugi sygnał był z wypowiedzą pana Olechnowicza po paru dniach, również w Dzienniku Bałtyckim, że rada nadzorcza nie zgadza się na finansowanie Lechii, i to w sytuacji, gdy żadna rada się nie zbierała i nie podejmowała uchwał w tej sprawie. Rada zresztą zdaje się w takich sprawach szczegółowych na zdanie prezesa. Czyli prezes z premedytacją tworzył negatywny klimat. Przykre to jest, bo ja nie widzę słabych punktów koncepcji "Lotos dla Lechii".
Czy sprawa Lotosu jest już zakończona?
- Myślę że nie. Dochodzą do mnie takie informacje, zgodnie zresztą z moją intuicją, niektóre osoby zostały zaskoczone, że tę oczywistą propozycję zgłosiłem akurat ja. I jest takie domniemanie, że jeżeli za dwa miesiące tę samą propozycję powtórzy inny polityk, którego nie będę wymieniał z nazwiska, to wtedy pan prezes Olechnowicz powie, że teraz to jest rozsądna, biznesowa i świetna propozycja. I wtedy Lotos wejdzie. Słyszałem o takim planie. Ja proponuję drogę na skróty. Od razu ogłośmy, że wejście Lotosu to jest sukces wszystkich, tylko nie Jacka Kurskiego. Ogłośmy, że Jacek Kurski nie miał z tym nic wspólnego. Wolę taką opinię, byleby Lechia miała pieniądze.
Jaki jest rozkład sympatii do pana w zarządzie OSP Lechia, orientuje się pan? Niektóre sytuacje są widoczne gołym okiem, np. na sektor w Łomży wchodził pan razem z Dariuszem Krawczykiem. Podobnie było na konferencji z Lotosem. To pana taki najbliższy zwolennik?
- Ja Darka Krawczyka znam od 26 lat. Od ogólniaka, on był w II klasie, ja w I. Dokładnie od 1981 roku. W związku z tym dłużej go znam, niż nie znam. Razem spędziliśmy w podziemiu ładnych parę lat, łączą nas biografie, pasje. I trudno, żeby udawał, że mnie teraz nie zna.
A jak z pozostałymi? W szczególności z tymi z kręgu Prezydenta Adamowicza?
- Mariusza Popielarza też znam kilkanaście lat, jeszcze z czasów studenckich. Macieja Turnowieckiego znam krócej, ale zawsze mieliśmy bardzo poprawne relacje. Nigdy nie było między nami żadnych nieporozumień. Lechia jest taką kategorią dla mnie, która unieważnia wszelkie różnice polityczne. Pod warunkiem, że wszyscy grają szczerze, a nie, że jest jakaś "ściema", aby Kurskiego zrobić w konia. Jestem dużo łagodniejszym człowiekiem niż panowie myślą.
Czy dobrze, że politycy ingerują w kluby piłkarskie?
- Jeżeli pomagają, to dobrze, a jeżeli przeszkadzają, to źle. Nie ma jednego modelu.
Czasami przez kibiców jest to odbierane źle - jako chęć zdobycia głosu wyborczego.
- To się trzeba zdecydować, czego się chce. Czy żeby klubowi szło lepiej, czy nie. Wchodzimy tu już w dyskusję bardzo dziecinną. Kibice mają swój rozum i potrafią ocenić działalność polityka, chociaż, jak pokazał mój przykład sprzed paru lat, jak nie mają informacji, to mogą oceniać niesprawiedliwie. A z drugiej strony wymaga się od polityków jakiejś decyzyjności i pomocy. Z jednej strony oczekuje się, że pomogą, a jak pomogą, to się ich krytykuje, że robią to dla poklasku. Tu jest sprzeczność.
Do Pana osoby największym zarzutem skierowanym przez kibiców było umieszczenie hasła na plakacie wyborczym "Lechia w I lidze", a znalazła się w szóstej.
- Hasło było szczere i od serca. Miałem wtedy 31 lat. Oddałem Lechii cztery najlepsze lata życia. Byłem porażony, że świat biznesu i polityki odwrócił się od Lechii i odsyłał na drzewo, gdy o coś dla Lechii prosiłem. Zrobiłem wszystko, co w tamtych warunkach się dało. Opóźniłem o dwa lata już i tak nieunikniony upadek Lechii. A decyzja, że znalazła się w szóstej, była słuszna. Była stawką na odnowę i budowanie od podstaw. Biorę za to odpowiedzialność.
