lechia.gda.pl

Tygodnik lechia.gda.pl nr 134 (46/2007)
11 grudnia 2007


RADOSŁAW MICHALSKI DLA LECHIA.GDA.PL

Przerażają mnie papierki

Tak utytułowanej postaci w Lechii jeszcze nie było. Trzykrotny mistrz Polski, mistrz Izraela i Cypru. Zdobył też po dwa Puchary Polski i Cypru. Jako jedyny polski piłkarz, obok Macieja Szczęsnego, wystąpił w dwóch polskich klubach (Legia i Widzew) w Lidze Mistrzów. Czy jako dyrektor sportowy poprowadzi Lechię do podobnych sukcesów? Radosław Michalski rozmawia z lechia.gda.pl.

MICHAŁ KORNIAHO, KS
Gdańsk
adres: http://lechia.gda.pl/artykul/11846/
kontakt: lechia@lechia.gda.pl

Ile czasu spędza pan na zakupach w hipermarketach?

Radosław Michalski: Spędzam tyle, ile muszę. Wchodzę, kupuję to co trzeba i wychodzę. Godzinami na pewno tam nie przebywam. Choć teraz, kiedy za oknem jest brzydka pogoda, moja dwuipółroczna córka lubi sobie w centrach handlowych pojeździć na konikach czy innych zabawkach. To trochę wydłuża nasze pobyty tam.

Pytam, bo jeśli podejmowanie decyzji co do wybory produktu trwa tyle czasu, ile zajęło panu zastanawianie się czy przyjąć propozycję Lechii, to spędza pan w sklepach chyba całe dnie? Zwłaszcza, że już czas kupowania prezentów świątecznych.

- Zdaję sobie sprawę, że może trwało to trochę długo, ale nie mogłem od razu podjąć decyzji. Nigdy wcześniej nie pracowałem na takim stanowisku. Musiałem się zastanowić, czy to jest to, co chcę robić po zakończeniu kariery. Musiałem też wypracować wspólną wizję z trenerem Kubickim. Musi być dobra współpraca na tej linii. Jeśli nie dogadałbym się ze szkoleniowcem, to nie podjąłbym się tej pracy, bo nie miałaby ona sensu.

To aż cztery miesiące trwały pana negocjacje z trenerem?

- Nie, bez przesady. Przez ostatnie miesiące przebywałem zagranicą, więc musiałem teraz pozałatwiać sporo spraw w kraju. Byłem w Łodzi, w Warszawie. To też trwało sporo czasu. Więc tych cztery miesiące nie spędziłem w całości w budynku klubowym na rozmowach z działaczami i trenerem. A że trzeba było je odbyć, to oczywista sprawa. Kiedy stwierdziliśmy, że nasza współpraca ma sens i wszystko jest na dobrej drodze, podpisaliśmy kontrakt.

Pańskie rozmyślania polegały tylko na tym jak ułożyć swoją pracę w Lechii, czy też czy w ogóle ją podejmować?

- Musiałem przemyśleć, jakie będą moje zadania. W końcu funkcja dyrektora sportowego istnieje w Polsce dopiero cztery czy pięć lat. Kiedy grałem w Legii czy w Widzewie, nie było takich stanowisk w klubach. W Widzewie to Tadeusz Gapiński był i dyrektorem, i kierownikiem zespołu, i wszystkim na raz. Z funkcją dyrektora sportowego pierwszy raz spotkałem się zagranicą, np. w Izraelu.

- Wracając do Polski, zanim miałbym zostać dyrektorem sportowym, musiałem na nowo poznać tutejsze realia. Przecież bez sensu byłoby obejmować takie stanowisko w klubie nie znając ani piłkarzy drugoligowych, ani nie znając klubów. Przecież kiedy pierwszy raz po powrocie z zagranicy obejrzałem trening Lechii, to wiedziałem tylko kto to jest Kapsa, Rybski, Andruszczak, Pęczak i Kalkowski. Większość zawodników była dla mnie anonimowa. Musiałem się w to wszystko wdrożyć i dopiero wtedy mogłem powiedzieć "tak".

