Czym Lechia skusiła pana, że został pan jej trenerem?
- Decydującym czynnikiem, który skłonił mnie do tej decyzji była perspektywa pracy długofalowej w jednym klubie. Nie byłem zainteresowany przyjściem tu na pół roku, tylko na minimum dwa lata. Tu mam takie perspektywy, a mam nadzieję, że będę pracował tu i tak zdecydowanie dłużej. Widać, że tu się coś buduje.
- Lechia jest poza tym klubem z ogromnym potencjałem jeśli chodzi o kibiców. Wierzę, że pod każdym względem będzie się z moim udziałem regularnie rozwijał. Z takim założeniem przyszedłem do Lechii.
Jest pan osobą medialną, z nazwiskiem. Kibice oczekują po panu, że doprowadzi Lechię do najwyższych sukcesów, przede wszystkim do awansu. Zdaje pan sobie sprawę, że nie osiągnięcie tego celu zostanie odebrane jako porażka?
- Jeślibyśmy kompleksowo spojrzeli na sytuację, jaką zastałem obejmując pierwszy zespół, brak awansu niekoniecznie byłby porażką. Jednak nie da się ukryć, że z czasem stworzyła się idealna sytuacja, by jednak powalczyć o promocję. Ja przychodząc do klubu nie obiecałem awansu. Obiecałem marsz w górę tabeli. Szczerze mówiąc liczyłem, że na koniec rundy jesiennej będziemy mieli 6-7 punktów starty do lidera tabeli. Rzeczywistość okazała się jeszcze sympatyczniejsza dla nas i grzechem byłoby nie spróbować jej wykorzystać.
- Nie zapominajmy jednak, że w podobnej sytuacji jak Lechia jest jeszcze dziesięć innych zespołów. Ja myślę, że powoli coraz lepiej się rozumiem ze swoimi podopiecznymi. Wierzę, że na boisku będzie widoczna jeszcze bardziej konsekwencja w dążeniu do celu, a to będzie przynosiło wymierne efekty w postaci punktów.
- Ja należę do ambitnych osób i każdy mecz chcę wygrać. Niezależnie gdzie gram, z kim gram, o której godzinie gram, w jakim natłoku meczów, czy że gram bez pięciu, czy sześciu zawodników. I chcę zaszczepić taką filozofię swoim zawodnikom. I na razie skutecznie mi się to udaje. Mam nadzieję, że będzie to podtrzymane.
Wspomniał pan, że interesuje pana praca długoterminowa. A sprawdzał pan może po jakim czasie współpracy Lechia zwalniała pana poprzedników?
- Nie, nie interesowało mnie to. Każdy trener, każda jego praca w Lechii to odrębna historia i nie sugerowałem się nimi przychodząc do Lechii. Ja uważam, że Lechia była sporą atrakcją dla mnie, ale i ja byłem atrakcyjny dla Lechii. Fajnie się złożyło, że obu stronom zależało na tej współpracy i to było wyraźnie widać. Bardzo mi się spodobała taka pozakulisowa determinacja działaczy. Ja czułem, że oni postawili na mnie i czekali na to, żebym ja powiedział "tak". Może byłem jednym z pięciu kandydatów, ale dało się odczuć, że na tej liście byłem na pierwszym miejscu. To mnie bardzo przekonało, by tu przyjść.
Czyli słowa działaczy tuż po podpisaniu z panem kontraktu, że był pan pierwszy na ich liście, nie były tylko sztucznym sloganem skierowanym do mediów?
- Nie, absolutnie nie. Ja od pierwszego spotkania czułem, że mnie tutaj potrzebują. Wiadomo, trzeba było dogadać pewne detale, ale chęć sprowadzenia mnie do Lechii była widoczna. Widać było, że działacze chcą sprowadzić kogoś medialnego, z zewnątrz i ja pasuję do tych kryteriów.
I podczas tych wstępnych rozmów nie padł z ust działaczy warunek, że musi pan doprowadzić zespół do awansu?
- Szczerze, nie było takiego tematu. Aczkolwiek z biegiem czasu, kiedy Lechia zaczęła piąć się w górę, ja sam wyznaczyłem sobie jakiś wysoki cel. Przychodząc do klubu wierzyłem, że jeśli wprowadzi się zespół na dobre tory, uda się wygrać kilka meczów, to możemy dołączyć do grupy pięciu - sześciu zespołów liczących się w walce o awans. Mnie nie interesuje gra o miejsce w środku tabeli. Ja chcę każdy mecz wygrywać i mieć sam potrafię wyznaczyć sobie konkretny cel. Walka albo o utrzymanie, albo o awans, albo o puchary - to nakręca do pracy i motywuje.
Teraz więc wyklarowała się już taka sytuacja, która nakazuje wręcz walczyć o awans. Zatem czy nieosiągnięcie tego celu nie będzie dla pana osobiście porażką?