- Można było się wtedy handryczyć u prezesa Klocka o tę III czy IV ligę, a postanowiliśmy zacząć wszystko od zera. Sama decyzja była trudna, ale uczciwa i taka niezwykle szlachetna. Od nikogo nic nie chcemy, żadnej łaski od okręgowego związku piłki nożnej, od Borowczaka, żeby jakimiś tam zakulisowymi rozgrywkami dali nam IV ligę. Budujemy od VI ligi i przypomnę, że to już w sezonie 2001/02 wystartowaliśmy w A-klasie. Ja byłem prezesem OSP do 26 kwietnia 2002 roku. I już było pewne, że Lechia awansuje. Więc ten marsz zaczął się już za mojej kadencji.
Jest pan z tego dumny?
- Fakt historyczny - tak bym to ujął. Pozostałem członkiem OSP, w życiu żadne funkcje nie są dożywotnie. Wolą większości członków sekcji była to, abym przestał być prezesem i nawet nie kandydowałem na to stanowisko. Uważałem, że jako polityk opozycyjny nie jestem w stanie nic więcej zdziałać. SLD wygrało wybory, prawica przegrała. Więc byłoby to przeszkadzanie Lechii, zachowałem się rozsądnie. Aczkolwiek sprawa plakatu to przestroga, żeby z takimi hasłami w sprawach symbolicznych uważać. Kierować się rozumem, a nie sercem.
Cofając się wstecz, w jaki sposób został pan prezesem OSP Lechia?
- Wygrałem wybory do sejmiku w październiku 1998 roku. W listopadzie, kiedy wybrano mnie na wicemarszałka sejmiku wojewódzkiego, zaproponowano mi funkcję prezesa. Zaproponowało mi to kilka osób, a wyartykułował Mariusz Popielarz. On z tym do mnie przyszedł. I chyba 7 grudnia było pierwsze posiedzenie, na którym zostałem wybrany. Pamiętam, że nie mogłem się w tym wszystkim połapać, w tych zawiłościach: 1 procent akcji, tu 99 procent, Elmet, Malinowski, Rzgów. To był jakiś koszmar. Trzy, cztery Lechie, Olimpie, zarządy. Było sporo tych zawiłości i bytów prawnych z członem Lechia w nazwie.
- Jak ja to zrozumiałem, to mnie to przeraziło, ale wówczas już byłem prezesem i stwierdziłem, że nieźle wdepnąłem. Powinienem raz w miesiącu robić konferencję i uświadamiać kibiców, jak poważna jest sytuacja. Ja tego nie robiłem i to uważam za swój błąd. Paradoksalnie wtedy się wykrwawiłem, a opinię miałem złą. Teraz angażuję się mniej, ale mam większą skuteczność. I widzę, że odbiór mojej osoby się zmienia. Widzę, że jawność poczynań jest ważną i uczciwą sprawą wobec kibiców i Lechii. Tu nie może być tajemnic.
Mówi pan, że odbiór się zmienia, ale gdy spiker wyczytuje w trakcie meczów pana nazwisko, słychać gwizdy i różne obelżywe okrzyki.
- Ale to też się zmienia. W ogóle przemawianie polityków na stadionie jest rzeczą karkołomną. Kiedy nas powitał spiker w marcu przy 5:1 z Janikowem, to nawet prezydent Adamowicz oprócz oklasków, miał też i gwizdy, co mogło zdumiewać w świetle skutecznego PR-u, jaki miał na Lechii. Ja miałem obelżywe okrzyki z jednego sektora na wirażu, natomiast wrogie okrzyki były zagłuszane przez młyn, który podejmował hasła Lechii. Gdyby się młyn do tego przyłączył, to byłaby katastrofa, natomiast młyn to skutecznie zagłuszał, za co jestem wdzięczny.
