Przy skrzyżowaniu ulic Kościuszki i Zbyszka z Bogdańca we Wrzeszczu znajdowało się podwórko, nie takie duże, ale wystarczających rozmiarów by pograć trochę w „kopaną”. Specjalnie piszę „kopana”, bo prawdziwej piłki prawie nikt z nas nie miał, a jeśli już ktoś taki czasami się pojawił, to był kimś ważnym, kimś przez nas uwielbianym. Ktoś taki rządził na naszym boisku, a gdy mu się coś nie podobało, obrażał się, zabierał piłkę i szedł do domu.
Tak, więc „kopaną” stawała się każda większa puszka po końskich, jakże pysznych, konserwach Unry, przysyłanych nam do Polski, w ramach powojennej, amerykańskiej pomocy lub popularna szmacianka, zrobiona starej skłębionej marynary lub płaszcza znalezionego na śmietniku. Na tym właśnie podwórku, w dzielnicy Gintera Grassa, niedaleko stadionu Gedanii, odbywały się najwspanialsze na świecie zawody, mistrzostwa i olimpiady.
My, dzieci podwórka, codziennie walczący o honor podwórkowych mistrzów, czasami zamieraliśmy w bezruchu, wsłuchując się w odgłos tysięcy gardeł, który gdzieś z daleka, z wysoka, jakby w harmonii z przepływającymi chmurami przelatywał nad całą dzielnicą.Gooooooool!!!! Ten potężny wielotysięczny głos, mimo swej tajemniczości, wydawał nam się przyjazny i nie dobiegał wcale ze stadiony Gedanii, lecz z innego magicznego miejsca. Kiedyś zapytałem ojca - co to takiego? Odpowiedział tajemniczo, że zobaczę w niedzielę.
W ową niedziele ubrałem się jak mogłem najschludniej i włożyłem nowiutkie trampki, które dostałem na okoliczność zbliżającego się wydarzenia. Trampki z gumowymi ochraniaczami na kostki były czymś nowym i niespotykanym, były symbolem nastającej, nowej epoki sportu. Ktoś, kto miał trampki, w podwórkowej hierarchii zajmował najwyższą pozycję. Tym ważnym wydarzeniem miał być mój pierwszy kontakt z wielkim sportem, który wymarzył sobie mój ojciec mając nadzieję, że coś, kiedyś ze mnie wyrośnie. A trampki? Trampki w tamtych czasach były obiektem marzeń każdego podwórkowego sportowca.
Jechaliśmy, więc z ojcem, tramwajem nr 8, ulicą Roosvelta, a może już wtedy ulicą Karola Marksa, na stadion Lechii. Było tak sobie. Dookoła wszyscy się wydzierali...sędzia kalosz, sędzia kalosz...Dzisiaj znane są bardziej dosadne kolokwializmy, ale o nich nie wspomnę. Mój ojciec to się zrywał, to siadał i też coś krzyczał. Gdyby nie ładne kamyczki i parę patyków leżących pod siatką okalającą boiska, byłoby całkiem nudno. Przynajmniej było się czym bawić. Tak minęło kilka, kilkanaście albo kilkadziesiąt niedziel. Nadszedł jednak taki dzień, oczywiście niedziela, kiedy to ojciec powiedział "widzisz tego pana z dziewiątką, miał złamane obie nogi, już się wyleczył i dzisiaj zagra. To Roman Rogocz, a ten obok to Olek Kupcewicz".
Później pojawili się bracia Robert i Henryk Grunau. Po jakimś czasie zmienili nazwisko na Gronowski, przez co zyskali ogromny szacunek wiernych fanów. Nadszedł w końcu czas wielkiego mistrza. Był się nim Roman Korynt. Posiadał niesamowitą szybkość piłkarską. Miał fantastyczną zwrotność i przyśpieszenie. Przychodziło się na mecze by oglądać jak potrafił eliminować z gry takich przeciwników jak Gerard Cieślik czy Ernest Pohl. Roman swoją wielką klasą sportową i fantazją porywał wszystkich. W późniejszych latach, stał się on moim idolem sportowym, godnym naśladowania. Nigdy mu jednak o tym nie powiedziałem. Gdy ci chłopcy wybiegali na murawę bił od nich blask i oddech w piersiach zapierało...
Gdybym tak ja....
Zobacz: Galeria zdjęć pochodząca ze zbiorów Grzegorza Oprządka
Cdn