- To trzeba będzie zrobić analizę całego sezonu i wtedy będzie można obiektywnie ocenić taką sytuację. Jednak zdajemy sobie sprawę, że wszyscy tu bardzo na nas liczą i pragną tego awansu, a jego brak będzie odebrany jako porażka. Tym bardziej, że nie wykluczone, że mogą awansować więcej niż dwa zespoły z 2. ligi. Mam nadzieję, że przed pierwszym meczem będziemy już szczegółowo znać wyniki tego całego zamieszania i będziemy wiedzieć już o co dokładnie gramy.
Krótko po rozpoczęciu przez pana pracy w Lechii wybuchła afera związana z zatrzymaniem pana przez CBA. Czy miała ona wpływ na pańskie relacje z piłkarzami? Czy ta sytuacja nie nadszarpnęła zaufania piłkarzy wobec pana?
- Od momentu kiedy pracuję w Lechii, nie było mnie z powodu tej sytuacji tylko jeden dzień w pracy. Składałem bowiem wyjaśnienia w prokuraturze rejonowej w Warszawie i nie mogłem być w pracy. Następnego dnia w dwóch - trzech zdaniach wytłumaczyłem wszystko piłkarzom, powiedziałem jak ja to wszystko widzę. I powiem szczerze. Widziałem radość w oczach zawodników, że jestem z powrotem. To było dla mnie niesamowicie budujące, że oni są stęsknieni po mojej nieobecności na jednym treningu. Do czego zmierzam. Oni czuli, że ja mogę poprowadzić ich do dużych sukcesów i potrzebowali mnie.
Zamykając ten nieprzyjemny temat. Czy już ostatecznie ma pan tą sprawę z głowy?
- Ja złożyłem swoje wyjaśnienia i na resztę rzeczy nie mam już żadnego wpływu. Mam nadzieję, że wszystko się jak najprędzej wyjaśni i zostanę oczyszczony z jakichś tam zarzutów.
Porozmawiajmy o bieżących sprawach zespołu. Pod koniec ubiegłego roku ogłosił pan listę zawodników, z którymi chce się pan pożegnać. Czy przyzna pan teraz, że wpisanie na tą czarną listę Macieja Kalkowskiego i Roberta Speichlera było wówczas decyzją pochopną?
- Niekoniecznie. Ich przywrócenie do zespołu było związane z niepowodzeniem w pozyskiwaniu zawodników. Niektóre planowane transfery z takich, czy innych względów nie wypaliły. W tej sytuacji musiałem zmienić swoją decyzję.
- Przywróciłem więc do składu Maćka Kalkowskiego, którego w poprzedniej rundzie prawie nie widziałem na boisku i praktycznie nie wiedziałem co on potrafi. Spytałem więc, jak zareaguje, jeśli dostałby jeszcze jedną szansę. Widziałem, że jest z tego powodu bardzo szczęśliwy, widziałem radość w jego oczach. Wiedziałem więc, że ten zawodnik na pewno krzywdy mi, ani zespołowi nie zrobi. Jego dyspozycja w okresie przygotowawczym pokazuje, że się nie pomyliłem.
- Podobna sytuacja była ze Speichlerem. On się nie załamał, a był w bardzo trudnej sytuacji. Myślałem, że Robert szybko znajdzie jakiś klub, a tak się nie stało. Więc przepraszam bardzo, ale czemu miałem nie spróbować tego wykorzystać? On podjął rękawicę, więc wszystko dobrze się ułożyło.
Z tym, że niepewność, co do statusu Speichlera przeciągała się tygodniami. Najpierw miał trenować z zespołem do momentu wyjazdu na obóz w Kołobrzegu. Jak się okazało, Robert i tam wybrał się z wami.
- On po prostu nie mógł znaleźć sobie nowego klubu. A grzechem by było odstawiać zupełnie na bok chłopaka z takimi umiejętnościami, więc pozwoliłem mu z nami trenować. A że Robert pokazywał się w zajęciach z bardzo dobrej strony, to postanowiłem dać mu kolejną szansę. I bardzo dobrze, bo teraz mocno puka do pierwszego składu. Czasem opłaca się mieć miękkie serce (śmiech).
Właśnie, jakie ma pan relacje z piłkarzami? Znany jest pan z twardej ręki.
- jak trzeba jestem ojcem, jak trzeba jestem bratem, a jak trzeba to jestem kolegą. Odpowiednio do sytuacji potrafię się dostosować. Aczkolwiek są jasno określone zasady kto tu decyduje i kto za wszystko odpowiada.
Przed sezonem, zresztą jak już od dłuższego czasu, wiele spodziewano się po talencie Roberta Hirsza. Tymczasem ponownie okazało się, że jest on tylko rezerwowym. Dlaczego grał tak mało?