- Ja się tym reakcjom nie dziwię, dlatego że przez ileś lat był na Lechii o mnie fałszywy stereotyp. To był niesprawiedliwy stereotyp: taki, że obiecał, a nic nie zrobił. Zwinął się i wszystko zepsuł. To była wina zaniedbania komunikacji z kibicami, więc tego się tak od razu nie zmieni. Postanowiłem sobie, że przemówię na Lechii za dwa miesiące, dlatego, że jestem człowiekiem, który lubi trudne wyzwania i nie wymięka. Jeżeli gdzieś mnie wygwizdano, to ja tam ponownie wrócę. Normalny człowiek nie pokazałby się na Traugutta przez następne pięć lat i modliłby się, by Lechia spadła do siódmej ligi. Ale to nie ja. (śmiech).
W sytuacji, gdy w pewien sposób ucichł temat Lotosu, pojawiła się Energa. Skąd pomysł z tym koncernem i czy długo musiał pan ich namawiać?
- Pomysł wziął się stąd, aby był jakiś pozytywny gest w tej sytuacji. Zauważyłem, że niektórzy widzą to tak: wszedł Kurski, znowu zadyma, awantura, jakieś uchwały, a kasy znowu nie ma. Więc udało mi się uświadomić Energę, że Lechia może być dobrym biznesem. Nawet kolorystycznie Enerdze łatwiej z Lechią niż Lotosowi, który ma barwy Arki. Energa ma barwy Lechii. Tu poszło znacznie łatwiej. Trzeba pamiętać, że Energa znajduje się w przeddzień drastycznych przemian na rynku energetycznym.
- Od 1 lipca następuje uwolnienie tego rynku. Prąd może drożeć, na pewno będą rosły koszty spółek energetycznych, które muszą zbudować bardzo drogie systemy przesyłowe. Każdy Kowalski będzie mógł sobie zamówić dowolnego dostawcę. Energa wchodzi w trudną fazę walki o klienta i podwyższonych kosztów. I właśnie tą szansą jest to, co pozwoliło mi przekonać Energę do częściowego wejścia na razie do Lechii, ponieważ teraz musi walczyć o klienta. Najważniejsze strategicznie jest utrzymanie tego, co się ma. Więc koncern musi walczyć o zachowanie dominującej pozycji w Gdańsku, a do tego promocja Lechii świetnie się nadaje.
- Przekonanie Energi poszło mi znacznie łatwiej niż Lotosu. Jednak proszę pamiętać, że Energa to jest 1/10 Lotosu, w sensie możliwości finansowych.
W Enerdze było Panu łatwiej ze względu na to, że ma Pan tam swoich ludzi?
- Ja mam i nigdzie, i wszędzie. (śmiech) Dlatego, że jako wiceprzewodniczący sejmowej komisji skarbu państwa znam przedsiębiorstwa państwowe. Prezes Jaworski dotychczas angażował się w pomoc Gedanii i Stoczniowcowi, ale o Lechii nigdy nie rozmawiał. Wielkim sojusznikiem nigdy nie był, ale też wsparł natychmiast. Nie występował z inicjatywą, ale ją też poparł.
Między wierszami pojawiła się taka opcja, że Energa chciałaby wstawić swoją nazwę do członu Lechia. Lotos też mógłby tego zażądać. Jak by pan to odbierał?
- To jest delikatna sprawa, dlatego że sponsor tytularny, jeśli chce zmieniać nazwę klubu, powinien czuć się odpowiedzialny za jej tożsamość, kondycję i byt. Gdyby dawał kasę pozwalającą funkcjonować, to moim zdaniem sprawa tytułu nazwy tytularnej jest do rozważenia. Jeśli daje dużo, dużo mniej, to nie powinien tego oczekiwać. A po drugie muszą to zaakceptować kibice lub dostać wiarygodne wytłumaczenie, że taki zabieg jest konieczny. Było kilka takich klubów, gdzie kibice się przeciwstawiali tego typu zabiegom sponsora, na przykład Gieksy. Jest to sprawa delikatna. Dla mnie nazwa to świetość, ale na ten temat powinni się wypowiedzieć kibice. Ale wątpie czy się zgodzą.
Jakim był pan prezesem? Co udało się panu zrobić pozytywnego i jaką sobie by pan wystawił notę w skali 1-10?
