Nie lepiej lechiści spisali się w ostatnią niedzielę w Warszawie. Mecz z Legią był dla gdańszczan drugim spotkaniem z rzędu, w którym nie zaliczyli choćby jednego trafienia. Z czego wynika tak fatalna skuteczność Lechii?
Wydaje się, że największy problem tkwi w postawie napastników, którzy choć nie mieli wielu okazji bramkowych podczas ostatnich spotkań, to jednak te, które im się nadarzyły powinni wykorzystać. Tak było właśnie w niedzielę, przy Łazienkowskiej, gdzie Paweł Buzała miał wręcz 200-procentową sytuację, jednak nie trafił w piłkę, będąc dwa metry od bramki rywali.
Skutecznością nie grzeszy też jego partner w ataku Maciej Kowalczyk. Jeden gol strzelony w bieżącym sezonie przez tego piłkarza z pewnością nie wystawia mu wysokiej noty. Nawet pomimo tego, że Kowalczyk jest zawsze bardzo ruchliwy i pracowity na boisku, przez co zbiera pozytywne recenzje w prasie. To trochę dziwi, bo napastnika powinno rozliczać się ze skuteczności pod bramką przeciwnika. A ta u naszego napastnika jest zatrważająca.
Po kilku meczach z udziałem Biało-Zielonych w tym sezonie, o ich występie pisano używając słów: „dwie Lechie”. Oznaczało to zazwyczaj, że gdańszczanie po przerwie wychodzili na boisko zupełnie odmienieni. Raz na ich korzyść, innym razem już zupełnie zdekoncentrowani i słabsi (jak choćby w meczu z Górnikiem Zabrze). Po meczu w Warszawie postawę gdańszczan można by podobnie zatytułować, jednak ta niespodziewana zmiana oblicza Lechii nastąpiła nie po zejściu do szatni piłkarzy na przerwę, ale już 15 minut przed nią. Otóż do 30 minuty piłkarze z Wybrzeża grali z Legią jak równy z równym i gdyby nawet mieli przegrać po takiej postawie, nikt specjalnie nie był by na nich obrażony. Tymczasem gdańszczanie w ciągu kilku minut dali się zepchnąć do głębokiej defensywy i praktycznie już do końca spotkania nie potrafili wyjść z własnej połowy. W drugiej części gry oba zespoły na boisku dzieliła już różnica klasy. Wydaje się nawet, że Biało-Zieloni lepiej zaprezentowali w Stolicy się przed rokiem grając przy Łazienkowskiej mecz Pucharu Polski jeszcze jako drugoligowiec, niż teraz, kiedy rywalizowali z warszawiakami w rozgrywkach ekstraklasy. W niedzielę podopiecznym Jacka Zielińskiego do ekstra klasy wiele brakowało…
Działacze warszawskiej Legii za kibicami specjalnie nie przepadają, o czym przekonał się już nie jeden legionista, a ostatnio na własnej skórze „walterowską" niechęć poczuli fani Biało-Zielonych, którzy przyjechali do stolicy wspomóc swoich piłkarzy.
Lechiści przed stadionem przy ul. Łazienkowskiej zameldowali się ponad dwie godziny przed rozpoczęciem spotkania, a ostatni z nich na trybunach pojawili się dopiero pod koniec pierwszej połowy. Przyczyną bardzo ślamazarnego wpuszczania kibiców przyjezdnych przez służby porządkowe była do przesady wnikliwa kontrola – powolne szukanie nazwiska na liście, okazanie dokumentu tożsamości, zdjęcie i test „alkomatem". Właściwie słowo „alkomat" nijak się ma do urządzenia, którym posługiwano się przy Łazienkowskiej. Ciężko stwierdzić, co tak naprawdę owo urządzenie badało, jednak ludzie operujący tym urządzeniem nie kryli zadowolenia z pojawienia się na wyświetlaczu tegoż dziwoląga każdej innej cyfry niż 0,0, a to było równoważne z uniemożliwieniem wejścia na sektor. Przy tym nie brakowało chamskich odzywek i ironicznych pytań: „na pewno nie piłeś?"
Można polemizować, czy regulamin zakazujący wejścia na stadion osób pod wpływem (większym lub mniejszym) alkoholu jest słuszny, czy też nie, jednakże wmawianie przy pomocy wspomnianej machiny ludziom absolutnie trzeźwym, którzy nawet nie sięgnęli po napoje wyskokowe, że są pijani jest ciosem poniżej pasa i zwyczajnym skandalem. Wśród Biało-Zielonych nie brakowało kibiców poszkodowanych przez ten proceder. Niektórzy mieli do czynienia z urządzeniem do „pomiaru trzeźwości" po raz pierwszy i nie zawsze wiedzieli, jak poprawnie dmuchać, co oczywiście w oczach ochroniarzy znaczyło, że dany osobnik jest pijany i na stadionie nie może się pojawić. Innym (również nieskażonych różnymi trunkami)) wychodziły wyniki wprost komiczne typu: 0,03 czy 0,05 promila alkoholu w wydychanym powietrzu. Podobny wynik można uzyskać np. przez korzystanie z … płynów do płukania ust (większość z nich zawiera alkohol). Oczywiście o powtórnym badaniu, czy wejściu na stadion mowy być nie mogło. Urządzenie, którym wykonywano testy, było zwyczajnie niesprawne. W prywatnej rozmowie potwierdził to nawet jeden z ochroniarzy.
Sytuacja coraz bardziej się zaostrzała, do tego stopnia, że zareagował dyrektor Lechii Błażej Jenek zapewniając, że wszyscy trzeźwi kibice zostaną wpuszczeni. Sami lechiści nie widząc szans na obejrzenie meczu chcieli nagłośnić sprawę. W drodze był dziennikarz jednej z ogólnopolskich gazet i prawnik, którzy wraz z poszkodowanymi kibicami mieli udokumentować trzeźwość niewpuszczonych na obiekt przy ul. Łazienkowskiej. Kiedy pojawiła się szansa obejrzenia spotkania na żywo, ten pomysł upadł.
W końcu po dość długich przepychankach Biało-Zieloni zostali ponownie przebadani: w połowie metodą wzrokowo-węchową, a w połowie pseudo-alkomatem, który jak się okazało potrafi być zmiennym i czasem również prawidłowo wskazać - 0,0. Niemal wszyscy wreszcie pojawili się na stadionie Legii, a poza bramami warszawskiego obiektu pozostało 10 osób; w tym momencie kończyła się pierwsza połowa spotkania. Widok, jaki ukazał się gościom nie był, jednak specjalnie klarowny i wyrazisty, poprzez fatalne skonstruowanie klatki dla fanów drużyny przyjezdnej i wysoki płot, który przesłaniał boisko. Działacze Legii swoim postępowaniem „wylali dziecko z kąpielą". Szkoda, ze skandaliczne sceny miały miejsce na obiekcie jednego z najbardziej utytułowanych polskich klubów, na którym gościły europejskie potęgi i reprezentacja.