- Powoli można coraz bardziej dostrzec talent Roberta. Miał świetne wejście w meczu pucharowym z Górnikiem. Bardzo fajnie kręcił tam na lewej stronie. Robert ciągle robi postępy i to jest zauważalne. Ale on ma w napadzie bardzo silną konkurencję. Jest przecież Andrzej Rybski - niesamowicie utalentowany chłopiec ze zmysłem do gry kombinacyjnej. Jest Cetnarowicz - powiedziałbym "stary, ale jary". Gdzie głowę, czy nogę nie przyłoży, to piłka wpada do siatki. Buzała też potrafi wejść i znaleźć się na boisku. W napadzie jest ogromna konkurencja. I właśnie choćby dlatego nie pozyskaliśmy nowego napastnika, bo mamy czterech takich, którzy nam spokojnie wystarczają.
- Z niektórymi piłkarzami to jest tak, że nie gra, nie gra, a ja go w tym czasie trochę "podholuję", po czym wchodzi na boisko i spokojnie zastępuje swojego konkurenta na danej pozycji. Tak było z Pawłem Buzałą, który wyszedł na boisko w pierwszym składzie w dwóch ostatnich meczach i był jednym z najlepszych piłkarzy na boisku. Tak samo Paweł Pęczak. Nie zagrał w pięciu meczach, a potem wystawiłem go w meczu pucharowym i od tego meczu pozostał na boisku. W lidze był już bezbłędny.
Temat Roberta może być też wstępem do dłuższej debaty o pozycji wychowanków klubu w pierwszym zespole. Hirsz to tak naprawdę jedyny wychowanek, który rzeczywiście może w najbliższym czasie stanowić o sile zespołu. A pozostali albo powoli odchodzą w cień, jak Maciek Kalkowski, albo dopiero pukają do kadry seniorów, jak Tofil, czy Rosiński. Czemu tak się dzieje?
- Ja powiem tak. Ja bym chciał, żeby w Lechii grali najlepiej sami wychowankowie, a zespół prowadził trener z Wybrzeża. Ale to jest po prostu niemożliwe. Jeśli chce się iść do przodu, to staje się to po prostu niemożliwe, żeby w drużynie grało nawet czterech wychowanków. Proszę spojrzeć na taką Wisłę Kraków. Tam gra może jakiś jeden wychowanek, a nawet nie, bo to chłopak ściągnięty dopiero w wieku 15 lat do Krakowa z innego mniejszego klubu.
- To trzeba dawać ogromne nakłady finansowe, żeby mieć jeszcze większy pożytek z wychowanków. Bo jeśli jakiś chłopak mieszka w internacie i ma na kolację jeść kaszankę, to ja bardzo przepraszam, ale tak się nie da. Jeśli on ma zostać profesjonalnym piłkarzem, to musi mieć dobre warunki do rozwoju. Ale tutaj wchodzą w grę już wielkie pieniądze. Kluby wykładają rocznie miliony euro, żeby wypuścić na głęboką wodę jednego wychowanka na rok, czy na dwa lata.
Monitoruje pan to, co dzieje się w zespołach juniorskich. Ma pan ich przegląd. Czy nie uważa pan, że powiedzenie "Lechia ma zdolną, utalentowaną młodzież" to nie tylko pusty slogan? Czy rzeczywiście są tu utalentowani juniorzy, tylko może mają pecha, że nie potrafią przebić się do pierwszego składu zespołu seniorów od dłuższego czasu?
- Lechia ma utalentowaną młodzież, tylko można należy postawić pytanie: do jakiego poziomu utalentowaną? Bo jak na razie, to większość juniorów szkolonych tutaj trafia w większości czwartej, może w porywach do trzeciej ligi. To świadczy o tym, że jest w tym temacie wiele do poprawy. Tomek Borkowski jest tu koordynatorem i mam nadzieję, że zajmie się tą sprawą bardziej szczegółowo. I być może będą z tego większe efekty.
Lechia kończy już okres przygotowawczy do rundy wiosennej. Czy zespół jest już w optymalnej formie na ligę?
- W tej chwili trudno odpowiedzieć. Ja myślę, że tak, ale rzeczywistość zweryfikuje liga i mecze z naszymi rywalami. Ale chyba idzie wszystko w dobrym kierunku, bo zawodnicy łapią dynamikę, świeżość. Gra sprawia im coraz więcej radości. Ja więc patrzę na to z optymizmem, ale powtarzam - weryfikacją moich słów będzie postawa zespołu w lidze.
W zespole jest kilku piłkarzy kontuzjowanych. Z kogo dokładnie nie będzie mógł pan skorzystać w pierwszym meczu z Piastem Gliwice?
- Z Mateusza Bąka, Krzysztofa Brede i Piotra Wiśniewskiego. Wszyscy pozostali bez wyjątku są do mojej dyspozycji.
Czy absencja któregoś z tych piłkarzy burzy panu jakiś plan na grę zespołu?
