Historia spotkań pomiędzy Górnikiem Zabrze i Lechią Gdańsk jest dla lechistów dość smutna. Biało-Zieloni w Zabrzu wygrali tylko raz i było to w rozgrywkach drugiej ligi. 55 lat temu 11 listopada gdańszczanie pokonali górników na ich terenie 2:0. Tym bardziej szkoda, że niekorzystnego bilansu nie udało się poprawić w sobotę, bo szansa była niepowtarzalna. Lechia okazała się zespołem lepszym, stworzyła sobie więcej sytuacji, lecz tradycyjnie przegrała. Co ciekawe, w przeszłości gdańszczanie przegrywali 2:0 w Zabrzu pięciokrotnie w: 1956, 1957, 1961, 1987 i 1995.
Była mniej zdeterminowana niż zabrzanie. Ambicji zarówno jednej, jak i drugiej drużynie odmówić nie można, jednak w kluczowych sytuacjach lechistom zabrakło trochę woli walki. Obu straconych bramek można było uniknąć. Sytuacja, która zakończyła się pierwszym golem, rozpoczęła się od pozornie niegroźnej straty Piotra Wiśniewskiego i najprawdopodobniej nikt by o niej nie pamiętał, gdyby tylko popularny „Wiśnia” pobiegł ile tylko sił w nogach za Mariuszem Magierą i nie pozwolił mu tak łatwo skierować piłki do siatki. Przy drugim golu obrońcy Biało-Zielonych biernie się przyglądali wyczynom Dariusza Kołodzieja, zastanawiając się, który z nich ma podejść do rywala, a wystarczyło to zrobić i być może pomocnik Górnika nie znalazłby miejsca do celnego strzału.
Zamiast strzelić straciła bramkę. „Niewykorzystane akcje się mszczą” - o prawdziwości tego stwierdzenia lechiści przekonali się na własnej skórze. Już w pierwszych minutach spotkania wyśmienitą sytuację miał Maciej Kowalczyk. Napastnik Biało-Zielonych w odległości kilku metrów od bramki uderzył piłkę bez przekonania, od niechcenia, jakby nie mógł uwierzyć, że w końcu wybiegł na murawę w podstawowej „jedenastce” (po raz pierwszy pod wodzą Tomasza Kafarskiego) i trafił w bramkarza zabrzan. Kilka minut później górnicy objęli prowadzenie. Właściwie ta bramka ustawiła mecz, podcięła skrzydła nieźle prezentującym się na początku spotkania lechistom, a z drużyny Górnika zdjęła olbrzymią presję, która wraz z upływającym czasem mogła coraz bardziej plątać nogi gospodarzom.
Zabrakło skuteczności. Na tle innych meczów wyjazdowych Lechia w Zabrzu prezentowała się całkiem dobrze. Nie cofnęła się do obrony, potrafiła nawiązać otwartą grę z bogatszym rywalem, a przez długi okres drugiej odsłony była stroną przeważającą. Stworzyła kilka stuprocentowych okazji do zdobycia gola. Niestety, ani Maciej Kowalczyk, ani Jakub Zabłocki, ani Marcin Kaczmarek, ani Paweł Buzała nie zdołali zmienić wyniku. Ciężko sobie przypomnieć wyjazdowy mecz w tym sezonie, w którym Biało-Zieloni mieliby tyle dogodnych sytuacji do strzelenia bramki, za to dużo łatwiej wrócić pamięcią do licznych „pudeł”, jakimi notorycznie częstują nas napastnicy Lechii. Wystarczy wspomnieć, że najskuteczniejszym zawodnikiem drużyny jest „Buzi” z dorobkiem… czterech goli. Z drugiej strony trudno się dziwić skoro w Gdańsku rasowych snajperów jest dwóch – Piotrowie Trafarski i Cetnarowicz; obydwaj jednak nie mieszczą się w pierwszym składzie.
Górnik miał w bramce Nowaka. W poprzednim meczu bramki zabrzan bronił Michal Václavík, który na stadionie przy ul. Reymonta nie prezentował się pewnie. Na nieszczęście Biało-Zielonych w sobotę między słupkami Górnika zastąpił go Sebastian Nowak – tego dnia najlepszy piłkarz na boisku. Gdyby nie on, Lechia mogłaby przywieść ze Śląska nawet komplet punktów i powoli sięgać myślami do kolejnego sezonu w ekstraklasie. Nowak wybronił kilka stuprocentowych okazji. Był szybki i zdecydowany, do maksimum utrudniając życie napastnikom Lechii. Dobry dzień Nowaka w połączeniu ze zwichrowanymi celownikami gdańskich snajperów pozwoliło Górnikowi zachować czyste konto i sięgnąć po komplet punktów.
Zabrakło indywidualności. Kiedy nie idzie całej drużynie nie pozostaje nic innego, jak liczyć na błysk geniuszu jednej postaci. Tak było chociażby przed tygodniem, podczas derbowego pojedynku z Arką, kiedy strzał Piotra Wiśniewskiego całkowicie odmienił obraz gry i pozwolił sięgnąć po komplet punktów. Tym razem wszyscy trzymali podobny poziom i solidarnie marnowali dogodne sytuacje. Szanse na tytuł bohatera spotkania miał przede wszystkim Marcin Kaczmarek, który przez cały sezon zdobył jedną bramkę, a w meczu z Górnikiem mógł ustrzelić hattricka. To, czego nie miała Lechia miał Górnik, czy to w postaci Piotra Madejskiego raz po raz wkręcającego w ziemię gdańskich obrońców, czy Dariusza Kołodzieja strzelającego bramkę po indywidualnej akcji.
Odkąd pierwszym szkoleniowcem gdańszczan został Tomasz Kafarski w grze Lechii coś drgnęło. W czterech meczach lechiści zdobyli cztery punkty. Przy odrobinie szczęścia dorobek punktowy mógłby być okazalszy. W obydwu przegranych spotkaniach, czy to z GKS-em Bełchatów, czy Górnikiem Zabrze, Biało-Zieloni z pewnością nie prezentowani się gorzej od rywali i gdyby tylko potrafili wykorzystać swoje sytuacje, obecnie byliby w dużo lepszym położeniu. Na podkreślenie zasługuje przede wszystkim postawa na wyjazdach, Lechia zaczęła grać w piłkę. Trener Kafarski zrozumiał, że Biało-Zieloni nie potrafią się skutecznie bronić i defensywna postawa jest niemal z góry skazana na porażkę – w dziewięciu tegorocznych potyczkach tylko raz Lechia nie straciła bramki, a i to z wydatną pomocą Wojciecha Grzyba.
Jedno jest pewne, jak dobrze gra Lechii by nie wyglądała przy takim poziomie skuteczności, jakim raczą nas ostatnio gdańszczanie nie ma co liczyć na zwycięstwa w kolejnych meczach z rywalami wyżej notowanymi niż Górnik, kiedy o stwarzanie sobie dogodnych sytuacji będzie dużo trudniej.