Oglądał pan inne mecze klubów drugoligowych, czy tylko te z udziałem Lechii?

- Byłem na trzech meczach Arki oraz na spotkaniu Znicza Pruszków.

I jak na tle innych zespołów wypadała Lechia?

- Początek sezonu nie był w wykonaniu Lechii zbyt dobry, ale z biegiem czasu było coraz lepiej. To była prawdziwa metamorfoza w wykonaniu gdańskiej drużyny.

A jak porównałby pan poziom sportowy Arki i Lechii?

- Arka ma może trochę lepszy zespół personalnie, trochę bardziej doświadczony. Piłkarze z Gdyni są bardziej ograni, ale nie potrafią się za bardzo dostosować do warunków drugoligowych. W pierwszej lidze grałoby się im pewnie lepiej. Oni grają sobie jakieś piętki, powoli. A na drugim froncie nie ma na to ani miejsca, ani czasu na boisku. Z kolei Lechia w trakcie sezonu zaczęła się rozkręcać. W meczu w Gdyni widać było, że Lechia się nie boi, że próbuje atakować. I choć Biało-Zieloni nie mieli w swoich szeregach, tak jak Arka, zawodników ocierających się kiedyś o reprezentację Polski, to do momentu czerwonej kartki dla Kapsy, toczyli z gospodarzami wyrównany bój.

Wróćmy jeszcze do kwestii zatrudnienia pana w Lechii jako dyrektora sportowego. Przecież o tym, że się tak stanie było wiadomo już dawno. Po co było zwlekać z ogłoszeniem tego aż do grudnia?

- Dopóki nie było złożonych podpisów pod umową, nie można było oficjalnie ogłosić mnie dyrektorem sportowym. A skoro nie było podpisów, to znaczy, że nie wszystko było dogadane i ciągle istniała możliwość, że nie podejmę pracy w Lechii. Tyle.

Czy kwestie finansowe przedłużyły wasze negocjacje?

- Nie, finanse nie miały nic do rzeczy. Ja przyjąłem warunki, jakie zaproponował mi klub. Umowę mam na pół roku i zobaczymy, jak sobie poradzę przez ten czas.

Nie ma niebezpieczeństwa, że będzie się pan ścierał w podejmowaniu decyzji z trenerem Kubickim? Wszystkie zasady współpracy macie już omówione?

- Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Przecież nikt nie będzie na siłę forsował swoich pomysłów, mimo sprzeciwu współpracowników. O każdym ewentualnym transferze będziemy dyskutowali, będziemy się nawzajem przekonywali. Mamy z trenerem Kubickim podobne spojrzenie na futbol, więc nie powinno być problemów z porozumieniem się. Wszystkie nasze pomysły będą przechodziły też przez dyrektora i prezesa klubu, którzy zaopiniują je pod względem finansowym. Nikt samodzielnie nie kupi żadnego piłkarza.

A kto z was będzie rozliczany za skuteczność tych transferów?

- Ja i trener będziemy za to odpowiedzialni. Na razie daję więcej pola do popisu trenerowi, bo on ma większe rozeznanie na rynku zawodniczym. Ja dopiero wróciłem z zagranicy i muszę to wszystko poznać. Oczywiście pomagam już Darkowi, rozmawiam z zawodnikami. Ale moim zadaniem jest też zadbanie już o transfery na przyszłą rundę.

Ciężko będzie się przestawić, że zamiast na boisku, będzie pan przeżywał mecze swojego zespołu z wysokości trybun?

- Już kiedyś, jako piłkarz, gdy musiałem pauzować z powodu kontuzji, czy kartek, to stwierdziłem, że to najgorsze co może być - oglądać mecz swojej drużyny i nie móc pomóc jej na boisku. Jak się gra, to zapomina się o adrenalinie. A jak się stoi, czy siedzi z boku, to nerwy są ogromne.

Przyzwyczai się pan?