- Bąk nie gra już od jakiegoś czasu, Brede był ostatnio rezerwowym, Wiśniewski przez pół rundy też. Ale ja i tak jestem ostatni do tłumaczenia się, że coś wyszło źle, bo graliśmy bez tego, czy tamtego zawodnika. Gramy w najsilniejszym składzie, na jaki nas w danym momencie stać. A pech jednego zawodnika jest ogromną szansą dla drugiego. Ja to podkreślam. To jest okrutne, ale taka jest piłka. Proszę zauważyć, pech Pęczaka wykorzystał Fechner. Pech Miklosika wykorzystał Kasperkiewicz. Pech Andruszczaka wykorzystał Wiśniewski. Kapsa wykorzystał pech Bąka. I tak dalej i tak dalej... Takie jest życie. Okrutne, ale taka jest piłkarska prawda.
Kto ostatecznie decyduje o transferach do kadry pierwszego zespołu Lechii?
- Decyzje transferowe to praca zbiorowa zarządu, dyrektora sportowego i sztabu trenerskiego. Jednak decydujący głos należy do mnie.
Jaką rolę w kwestiach transferowych pełni dyrektor sportowy?
- Powtarzam, dokonywanie transferów to efekt pracy zbiorowej trenerów, zarządu i właśnie dyrektora sportowego. Razem dyskutujemy, rozmawiamy o piłkarzach, którzy mogliby nas ewentualnie wzmocnić. Jednak każdy transfer musi zaakceptować trener.
A co się dzieje, kiedy Radosław Michalski podsuwa pomysł według niego idealny, a pan uznaje, że taki piłkarz jest panu niepotrzebny? On jako dyrektor sportowy, też zapewne chciałby móc w jakiś stopniu decydować o polityce transferowej klubu.
- Ja staram się pracować w klubie na zasadach kompromisu, a nie konfrontacji. W takiej sytuacji na pewno znaleźlibyśmy wspólne rozwiązanie najlepsze dla klubu. Jednak jak widać w przypadku Kalkowskiego i Speichlera ja często też potrafię pokazać, że nie miałem racji, lub miałem ją tylko w części. Nie było dotąd takiej sytuacji, jaką pan przedstawił i mam nadzieję, że nie będzie. Ale jeśli już taka się zdarzy, to ja nie będę kierował się dobrem jednostki, tylko dobrem klubu. Wszyscy pracujemy na jego wielkość, żeby nieustannie szedł do przodu.
- Nigdy nie było jeszcze sprzeczek w temacie polityki transferowej, czy przygotowań zespołu do sezonu, czy innych spraw. Zawsze staramy się wypracować wspólnie taką formułę, pod którą wszyscy moglibyśmy się podpisać. Bo nie ma ludzi nieomylnych. Bo gdybym wymyślił sobie np., że chciałbym pozyskać Bartosza Ławę z Arki Gdynia, a dyrektor sportowy i zarząd by się na to nie zgodzili. Wtedy musiałbym też podnieść rękę, bo możliwe, że się mylę. Bo jeśli większość głosów jest przeciwko, to prawdopodobnie mają sporo racji. Łatwiej jest zbiorowo podejmować decyzje, bo wówczas jest mniejsze ryzyko pomyłki.
Kiedy zapraszano pana do pracy w Lechii, temat zatrudnienia dyrektora sportowego przewijał się już od dłuższego czasu. Wiedział pan o tym, że prawdopodobnie będzie musiał niebawem konsultować z nim swoje decyzje?
- Ale to jest wymóg licencyjny, że klub musi zatrudniać dyrektora sportowego. A Radek Michalski był jednym z najlepszych kandydatów, jacy wówczas pojawiali się kuluarach.
A z pana punktu widzenia, czy dyrektor sportowy jest niezbędny? Czy potrafiłby pan może sam poprowadzić politykę transferową kadry pierwszego zespołu?
- Jeszcze dwa, czy trzy lata temu te funkcje się zazębiały w różnych klubach. Jednak z czasem zaczęło okazywać się, że trenerom brakuje czasu na penetrację rynku, że wymaga to osobnej specjalizacji. Funkcja dyrektora sportowego stała się więc bardzo potrzebna. I nie bez powodu jest to jeden z wymogów licencyjnych w klubach pierwszoligowych.
Więc nie traktuje pan tego jako zło konieczne, które ingeruje w pana kompetencje?
- Ja mam taki styl pracy, że nie pozwolę ingerować w jakieś moje pole, cokolwiek by się nie działo. Myślę, że takie stanowisko w każdym klubie to po prostu wymóg czasu.
Któremu musi się pan podporządkować.
- Nie muszę, tylko taka jest po prostu potrzeba. W klubach zachodniej Europy takie stanowiska funkcjonują od 15-20 lat. U nas dopiero się dojrzewa do tego, że takie stanowisko w klubie jest po prostu potrzebne. Dlatego wszystkie nasze pierwszoligowe kluby już mają obsadzone te stanowiska, podobnie jak większość drugoligowców. A który zespól jeszcze nie ma dyrektora sportowego, to niebawem będzie takiego zatrudniał. Bo nikt w klubie nie jest alfą i omegą, żeby nad wszystkim zapanować.
