Szolar by trenerem Lechii przez jeden sezon. Może był za dobry, może zbyt samodzielny, a może był za drogi?
W każdym razie budował naprawdę świetny zespół. Pierwszy zespół był w czołówce pierwszoligowej tabeli, a w jego cieniu dojrzewała duża grupa juniorów, gotowych do szturmu na czołowe pozycje. Każdy wie, że zmiana warty musi kiedyś nastąpić, ale ten proces musi dojrzewać powoli. Wiedział o tym Lajosz Szolar. Szolar jednak odszedł i pojawił się trener Drabiński. Były komandos i spadochroniarz wojsk alianckich, trener bardzo oddany piłce, ale oryginał i dziwak. Wiele pociechy miała publika obserwując poczynania trenera, który prowadząc działania wojenne na boisku, pewnie stosował nawyki nabyta w armii. Machał rękoma, wymachiwał i wierzgał nogami, pluł i kopał. Wyglądało to śmiesznie, ale równie nerwowo zachowują się prawie wszyscy dzisiejsi trenerzy.
O ile trener Szolar wpajał nam zasady gry krótką i szybką piłką, grę z tak zwanej klepki, to trener Drabiński preferował grę w stylu angielskim, czyli długie przerzuty i walkę w powietrzu. Trener nie zapominał również o młodzieży, tak, więc kilku nas młodych trenowało z pierwszym zespołem. Załapałem się nawet na wyjazd zagraniczny, gdzie w Odessie i w Kijowie, mieliśmy rozegrać dwa mecze towarzyskie z drużynami radzieckimi. Piszę „radzieckimi” a nie sowieckimi, bo polityka polityką, a sport sportem. Rosji jeszcze nie było, Ukraina była tylko republiką, a dominował wszechmocny Związek Radziecki.
Pierwszy mecz zremisowaliśmy z drugoligową, wojskową drużyną SKA Odessa. Drugi mecz graliśmy w Kijowie z Czarnomorcem Odessa. Ten mecz pamiętam szczególnie. To był mój oficjalny debiut w pierwszym zespole Lechii. Zanim wyszedłem na boisko, spotkał mnie typowy piłkarski chrzest. Wiecie, na czym taki chrzest polega? Debiutant, przed wyjściem na boisko, wypina tyłek i wszyscy koledzy z drużyn, łącznie z trenerem i działaczami, leją w ten tyłek potężne klapsy, ile sił w łapach, tak, że adept nie wie czy to zabawa, czy horror. Ale taki chrzest to nie nowina. Dostałem go już, za pierwszy trening, za pierwszy wyjazd z drużyną, za pierwszy obóz letni i zimowy, i w ogóle za wszystko, co pierwsze.
Po ceremonii chrztu wybiegałem na boisko w biało-zielonym stroju, dumny jak paw. Była to piękna chwila. Po prezentacji drużyn i oklaskach trzydziestotysięcznego tłumu kibiców zaczął się mecz. W drużynie gospodarzy, na środku ataku, z numerem 9 grał barczysty olbrzym, mający grubo ponad dwa metry wzrostu. Wołali na niego Tola. Był zawodnikiem niezbyt ruchliwym, ale strzał miał potężny. Jego mniejsi i zwrotniej koledzy robili w szeregach naszej obrony zamieszanie, cofali piłkę do tyły, a Tola walił jak z armaty.
W pewnym momencie zauważyłem, że Tola potknął się, tracąc równowagę. Będzie kupa śmiech jak go przewrócę - pomyślałem. Rozpędzony, z całym swoim impetem, zaatakowałem Tolę, bark w bark. Mocno powiedziane, raczej barkiem w brzuch Toli. Była kupa śmiechu, śmiało się trzydzieści tysięcy radzieckich gardeł, a ja leżałem nosem w białej wapiennej linii, wyznaczającej obszar pola bramkowego. Wokół mnie wnosił się sympatyczny obłoczek białego pyłu. Pył opadł, wstałem więc i zacząłem się otrzepywać. Prawdopodobnie wyglądałem jak młynarz. Jeszcze przez dłuższą chwilę słyszałem śmiech. Tola pognał dalej nie wiedząc nawet, co się zdarzyło. Po meczu, w szatni koledzy śmiejąc się, prosili – Gunga opowiedz jak z Tolą wymienialiście, w czasie meczu wizytówki.