Mniej pamiętam same poszczególne mecze derbowe, natomiast po tylu latach mam ciągle żywy obraz okresu naszych ostatnich meczów w I lidze. Czyli dlaczego drużyna, która była oczkiem w głowie całego Trójmiasta, kiedy na biało-zielonych przychodziło po osiemnaście czy dwadzieścia tysięcy kibiców. Albo więcej, kiedy ten okręt flagowy wybrzeżowej piłki znalazł sie w sytuacji, że zaczął tonąć, kiedy realia przyszłych derbów z II-ligową Arka zaczęły stawać się niedaleką przyszłością.
Nasuwa sie pytanie, czy można było temu zaradzić? Czy można było zaradzić tym derbom? Odpowiedz nie jest jednoznaczna. I tak, i nie. Jak wiemy, Lechia nigdy nie należała do potentatów finansowych polskiego piłkarstwa. Należeliśmy do tzw. Federacji Budowlanych. Ubożuchna to była Federacja. Ani jej sie równać do ówczesnych klubów górniczych, wojskowych czy gwardyjskich, czyli milicyjnych. Nie tylko dzisiaj potrzebne są pieniądze, żeby grać w piłkę. Wówczas też, żeby grać w piłkę, przepraszam - dobrze grać w piłkę - potrzebne były pieniądze. Wprawdzie były to inne kwoty niż są dzisiaj, ale tym nie mniej trzeba było je posiadać. W tym momencie przypomina mi sie powiedzenie "Placka", czyli trenera Henryka Serafina, który mawiał: "Jak się nie ma miedzi to się w domu siedzi". Nic ująć, nic dodać.
Kryzys finansowy i kryzys kadrowy. Kryzys kadrowy może nie tyle w samej drużynie, ile w kierownictwie klubu, a właściwie na jego najwyższym szczeblu. Prawdą jest, że drużyna trochę sie zestarzała. Na pewno konieczny był zastrzyk świeżej krwi. Mam tu na myśli jakieś liczące się nazwiska w ówczesnej pierwszej, a może nawet drugiej lidze. Liczące się, to znaczy myślę o piłkarzach, którzy mogli by coś wnieść do zespołu. Takich, którzy byliby w zespole, tylko po to żeby grzać ławę, mieliśmy u siebie.
Do tego potrzebne były pieniądze, których nie było i nie było ludzi, którzy wiedzieliby jak je zdobyć. A więc zaczęto lansować twierdzenie, że ten problem można załatwić własnymi wychowankami. Oczywisty błąd. Rodziły się potem brednie, takie jak "starzy nie chcą grać z młodymi". W tym momencie sięgam po kalkulator i liczę ile to ja wtedy miałem lat? Chyba z dwadzieścia trzy. Stary?
Prezesem klubu został dyrektor jednego z gdańskich przedsiębiorstw budowlanych. Z powodu małego wzrostu nazywaliśmy go "Napoleon". Przywieziony w czarnej wołdze z Komitetu Wojewódzkiego. Wiedza piłkarska na poziomie kreta na Żuławach. Typowy dyrektor i prezes z awansu. Kiedy myślę dzisiaj o ówczesnym prezesie, nasuwa mi się bardziej skojarzenie z koniem trojańskim niż z Napoleonem. Biedna Troja, biedna Lechia.
Trenerem naszym był wtedy Edward Drabiński, nazywany przez nas "Da-da" albo "Nemo". "Da-da" dlatego, że w czasie jednego z naszych wyjazdów do ówczesnego Związku Radzieckiego, podłapał jeden jedyny wyraz z ich słownictwa: "da, da", co jak wiemy znaczy "tak, tak". Pociecha, dusza człowiek, i jak się później okazało - z charakterem. Do dzisiaj pamiętam jego pieszczotliwy zwrot w moim kierunku, z jego charakterystycznym, warszawskim akcentem: "Janusek, Janusek, ty łobuzerze, da da".