A kto podsunął pomysły sprowadzenia do Lechii Łukasza Trałki, Bartosza Jurkowskiego, Adriana Fedoruka, Dominika Sobańskiego i Tomasza Midzierskiego?
- Nie potrafię wskazać poszczególnych osób, które wymyśliły te transfery. Różne pomysły rodzą się w głowach różnych ludzi i po przedyskutowaniu ich w szerszym gronie zaczynamy podejmować pewne działania. My rozmawiamy o wielu zawodnikach. Szukając piłkarza na jakąś pozycję wymienia się w dyskusjach 20-30 nazwisk. Ja nawet nie potrafiłbym powiedzieć kto pierwszy wspomniał to, czy tamto nazwisko.
A czy sprowadzenie wymienionych przeze mnie wcześniej piłkarzy to transfery, które rzeczywiście wzmocnią siłę zespołu? Czy ci piłkarze gwarantują poprawę jakości gry Lechii?
- Ich sprowadzenie na pewno zwiększa konkurencję, to nie ulega wątpliwości. Przekonaliśmy się już jesienią, że jeśli jest konkurencja o miejsce na każdą pozycję, to każdy zawodnik musi się niesamowicie starać. Bo wie, że na jego miejsce czeka inny zawodnik, który w każdym momencie może wejść i dobrze zagrać. I tak jest też ze sprowadzonymi przez nas w zimie zawodnikami. Każdy z nich może wejść i zagrać w podstawowej jedenastce. Nie będą mieli łatwo, ale na pewno przyczynią się do poprawienia atmosfery w zespole i poprawienia jakości jego gry.
Pod zakończeniu rundy jesiennej, pytany o transfery do klubu, odpowiadał pan że mogą takie być, ale tylko w sytuacji jeśli sprowadzony piłkarz będzie dla zespołu pewnym wzmocnieniem, a nie tylko uzupełnieniem. Przepraszam, ale czy taki Jurkowski, albo Trałka, którzy nie grali przez ostatnie pół roku gwarantują wzmocnienie siły zespołu? Oni mogą wypalić, lub nie. Nic pewnego.
- No dobrze, ale proszę mi wskazać z dotychczasowej kadry piłkarzy, którzy mają po 50 meczów w lidze. Ilu ich jest? Trzech? Może czterech?
Ale to są tylko statystyki. A piłkarskie porzekadło mówi, że jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz. A jeśli ostatni mecz z twoim udziałem odbył się pół roku temu? Wtedy to powiedzenie chyba traci swoją aktualność?
- Tak, ale żeby dorównać Łukaszowi Trałce, który ma 24 lata i ma 50, czy 60 występów w ekstraklasie, to większość naszych innych piłkarzy musiałaby grać w ekstraklasie jeszcze z 3 lata. To musi znaczyć, że ten chłopak ma jakiś potencjał. To samo z Bartkiem Jurkowskim. On na pewno jest lepszy od zawodników, których nie ma już u nas w kadrze, a grali tu wcześniej na pozycji stopera. A dodatkowo gwarantuje on pewność, że potrafi grać przy pełnych trybunach, w sytuacjach stresowych. Te transfery były przeprowadzane z myślą, żeby w trudnych sytuacjach mieć dobrego zawodnika gotowego do gry.
Podczas ostatniej pomeczowej konferencji prasowej mówił pan, że będzie potrzebował takich zawodników, których z miejsca będzie mógł wstawić do pierwszego składu. Czy jednak realia rynku nie zweryfikowały tych planów?
- Powiem szczerze, że kilku zawodników nie chciało nawet podejmować tematu transferu w rozmowie ze mną. Mówili: "Panie trenerze, chętnie z panem, ale nie w drugiej lidze".
Chodziło im o mniejszy prestiż tych rozgrywek, czy może niskie pensje?
- Nie, ci chłopcy po prostu byli ambitni. Pieniądze były dla nich na drugim planie, ale wielu zawodników po prostu nie chce grać w drugiej lidze. Kiedy byłem zawodnikiem, to z całym szacunkiem dla drugoligowców, ale moim marzeniem też zawsze było grać w ekstraklasie. I teraz też spotykałem się z odpowiedziami: "Bardzo chętnie, ale może od czerwca".
Czy zatem obecna kadra zespołu gwarantuje walkę o awans? Dla wielu, tak dobra postawa Lechii w rundzie wiosennej była jednak trochę zaskoczeniem.
- Odpowiedź na to pytanie poznamy pod koniec maja. Ja wierzę w to co robimy, bardzo wierzę w siebie i jeszcze bardziej w ludzi, z którymi pracuję. I oni to czują. I być może wyniki z rundy jesiennej są właśnie odzwierciedleniem tego, że wzajemnie mamy do siebie zaufanie. Piłkarze czują, że stać ich na grę na wysokim poziomie i na wygrywanie z każdym w drugiej lidze. Bo mamy skład tak wyrównany, że bez względu na to, kto wyjdzie na boisko, to z każdym możemy wygrać.