- A co, mam się nie przyzwyczaić? Muszę się z tym oswoić! Przecież nie wejdę na boisko i nie zacznę biegać. Choć w klubie się śmiejemy, że jak dokonamy słabych transferów, to będę musiał się przebrać i grać (śmiech)

Jako piłkarz osiągał pan spore sukcesy. Jako jeden z kilku polskich graczy grał pan w dwóch polskich klubach w Lidze Mistrzów. Kibice oczekują, że teraz jako działacz, doprowadzi pan swój klub do podobnych triumfów. Podoła pan zadaniu?

- Przychodząc do Lechii nie zakładałem, że będziemy grać o miejsce w środku tabeli, czy coś takiego. Chcemy ciągle piąć się w górę i dążyć do sukcesów. Naszym założeniem jest, żeby z rundy na rundę, z sezonu na sezon poprawiać swoją pozycję.

Jakie ma pan uprawnienia do pełnienia funkcji dyrektora sportowego w klubie drugoligowym?

- Nie mam żadnych. Ale muszę przyznać, że orientowałem się czy odbywają się jakieś szkolenia, czy kursy dla dyrektorów sportowych i nic takiego nie znalazłem. Pytałem o to Jacka Bednarza, czy Mirka Trzeciaka i oni też nic o takich rzeczach nie słyszeli. Robert Sierpiński wspominał mi, że był na jakiś sympozjum na ten temat. Muszę go jeszcze o to dokładniej podpytać.

Same znajomości ludzi ze środowiska piłkarskiego wystarczą, by profesjonalnie pełnić funkcję dyrektora sportowego? To znaczy, że każdy były piłkarz może zając takie zaszczytne stanowisko?

- Nie sądzę. Choć nie trzeba mieć odpowiednich papierów, które pozwalałyby być dyrektorem sportowym, to jednak trzeba coś umieć. Ta robota nie polega tylko na oglądaniu meczów. Tu trzeba też "siedzieć" w kontraktach piłkarzy, znać uchwały związane z transferami i tak dalej... A znajomości - choć nie chcę, żeby brzmiało to jakoś nieładnie - też się przydają. Dużo łatwiej się wtedy rozmawia na temat transferów, niż gdyby odbywało się to zupełnie na stopie oficjalnej.

- Moi przyjaciele z boiska, którzy obecnie są dyrektorami sportowymi, też bardzo pomagają mi poznać realia tego zawodu. Tłumaczą wiele spraw, przytaczają sytuacje, w których popełnili błędy, bym ja mógł takich uniknąć. Choć na pewno nieraz zdarzy mi się też zrobić jakieś gafy, to jest nieuniknione. Błędów nie popełnia tylko ten, co nic nie robi. A jeśli chodzi o transfery, to nigdy nie ma stuprocentowej pewności, co do trafności zakupu danego piłkarza. Może to być świetny zawodnik, a nie wkomponować się w zespół, nie zaaklimatyzować się. Jak choćby Shevchenko w Chelsea.

Jaki jest pański zakres obowiązków w Lechii? Czy zajmuje się pan tylko transferami?

- Nie tylko transferami. Zadanie dyrektora sportowego to prowadzenie całej polityki sportowej klubu, nadzór nad grupami młodzieżowymi, skauting. To cały mechanizm do opanowania.

Przecież koordynatorem grup młodzieżowych jest Tomasz Borkowski, a skautem Robert Sierpiński. Oni odejdą teraz w pana cień?

- W żadnym wypadku. To wszystko będzie działo się na zasadach współpracy. Zarówno z Tomkiem, jak i z Robertem. Żaden z wymienionych sam by nic nie zrobił. Klub sportowy to dziś potężny zespół współpracujących ze sobą ludzi. U nas to na razie działa na mniejszą skalę ze względu na finanse. Jednak powoli się rozbudowujemy.

Czy kiedy Lechia po raz pierwszy się z panem skontaktowała, proponując stanowisko dyrektora sportowego, znał pan któregoś z działaczy klubu?

- Nie. Znałem tu tylko Piotra Czerwonkę, który kiedyś był w zarządzie klubu. Razem chodziliśmy kiedyś do szkoły. Ani Błażeja, ani Maćka nigdy wcześniej nie znałem. Roberta Sierpińskiego z kolei znał mój brat, Tomek. Oni kiedyś grali razem w Polonii Gdańsk.