- Hmm, taką średnią ważoną: 5-6. Przede wszystkim udało mi się odzyskać władztwo nad klubem spod dramatycznie zagmatwanej prawnie sytuacji. Odkupiłem za niewielkie pieniądze od Ptaka szyld Lechii i odzyskaliśmy wszystkie akcje. Bardzo dobrze szło szkolenie młodzieży. Czterech lechistów było w kadrze Michała Globisza, która zdobyła mistrzostwo Europy U-16. Było sporo zwycięstw w grupach młodzieżowych, a szkolenie młodzieży szło wzorowo.
- Za mojej kadencji nie było żadnych przekrętów. Udało się stworzyć też pewną szansę awansu, kiedy to razem z Borowczakiem ściągnęliśmy do Lechii Michała Wojewskiego z PTL, który deklarował 8 mln w Lechię. Niestety zatrudniony szkoleniowiec Szukiełowicz rozpoczął sportowe szaleństwo, podejmował decyzje absurdalne i w rezultacie było to topieniem pieniędzy. Ta szansa została niestety zaprzepaszczona. Sporo wykrwawiania się. Chodząc po różnych urzędach załatwiłem jakieś granty, ale jak na potrzeby Lechii, to nie były wielkie kwoty.
Czy bycie prezesem Lechii stawia pan wysoko w hierarchii swoich dotychczasowych stanowisk i pełnionych funkcji?
- To jest zupełnie coś innego niż polityka. Nie kolekcjonuje tego razem z tytułem posła czy wicemarszałka województwa. Trochę tych funkcji politycznych się zebrało, ale Lechia to jest zupełnie inna liga. Tak jak miłość, rodzina, polityka, tak Lechia jest osobną miłością, zaraz po żonie i dzieciach.
Chce pan jeszcze wrócić do władz Lechii?
- Nie chciałbym, bo już to przeżyłem i nie tęsknię do tego. Ale chcę pozostać i popierać w zapleczu w sposób dojrzały. Proszę mi wierzyć, że ja mam bardzo dużo głosów i nawet gdyby żaden głos lechisty na mnie nie padł, to i tak sobie w polityce poradzę i nie robię tego dla zdobycia żadnego poklasku.
Czy nie myślał pan o stworzeniu szerokiego lobbingu politycznego na rzecz biało-zielonych? Płażyński, Tusk, Biernacki, Hall, Wałęsa, Borowczak, Borusewicz.
- Takie szlachetne rozumowanie pozytywne i naiwne legło u moich podstaw przy rzuceniu tego hasła w 1998 roku. Wyobraziłem sobie, że skoro powstają województwa samorządowe i nie mamy pierwszej ligi, to że całe województwo będzie chciało mieć tę jedną, jedyną Lechię, jako taki pomorski rodzynek w ekstraklasie. Stąd to hasło. Teraz wiem, że to hasło powinno brzmieć "LECHIA GDAŃSK!" i nikt by nie miał do mnie pretensji, a ja bym poinformował o swoich uczuciach. Nie zaciągałbym żadnego zobowiązania. Ale takie rzeczy człowiek rozumie po latach. Wtedy myślałem, że wszyscy staną ponad podziałami i pomyślą, że pomóc Kurskiemu równa się pomóc Lechii. Tymczasem było inaczej i odbijałem się od muru niechęci wszystkich wielkich firm na Pomorzu.
- Dlaczego tak jest? Myślę, że część biznesu gdańskiego jest w rękach "czerwonych" i im etos solidarnościowy Lechii może się nie podobać. Inni uważają, że to chuliganeria i żaden marketingowy biznes. A jeszcze inni nie wierzą, że to coś zmieni, i że uda się osiągnąć sukces sportowy. Panowały takie nastroje marazmu i niemocy. Ja miałem wtedy taki młodzieńczy entuzjazm, że powstaje województwo i że wszyscy będą się poczuwać.