Pogdybajmy trochę. Gdyby był pan trenerem którejś z drużyn pierwszoligowych, to czy widziałby pan w jej kadrze któregoś z obecnych piłkarzy Lechii?
- Myślę, że jest tu wielu zawodników, którzy mają predyspozycje do gry w pierwszej lidze. Tu nie ma żadnych wątpliwości. Ale najpierw trzeba się tam znaleźć.
Wszyscy piłkarze Lechii mają takie umiejętności?
- Nie, to trochę uproszczenie sprawy. Ale jest wielu zawodników, których stać na grę w ekstraklasie.
Kto na przykład?
- Mateusz Bąk na przykład.
To dlaczego mówi pan, że jest obecnie czwartym bramkarzem Lechii?
- Bo nie może grać, jest kontuzjowany. Obecnie ranking bramkarzy wygląda u nas Kapsa, Sobański, Kubiński lub Sobański, Kapsa Kubiński. Bąk jest za nimi, bo nie może grać. Ja mu powiedziałem: Mateusz, ja serce bym Ci oddał, żeby Cię wystawić na mecz z Piastem. Ale nie mogę. Także na chwilę obecną muszę chuchać i dmuchać na Łukasza Kubińskiego. I dlatego to on pojechał do Turcji, a nie Mateusz. No bo przepraszam, jeśli Sobański i Kapsa doznaliby kontuzji to musiałbym w przeciwnym razie chyba Darka Gładysia wystawić. Mateuszowi zdrowie jeszcze nie pozwala na grę.
Czy będzie pan zabiegał u działaczy, by podpisali z Bąkiem nowy kontrakt?
- Dla Mateusza teraz najważniejsze jest, żeby się wyleczył, a nie podpisywał kontrakt.
Ale on wcześniej, czy później się wyleczy, a kontrakt obowiązuje go do czerwca. I co dalej? Rozmowy będą z nim prowadzone za pięć dwunasta?
- Pewnie, że gdyby jemu kończyłby się kontrakt w grudniu ubiegłego roku, to ja bym był pierwszy, który poszedłby do działaczy i powiedział, żeby przedłużyć mu umowę, dać pół roku na wyleczenie. Ale jemu kontrakt wygasa w czerwcu tego roku. A Mateusz dostał już kilka propozycji, z tego co wiem. Nie chciał negocjować, uważał, że klub proponuje mu za mało pieniędzy. Teraz nie ma podpisanego nowego kontraktu, a jeszcze doznał fatalnej kontuzji. Ja nie mam do niego żadnych zastrzeżeń. On, kiedy był zdrowy, grał u mnie w pierwszym składzie. Ale czasem tak bywa, że klub nie zawsze jest w stanie spełnić oczekiwań płacowych piłkarza. Może Legia Warszawa byłaby w stanie spełnić jego warunki. Ale chyba nie muszę mówić ile Lechii brakuje do Legii. Może za 2-3 lata jakoś to się wyrówna. Żeby było jasne, ja bardzo bym chciał, żeby Mateusz jak najszybciej wyzdrowiał i wrócił do bramki. Na razie jednak nie może grać, bo mu na to zdrowia nie pozwala.
Czyli nie stawia pan przed działaczami warunku: panowie, przedłużcie z Bąkiem kontrakt, bo ja go potrzebuję.
- Ależ ja go potrzebuję, ale zdrowego. Bo na razie to mogę z nim iść na Kawę, możemy wspólnie zjeść lunch, czy też Mateusz może mnie oprowadzić po starówce... Ale na razie nie mówmy o jego grze, bo on nie jest do niej zdolny.
Ale nie mówimy o meczy z Piastem Gliwice, tylko o drugiej połowie rundy wiosennej.
- Ja uważam, że mamy teraz kilka ważniejszych spraw na chwilę obecną, a do momentu powrotu Bąka na boisko jest jeszcze sporo czasu. Aczkolwiek jest dyrektor sportowy, jest zarząd klubu, którzy powinni się zając nową umową Mateusza. Bo jeśli klub chce zatrzymać piłkarza u siebie, to powinien rok przed upływem terminu kontraktu rozmawiać z nim o jego przedłużeniu.
Tak też było, tyle że klub zaproponował Mateuszowi ponoć drobną podwyżkę w sytuacji, gdy wcześniej plasował się w drugiej dziesiątce listy płac zespołu.
- Może tak został wyceniony przez kogoś. Ja tego nie robiłem.
A patrząc na aspekt sportowy, to w której dziesiątce piłkarzy pan go klasyfikuje?
- No chyba w pierwszej, bo w końcu grał u mnie. Ale skończmy już ten temat, bo to co się ostatnio dziej w prasie w związku z Mateuszem Bąkiem to jakiś cyrk. Mateusz Bąk jest umówiony na rozmowy z dyrektorem sportowym na kwiecień i zamknijmy na tym ten temat.