Którego z tych zadań najbardziej się pan obawia? Do którego musi się pan najrzetelniej przygotować, by je skutecznie wykonać?

- Na razie najbardziej mnie przeraża praca papierkowa. Tego jeszcze nigdy nie robiłem. Samo zrozumienie takiego tekstu prawniczego nie jest łatwym zadaniem. Ale myślę, że z biegiem czasu powinienem to opanować.

Czy dyrektor sportowy to stanowisko, o którym pan marzył po zakończeniu kariery piłkarskiej, czy może przyjął je pan, bo nie było innych propozycji?

- Raczej nie było to moje marzenie. Kiedy kończyłem grać w piłkę, dostałem kilka propozycji, bym został menadżerem, albo przedstawicielem menadżera. Gdy przyjechałem do Gdańska, dostałem z kolei właśnie propozycję z Lechii. Zacząłem się dopiero wtedy zastanawiać czy to to, co chcę teraz robić, czy może wolę być "bliżej szatni". Pewne jest to, że na pewno chciałem zostać przy sporcie. Postanowiłem spróbować jako dyrektor sportowy. Zobaczymy, jak to będzie.

Podczas konferencji prasowej powiedział pan, że od zawsze jest kibicem Lechii. Proszę z ręką na sercu powiedzieć, ile meczów tego zespołu obejrzał pan z trybun jako kibic, zanim pojawiła propozycja zatrudnienia w Lechii?

- Jako kibic? O, to jest nie do policzenia. Przecież ja chodziłem na prawie wszystkie mecze z moim ojcem. Pamiętam, że byłem na stadionie już 6 godzin przed meczem z Juventusem. Nie siadałem co prawda w młynie, ale to dlatego, że chciałem zawsze wgłębić się w wydarzenia na boisku.

Czyli to nie było tylko kurtuazyjne stwierdzenie? Bo jednak był pan wychowankiem Stoczniowca, a nie Lechii. Stąd moje wcześniejsze pytanie.

- Byłem wychowankiem Stoczniowca, ale głównie z racji tego, że trener jednej z grup młodzieżowych tego klubu, Edward Heksel, mieszkał obok TKKF-u Przymorze, gdzie ja ciągle grałem w piłkę. Przez chyba dwa lata namawiał mnie, abym zaczął chodzić na treningi juniorów. A że te odbywały się wtedy na Przymorzu, przy hali Olivii, to wydawało mi się to bardzo blisko. Rodzice także byli "za", bo uznali, że jeśli gdzieś trenować, to tylko niedaleko miejsca zamieszkania. Wsiadałem sobie w autobus 139, podjeżdżałem na trening i nie było żadnych problemów. Tak zacząłem, a wiadomo, że w juniorach jakichś transferów się nie robi. Przynajmniej wtedy się nie robiło.

Chciałbym, żeby dokończył pan takie zdanie: Lechia dokonała słusznego wyboru zatrudniając Radosława Michalskiego w roli dyrektora sportowego, ponieważ...

- Ponieważ znam się na piłce i zawsze grałem o coś. Teraz będę chciał to kontynuować. Nie interesuje mnie sam byt jako dyrektor sportowy, ale zrobienie czegoś więcej.

Ma pan jakieś życzenie noworoczne?

- Znowu z tymi życzeniami... Ja wolę coś samemu dawać, bo jakichś wielkich życzeń nie mam. Twardo stąpam po ziemi i wiem, że życzyć sobie można wiele, ale najważniejsze jest to, co się robi.

- Jeśli chodzi o prezenty, to całe życie je komuś daję. Raczej od nikogo ich nie dostałem. I chyba tak się do tego przyzwyczaiłem, że ich nie oczekuję.

Dziękujemy za rozmowę i czekamy w takim razie na prezenty dla kibiców w postaci udanych transferów dobrych piłkarzy.

- Staramy się.




Copyrights lechia.gda.pl 2001-2024. Wszystkie prawa zastrzeżone.
POWRÓT