- Pamiętam nawet, że doszło kiedyś do takiej humorystycznej sytuacji w 1999 roku. Ś.p. Franciszka Cegielska odeszła wtedy ze stanowiska przewodniczącej sejmiku na ministra zdrowia i był wakat. Aspirowały na to miejsce dwie osoby, m.in. Grzelak. Wewnątrz AWS był klincz między SKL-em a RS. Ja miałem wtedy mocną grupę radnych i mogliśmy rozstrzygnąć, kto wygra tę rywalizację. Pamiętam, że złożyłem propozycję SKL-owi: poprzemy Grzelaka tym chętniej, im chętniej miasto udzieli Lechii realnej pomocy. SKL wtedy rządził miastem. Na to Grzelak powiedział: "Ja to podam do mediów, że ty żądałeś miliona na Lechię w zamian za poparcie". Ja mu na to: "To cudownie, błagam byś to zrobił, aby kibice wreszcie się dowiedzieli o moich rozpaczliwych próbach znalezienia pomocy dla Lechii. Błagam zrób to i poinformuj!". (śmiech). Ale nie poinformował. I w końcu został tym przewodniczącym sejmiku, ale miliona nie dali.
Donald Tusk przed ostatnimi wyborami prezydenckimi na swej stronie internetowej podawał informację na temat Lechii, podkreślając z nią swoje związki, a nawet ułożenie jednej z piosenek kibicowskich. Jednak Donalda Tuska trudno spotkać na meczach biało-zielonych.
- Nie chcę być brutalny, ale pachnie to koniunkturalnie i przypomina zawieranie ślubu na miesiąc przed wyborami. Nie kwestionuję, że był kiedyś lechistą, ale ja na Lechii z nim się nie spotykałem. Natomiast wiele razy grałem z nim w piłkę na boisku przy Uniwersytecie.
Parę dni temu zagrał pan w meczu medialnym Politycy-Dziennikarze TVN. Jak się panu grało?
- Po tym meczu zdecydowałem, że idę na operację przegród nosowych, bo miałem problemy z oddychaniem. Najważniejsze, że wygraliśmy, z drużyną teoretycznie lepszą, bo zdecydowanie młodszą od nas. Mieliśmy za to Koseckiego i dobrego bramkarza.
Jak pan wspomina czasy, kiedy sam chodził do młyna i stamtąd dopingował Lechię?
- Niesamowicie, to było wielkie przeżycie. Aczkolwiek pamiętam także różnego rodzaju zachowania, że ktoś był podchmielony, ktoś narozrabiał. To mi się nie podobało, ale generalnie średnia z tego wszystkiego była niesamowitą emocją pozytywną. Zarówno w tych sprawach solidarnościowych, jak i piłkarskich. Pamiętam to dobrze, mam to jeszcze wszystko przed oczami.
- Opisywałem to wielokrotnie. Siedziałem w młynie, śpiewałem piosenki. Jako małolat nigdy nie mogłem dowiedzieć się, gdzie łebki załatwiają te banderole. Potem okazało się, że pochodzą one z kas sklepowych. To był wtedy rarytas. Byłem dumny, że obok mnie stoją goście i wyrzucają w górę serpentyny. Wtedy młyn siedział dokładnie naprzeciwko trybuny, w sektorze pośrodku boiska. Uważam, że to był lepszy sektor dla młyna niż za bramką, teraz są strasznie oddaleni od piłkarzy. W ogóle denerwują mnie te stadiony lekkoatletyczne, na których się gra w piłkę.
A pamiętne wyjazdy?
- Najbardziej pamiętam ten, na którym nas spałowali, gdy wracaliśmy z meczu z Olimpią Elbląg w 1984 roku. Słynny pociąg tzw. piętrus pod Gronowem Elbląskim. Psy, pałowanie, uciekanie po polu. To było mocno dramatyczne.
- Wyjazd do Olimpii Poznań. Nawet pamiętam datę - 8 kwietnia 1984 roku. Miałem wtedy 18 lat. Pamiętam przejście przez Poznań, jakieś 4 tysiące lechistów i sterroryzowany milicyjnie Poznań, bo to było już 2,5 roku po stanie wojennym, a tu taki power - Lechia Gdańsk i Solidarność. To było niesamowite, a dodatkowo zanotowaliśmy wtedy zwycięski remis 1:1, co dawało nam utrzymanie przewagi nad Olimpią.
Śledził pan zawsze na bieżąco wyniki drużyny?
