Zaczęła się drugoligowa walka, może nawet trudniejsza, bardziej brutalna i bezpardonowa. Kości trzeszczały, że słychać było na trybunach. Nastąpił okres kontuzji, złamana noga, zerwane wiązadła krzyżowe w kolanie, skręcenie stawu skokowego lewego, później prawego, wstrząśnienia mózgu. Mimo najlepszego piłkarskiego wieku czułem, że zbliża się kres piłkarskiej przygody.
Rozstać się z piłką, to nie takie proste. Jak film kręcony w zwolnionym tempie, przesuwają się przed oczyma, dzień po dniu, mecz po meczu, trening po treningu. Pamięta się poszczególne akcje, nietypowe zagrania lub śmieszne zdarzenia. Pamięta się jakąś udaną przewrotkę, szybki wślizg czy efektownego "szczupaka".
Jak tu nie wspominać wesołego zdarzenia, kiedy to jesienią, toczyliśmy zażarty bój, chyba z Odrą Opole. Boisko było mokre i błotniste. W pewnym momencie, pod naszą bramką powstało kolosalne zamieszanie, kilkunastu herosów taplało się w błotnej kałuży, na naszym polu bramkowym. Był tam też nasz bramkarz, Mietek Sztuka. Mietek złapał piłkę i wybił ją w aut. Pozornie wszystko się uspokoiło, ale chwile później usłyszeliśmy głośny krzyk Mietka.
- Panie sędzio, urwali mi palec.....
Mietek biegł w stronę sędziego, z wyciągniętą przed siebie prawa ręką.
-...urwali palec..
Nastąpiła krótka przerwa. Stanęliśmy zdziwieni, zdziwieni byli również nasi przeciwnicy. Mietek biegł, a z prawej dłoni, na dwóch nitkach zwisał wskazujący palec jego trykotowej rękawiczki. Mietek zapewne czuł ból, a może to tylko nadmiar adrenaliny sprawił, że on zobaczył swój urwany palec. Sędzia wykazując pełne zrozumienie, z wyjątkowo poważną miną stwierdził:
- Jakoś to się zagoi - po czym sędziowskim gestem nakazał wszczęcie gry.
Możemy sobie wyobrazić, co działo się po meczu, w szatni. Wszyscy śmiejąc się liczyliśmy, ile to Mietkowi pozostało paluchów.
Niezwykle sympatyczną postacią był Bogdan "Bodzio" Adamczyk. Z natury skromny i nierzucający się w oczy koleś. Nie należał do grona wesołków i rozrabiaków, którzy w każdym momencie śmieszą, bawią i w najbardziej smutnych momentach potrafią rozładować napięcie. Takimi byli właśnie Heniek Wieczorkowski i Wojtek Łazarek, radośni i uśmiechnięci. "Bodzio" był zawsze spokojny, niezbyt emocjonalny i głos zabierał z konieczności. Posiadał jednak dar, który nie był dany każdemu. Fantastycznie strzelał z powietrza, każdy jego volley lądował w bramce.
Rozgrywaliśmy kiedyś, późną jesienią, jakiś drugoligowy mecz, mecz zwycięski, na 3:0. Jak to jesienią, boisko przypominało bajoro i bój był zacięty. Walka toczyła na wszystkich piłkarskich poziomach, nierzadko w parterze. Każdy z nas do gry wrzucił całe swoje serce i ambicję, jaką tylko posiadał. Po zwycięskim meczu schodziliśmy do szatni szczęśliwi, ale wyjątkowo umorusani w błocie, od stóp do głów. A "Bodzio"? Czyściutki, zielona koszulka, żadnej plamki, białe spodenki, prawie w kancik. Wszedł "Bodzio" do szatni, strzepnął jedyną grudkę błota ze lśniącym glancem adidasków, rozejrzał się dookoła i mówi:
- Co wy tacy brudni, dlaczego tak się tarzaliście w tym błocie?
- A ja, hop, z kępki na kępkę, i wyglądam jak człowiek. Tak gra prawdziwy mistrz...
Nie byłoby nic śmiesznego w tym zdarzeniu, gdyby nie fakt, że wszystkie trzy zwycięskie bramki strzelił właśnie „Bodzio”. Wspomnienia to piękna rzecz. Z każdą sekundą zmienia się wszystko, wszystko staje się lepsze, nowocześniejsze, ale wspomnienia zawsze są takie same i pozostają w pamięci na zawsze. Do dzisiaj słyszę w uszach nasz klubowy sygnał, długi dwutonowy gwizd, którym rozpoznawaliśmy się wszędzie. Wystarczyło w ten specjalny sposób zagwizdać, w największym nawet tłumie i zjawiałby się natychmiast któryś z nas lechistów lub któryś z zaprzyjaźnionych kibiców.
Ten, można by rzec, klubowy hejnał, usłyszeliśmy w jakiejś małej kolejowej stacyjce jadąc na mecz ze Startem Łódź. Na owej stacyjce zatrzymał się pociąg i przez jakiś czas ruszał, dwa metry do przodu i dwa metry do tyłu. Trwało to może jakieś piętnaście minut. Któryś z nas nie wytrzymał i zapytał przechodzącego kolejarza:
- Panie młotkowy, co się dzieje?
- Curykujemy - odpowiedział tajemniczo kolejarz, po czym podniósł do ust profesjonalny kolejarski gwizdek, dmuchnął co sił w płucach i zagwizdał.
Słowo "curykujemy" ubawiło nas serdecznie, a gwizd pozostał z nami na zawsze.