Nawet niezłe nam szło za jego kadencji, przynajmniej nikomu ani w głowie nie powstała myśl, że możemy spaść z I ligi. Do czasu, kiedy do akcji nie wkroczył prezes Lechii. Zaczął bywać coraz częściej w naszej szatni przed meczami, a nawet podczas naszych treningów. Zaczął rozmawiać z naszym trenerem na osobności i po tych rozmowach nasz trener robił się czerwony, rozdygotany, wyraźnie zdenerwowany. Widzieliśmy też jak prezes co jakiś czas wyciągał paczkę papierosów i świecił nią trenerowi przed oczami. Trener nie palił.
Aż pewnego dnia bomba. Dowiadujemy się, że "Da, Da" złożył rezygnację. Dobrych kilka kolejek przed zakończeniem sezonu. Wypadek bez precedensu, nagle zostaliśmy bez trenera. Zbliża się koniec sezonu. Nie ma nikogo w zastępstwie i nie ma żadnych szans, żeby znaleźć w tym okresie jakiegoś trenera z prawdziwego zdarzenia. Bezkrólewie. Jak do tego doszło?
Otóż, z tego co powiedział nam później trener Drabiński, ówczesny prezes przychodził do trenera, wyciągał paczkę papierosów, na której prezes wypisał swoją wymarzona jedenastkę i próbował wymusić na trenerze swoja "koncepcję" kadrową, w jakim składzie Lechia ma rozpocząć mecz. Oczywiście były też koncepcje strategiczne, taktyczne, typu: "chłopcy grajcie nisko, po ziemi, a ja idę na piwo". Żaden trener z prawdziwego zdarzenia, trener z "kręgosłupem", a za takiego uważałem trenera Drabińskiego, nie mógł sobie na coś takiego pozwolić.
W ten sposób zostaliśmy bez trenera. Nie muszę tutaj mówić o aspekcie psychicznym, z jakim przyszło się drużynie zmierzyć. Nagle znaleźliśmy się w psychicznym dołku, z którego tylko cud mógł nas wyciągnąć. Jak wiemy, w tej materii cudów nie ma, są natomiast w świecie piłkarskim "Niedziele Cudów". I owszem, te się zdarzają i przyszło nam tego doświadczyć na własnej skórze. I to nie długo. Ówczesny Zarząd, na czele z Prezesem, nie potrafili sobie uzmysłowić, w jak dramatycznej sytuacji znalazł się I-ligowy zespół piłkarski Lechii Gdansk. Ludzie zupełnie bez wyobraźni.
Pojawiają sie jakieś nieudolne próby, aby sytuację ratować. Jedna z nich jest delegowanie do Lechii ówczesnego trenera Gdańskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej, p. Jana Gazura. Nie wypaliło. Następnie ktoś wpadł na "genialny" pomysł, żeby drużynę prowadził Triumwirat. Jak wiemy, Republice Rzymskiej nie wyszło to na zdrowie, czyżby miało się to powieść w Lechii? W skład triumwiratu weszło trzech najstarszych, najbardziej doświadczonych piłkarzy. Nie pamiętam już składu tego Triumwiratu, jak się nie mylę, jednym z członków był Romek Korynt. Mimo szczerych chęci tych ludzi, ten pomysł też okazał się niewypałem.
Przystępujemy do kolejnych meczów bez tak koniecznej w tym czasie wiary we własne siły. Drużyna jest wyraźnie podłamana. Przegrywamy. Na domiar złego zaczynają sie kolejki "Niedziel Cudów", wspomniane powyżej. Zespoły zagrożone spadkiem nagle zaczynają wygrywać z potentatami. Groteska - ale nie dla nas. Słuchamy niedzielnych wiadomości sportowych: "Szeregi I ligi opuszcza zasłużony wybrzeżowy klub Lechia Gdańsk".
W światku piłkarskim krąży teza, że podobno "łatwiej jest się utrzymać niż wejść". Może to i prawda.
A propos Prezesa. Oczywiście bez skrupułów opuścił tonący okręt pod tytułem Lechia Gdańsk. Był później dyrektorem jednej z największych inwestycji budowlanych Gdańska, a może i Polski. Widziałem go jak wypinał klapę garnituru do orderów. Do czasu kiedy nie popadł w niełaskę.
W ten oto sposób zapoczątkowany został paruletni okres derbów Lechii z Arką. W tym momencie pozwolę sobie na szczerość - ja osobiście wolałbym żeby tych derbów nie było. Znacznie lepiej czułem się w I lidze.