- Różnie w różnych sezonach. Było kilka takich lat, szczególnie ostatnio, kiedy nie umiałbym wymienić piłkarzy czy wyniku. Zawsze się interesowałem i jak tylko wpadało mi w oczy "Lechia", to czytałem. Natomiast nie zawsze mi wpadało. Miłość do Lechii jest zawsze, ale przeżywanie tej miłości ma różne fazy.
- Mój syn Zdziś jest zawsze na bieżąco, zamawia relację smsową z meczów. A ja dostaję często smsy od Mariusza Popielarza bądź Darka Krawczyka. Ubolewam, gdyż dużo imprez politycznych jest niestety w weekendy w Warszawie, kiedy nie mogę brać udziału w meczach. Było kilka takich tygodni pod rząd, że nie mogłem być ani razu na Lechii. Zawsze coś wypadało. Jak nie zarząd, to rada polityczna, jakaś konwencja czy wiec. Sporo tego.
Którego z piłkarzy obecnej kadry ceni pan najbardziej?
- Z tego sezonu, który był, to najbardziej cenię Bąka. A w polu jeszcze Pawlaka, Cetnarowicza i Kalkowskiego. Na Buzałę jestem zły, że zawalił nam mecz z Ruchem.
Jak pan ocenia ruchy transferowe, jakie toczą się po zakończonym sezonie. Pozbycie się kilku czołowych piłkarzy. Niepokoi to trochę pana?
- Trochę tak. Z drugiej strony są to sprawy zarządu klubu i ja nie wchodzę w to tak daleko.
Na cześć Zdzisława Puszkarza nadał pan imię swemu synowi. Czy Puszkarz nadal pozostaje Pana największym idolem, jeśli chodzi o piłkarzy Lechii, których miał pan okazję dopingować i obserwować na żywo?
- Z jednego powodu. To jest piłkarz, który z powodu miłości do Lechii zawalił swoją karierę piłkarską. Wszyscy mu mówili po debiucie w reprezentacji Polski w 1975 roku w Halle, m.in. Tomaszewski, że będziesz grał w reprezentacji, jak będziesz grał w pierwszej lidze. Ale Lechia wtedy do tej pierwszej ligi wchodziła, wchodziła i wejść nie mogła. I tak najlepsze lata Zdzicha Puszkarza przeleciały.
- Czy dobrze robił? Jak dla mnie zapłacił za to dużą cenę. Powinien po 2, 3 latach lojalności, kiedy był wielkim piłkarzem, jednak pomyśleć o swojej karierze i pójść do pierwszej ligi. Nikt by nie mógł mieć do niego pretensji, zwłaszcza, że potem karta się odwróciła i Lechia awansowała i na koniec kariery mógł w niej zagrać w 1987 roku. Miał wtedy 37 lat.
Wracając do słynnego plakatu wyborczego. Kiedy Lechia pana zdaniem wróci do pierwszej ligi?
- Musi wejść w ciągu najbliższych 2-3 lat, żeby ta pozytywna energia, jaka się wyzwoliła w związku z Euro 2012, miała sens. Dwa, trzy lata i ani dnia później. Może mimo wielu przeciwności, uda się w nadchodzącym sezonie. Gdyby Arka awansowała, a Lechia nie - byłaby to dziejowa niesprawiedliwość. A w nazwie mojej partii jest sprawiedliwość. I sprawiedliwość musi dotyczyć również Lechii.
Chciałby pan za naszym pośrednictwem przekazać jakieś słowo kibicom Lechii?
- Życzyłbym sobie, aby unikać takich sytuacji jak na Ruchu. Przy każdej tego rodzaju zadymie wyczuwam domniemane przyzwolenie większości stadionu na to, aby paru pałkarzy wyszło na kibiców przeciwnej drużyny. Straszliwie szkodzi to potem wizerunkowi Lechii. Jest coś takiego, że jak idą nasi bić się z Ruchem, to z jednej strony są chuliganami, a z drugiej bohaterami. Tego ducha wszyscy czują, że oni idą walczyć za Lechię.
- A kibicom życzę, by nigdy nie wymiękali, aby nigdy nie odwracali się od Lechii. I ta miłość, jakkolwiek często niewdzięczna, jest piękna i cudowna, i kiedyś się ziści. LECHIA GDAŃSK!
Rozmowa przeprowadzona 25 czerwca 2007 r. Wywiad autoryzowany.