- Dlaczego pytacie się mnie o piłkarza, którego ja przez półtora miesiąca będę mógł oglądać co najwyżej na zdjęciu, a nie na przykład o Pawła Kapsę. Kapsa obronił na czwartkowym treningu pięć karnych po rząd. Poważnie. A Bączek był tego świadkiem.
Czy podczas przygotowań do sezonu daje pan zawodnikom możliwości pokazania się z jak najlepszej strony na pozycjach, na których chcieliby oni grać?
- Oczywiście ja decyduję, na jakiej pozycji zawodnik ma grać. Oczywiście rozmawiam z nim, na jakiej pozycji najlepiej się czuje. Ale nie zawsze mogę ich marzenia realizować. Bo niektórzy najchętniej graliby na środku napadu, mając do tego takie predyspozycje jak ja. Czyli nikłe.
Zapytałem o to, bo był w kadrze taki piłkarz, który głośno skarżył się na pańskie złe podejście, co do jego preferencyjnej pozycji na boisku. To Piotr Rafalski, który lepiej czuł się na środku, bądź po prawej stronie obrony, a pan z uporem ustawiał go na lewej flance. Dlaczego?
- Miał zbyt silną konkurencję i zbyt małe umiejętności, żeby grać na prawej stronie lub środku obrony. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że lepiej jest wypożyczyć pól klasy lepszego Tomasza Midzierskiego, niż trzymać w zespole na siłę Piotrka Rafalskiego.
Czy ma pan w głowie skład wyjściowy na pierwszy mecz Lechii w rundzie wiosennej?
- Tak. Waham się jeszcze co do obsady dwóch - trzech pozycji, ale w większości już mam ustalony skład.
Jak podoba się panu gdańska publiczność. Jak porównałby pan ją do publiczności pierwszoligowej?
- Może nie na wszystkich meczach, ale na niektórych to kibice tworzą tu fantastyczne spektakle. Choćby na meczu z Górnikiem. To była niepowtarzalna atmosfera. Choć muszę przyznać, że na początku byłem trochę zawiedziony atmosferą tu na trybunach. Nie wiem, może to było pokłosie wcześniejszych słabych wyników zespołu. Ja sądziłem, że w tak dużym mieście, jakim jest Gdańsk, to na mecze będzie przychodzić po 8-9 tysięcy ludzi. A tyle osób przychodziło tylko na wybrane spotkania. Mam nadzieję, że swoją grą zachęcimy kibiców do tak licznego przychodzenia na wszystkie mecze.
Jest pan już doświadczonym trenerem, pracował pan w kilku klubach ekstraklasy. Jak oceniłby pan na ich tle poziom organizacyjny w Lechii?
- Prawdę mówiąc jestem mocno zaskoczony tak mała ilością ludzi pracujących w klubie. I choć z jednej strony ci co są robią świetną robotę, to na pewno przydałaby im się pomoc. Ale widzę, że wszystko się tu dynamicznie rozrasta. Choćby dzisiaj przedstawiono mi nową osobę zatrudnioną do działu marketingu. Ten postęp w klubie naprawdę jest zauważalny. Ja to widzę pracując to zaledwie kilka miesięcy.
A zdążył się pan już związać emocjonalnie z klubem? Czy traktuje pan Lechię jeszcze po prostu jako pracodawcę?
- Do Gdańska zawsze miałem sentyment. Zawsze lubiłem tu przyjeżdżać, pospacerować, trochę odpocząć. Chciałem sobie nawet wytatuować na lewym ramieniu herb Lechii, ale żona mi nie pozwala (śmiech). Oczywiście największy sentyment mam do Legii, w której przez lata byłem piłkarzem, a później trenerem. Ale tutaj też czuję wielką sympatię do Lechii. I sam nie wiem skąd to się bierze. Może dlatego, że planuję tu stworzyć wielkiego, pozostać na dłużej?
Spotyka się pan często z wyrazami sympatii na ulicy?
- Tak, zdarza się. Czasem podchodzą do mnie ludzie i zagadują. Pytają czy mi się tu podoba, czy zapraszają na kawę. Bywa, że lubię się z nimi podroczyć i odpowiadam, że mnie z kimś pomylili. Ale jeszcze nie udało mi się nikogo nabrać, zawsze mnie rozpoznają (śmiech).
A jaka jest atmosfera wewnątrz pańskiego zespołu? Czy ta ostra rywalizacja o której pan wspominał nie powoduje jakichś kłótni, czy scysji?
- Ja bardzo pracuję nad tą sferą współpracy. Staram się utrzymać w zespole dobrą atmosferę, traktować wszystkich równo. Tak samo trenerzy Gładyś i Kafarski. I zawodnikom staram się to uzmysłowić. Do Manka mówię: Robert Hirsz jest tak samo istotną osobą, jak ty. Mimo, że ty jesteś już u schyłku kariery, a on na początku. Wszyscy są tak samo ważni.
A czy piłkarze są mentalnie przygotowani na walkę o ekstraklasę? To dość duże wyzwanie.
- Ja rozmawiam często z zawodnikami indywidualnie i powtarzam im w kółko: panowie, nie zastanawiajmy się, czy to ma być ekstraklasa, czy co tam innego. Najważniejszy jest najbliższy mecz. I to nas interesuje. To udało się zaszczepić w nich jesienią i to już całkiem nieźle funkcjonowało. Mnie może i interesowała dalsza przyszłość: jak graliśmy ze Śląskiem, to już myślałem o meczu z Arką, a grając z Arką myślałem już o Turze. Ale chłopakom o przeciwniku mówię dwa dni przed meczem. Dlatego teraz najważniejszy jest mecz z Piastem i nic innego.
I czy piłkarze rzeczywiście zmienili swoje myślenie, czy może tylko mówią tak, jak pan im każe?
- Opowiem taką sytuację. Dwa dni przed meczem ze Zniczem Pruszków usłyszałem w szatni rozmowy już o następnym meczu ze Śląskiem Wrocław. Wszedłem i powiedziałem: "Panowie, niech jeszcze raz k... usłyszę, że ktoś powie przez najbliższe dwa dni Śląsk... Po pierwsze to nie wiadomo, czy na Śląsk będziesz w ogóle w kadrze (a ci co mówili to byli pewniacy w kadrze), a po drugie to ja nie wiem, czy będę prowadził was w tym meczu. W meczu ze Zniczem będę prowadził Lechię, bo to spotkanie jest za dwa dni. Ale w meczu ze Śląskiem nie wiem. Różnie bywa. Zdenerwuję się - rzucę, albo prezes się zdenerwuje i mnie wyrzuci. I myślę, że oni zrozumieli się, że to warto. Warto skupiać całą uwagę i całe swoje siły na ten jeden, najbliższy mecz.
Czy od września, od kiedy pracuje pan w Lechii, zdążył pan już zwiedzić najważniejsze miejsca w Gdańsku? Podoba się panu to miasto?
- Prawdę mówiąc nie miałem za bardzo czasu. Chciałem co prawda iść do klubu nocnego, ale żona powiedziała, żebym nie szedł, bo lechia.gda.pl mnie dorwie (śmiech). Żartuję oczywiście. Prawdę mówiąc to ja ciągle muszę uczyć się tej drugiej ligi, wielokrotnie oglądać mecze niektórych zespołów, bo na przykład nie znam niektórych zawodników. Poza tym pogoda nie była specjalnie sprzyjająca do dłuższych wycieczek. Ale mam nadzieję, że po sezonie moi asystenci zaproszą mnie na spacer i pokażą mi wszystkie atrakcje w Gdańsku.
Mieszka pan tu sam, rodzina pozostała w Warszawie. To oznacza, że nie zamierza pan tu zakotwiczyć na dłużej?
- Jak będzie upragniony awans, to planuję sprowadzić do siebie rodzinę i kupić jakiś apartament.
A jeśli awansu nie będzie, to...
- ... to też.
Czyżby?
- To tak naprawdę będzie zależało od wielu czynników, przede wszystkim od wzajemnego zaufania. Ja przychodząc tutaj zakładałem jednak, że nie będę pracował tu trzy, czy osiem miesięcy, tylko cztery - pięć lat, a może i dłużej. Chciałbym poprowadzić inauguracyjny mecz Lechii na Baltic Arenie.
A może tak jak Guy Roux, który francuskie Auxerre prowadził przez 44 lat?
- Myślę, że przy rozsądnej polityce klubu jest to możliwe. Najważniejsze jest, aby klub potrafił pomóc trenerowi w trudnej sytuacji. Bo nie ma trenera idealnego. Każdy wcześniej, czy później zostaje trafiony i nadchodzi kryzys. Jak w każdym zawodzie. Tylko, że należy mu w tym kryzysie pomóc.
- Tylko, że to wszystko trzeba prowadzić powoli i racjonalnie. Jeśli Lechia awansuje do pierwszej ligi, to nie ma co myśleć od razu o pucharach i tak dalej. Najważniejsze będzie utrzymać się w tej ekstraklasie za wszelką cenę. A potem, w kolejnym sezonie walczyć o kolejne 2 - 3 miejsca wyżej. Nie da się z beniaminka zrobić zespołu, który od razu będzie walczył o mistrzostwo. Chyba, że ma się wielką kasę.
Czy chciałby pan przekazać coś czytelnikom lechia.gda.pl, kibicom Lechii?
- Tak. Prosiłbym ich o jak najlepsze wsparcie w najbliższej rundzie. Chciałbym, żeby w każdym meczu wypełniali stadion po brzegi i nieustannie dopingowali. Bez względu na sytuację na boisku, bez względu na wynik. A nawet, kiedy nie będzie szło zespołowi, żeby ich doping był jeszcze lepszy i głośniejszy. Bo dla piłkarzy to tak naprawdę właśnie wtedy ma największy sens.