lechia.gda.pl

Tygodnik lechia.gda.pl nr 200 (17/2009)
19 maja 2009


LECH - LECHIA 1:0

Za styl punktów nie dają

Drużyna Lechii jeszcze przed rozpoczęciem spotkania z poznańskim Lechem skazywana była na pożarcie. Nie brakło głosów ekspertów dopisujących Kolejorzowi łatwe trzy punkty okraszone pokaźną zdobyczą bramkową. Tymczasem gdański kopciuszek napędził sporego stracha lechitom, którzy po skromnym 1:0 cieszyli się jak po zdobyciu Mistrzostwa Polski.

KONRAD MARCIŃSKI
adres: http://lechia.gda.pl/artykul/12207/
kontakt: lechia@lechia.gda.pl

Jak Dawid z Goliatem

Mało było tych, którzy gotowi byli przyznać, iż Lechia ma realne szanse na wywiezienie ze stolicy Wielkopolski choćby remisu. Po wygranej batalii w półfinale Pucharu Polski oraz ligowym zwycięstwie we Wrocławiu ze Śląskiem, wydawało się, że kryzys formy lechici mają już za sobą. Doping fanatycznych sympatyków Kolejorza oraz fakt, iż biało-zieloni fatalnie spisują się w meczach wyjazdowych, miały stanowić dodatkowy czynnik przemawiający za poznaniakami. Wychodząc ze słusznego założenia, iż zwycięskiego składu nie powinno się zmieniać, trener Franciszek Smuda desygnował do pojedynku z Lechią identyczną jedenastkę jak w meczu ze Śląskiem. O sile ataku Lecha stanowić miała zatem para napastników: Hernan Rengifo i Robert Lewandowski oraz ofensywnie usposobieni pomocnicy: Rafał Murawski i Sławomir Peszko. Wobec kiepskiej postawy Krzysztofa Kotorowskiego miejsce między słupkami zajął Ivan Turina. Przekonany o wyższości swojego zespołu „Franz” pozwolił sobie nawet posadzić na ławce dotychczasowych „pewniaków”: Ivana Durdevića oraz gwiazdę drużyny Semira Stilića, oszczędzając tego ostatniego na finał Pucharu Polski.

O ile sytuacja kadrowa Lecha przed piątkowym meczem była komfortowa, o tyle w obozie gdańszczan trudno było o optymizm. Z powodu przekroczonego limitu żółtych kartoników pauzować musiał Maciej Rogalski, do czwartkowego popołudnia nieuprawniony do gry był również Paweł Buzała (ostatecznie Komisja Ligi cofnęła czerwoną kartkę, którą Buzała obejrzał w meczu z Jagiellonią i tym samym umożliwiła mu występ w Poznaniu). Trener Kafarski miał więc spory ból głowy przy ustalaniu składu na spotkanie z Lechem. Jakby tego było mało, Arkadiusza Mysonę z udziału w meczu wykluczyła grypa żołądkowa, co dodatkowo ograniczyło pole manewru opiekunowi Biało-Zielonych. Ostatecznie w wyjściowej jedenastce lechistów miejsce Mysony zajął z konieczności Artur Andruszczak, na prawej pomocy od pierwszej minuty operował Piotr Wiśniewski. Obronę gospodarzy nękać miał zaś wysunięty Jakub Zabłocki, wspomagany przez schowanego nieco w środku pola Andrzeja Rybskiego.

Nec temere, nec timide

Bez strachu, ale z rozwagą. Maksyma z herbu miasta Gdańska towarzyszyć miała lechistom podczas piątkowej potyczki. Przedmeczowe założenia trenera Kafarskiego opierały się na zagęszczeniu środka pola i pressingu już w okolicach linii środkowej boiska, tak by uniemożliwić poznaniakom swobodne rozgrywanie piłki. Wysoko postawiona linia obrony zagwarantować miała przerywanie ataków gospodarzy w sporej odległości od własnego pola karnego oraz umiejętne wybijanie lechitów z rytmu. Dodatkowo znacznie skracała dystans między formacjami pomocy i napadu, co było kluczowe przy konstruowaniu szybkich kontrataków, które miały być motorem napędowym akcji zaczepnych Lechii. Tyle teorii, której konsekwentne realizowanie przez 90 minut dawało szanse na wywiezienie z Poznania korzystnego rezultatu. Tymczasem już w 2. minucie wszelkie założenia mogły wziąć w łeb, gdy gospodarze po przejęciu piłki we własnym polu karnym (Lechia wykonywała rzut rożny) ruszyli z zabójczą kontrą. Po rajdzie na prawym skrzydle w pole karne dośrodkował Peszko. Na piłkę nabiegał niepilnowany Rengifo, który, gdyby nie ofiarna interwencja Pawła Kapsy, z pewnością trafiłby do siatki. Na szczęście gdański golkiper odważnie wybiegł do przodu w ostatniej chwili wygarniając piłkę spod nóg Peruwiańczyka. Przypłacił to sporym kopniakiem, ale uchronił Lechię przed utratą gola. Również napastnik gospodarzy nie wyszedł z tego starcia bez szwanku. Rengifo boleśnie stłukł żebra, co sprawiło, iż do końca meczu musiał grać ze sporym bólem i nie stanowił później większego zagrożenia dla bramki Lechii.

Ta akcja podziałała na Biało-Zielonych niczym przysłowiowy zimny prysznic. Od tego momentu gdańszczanie jak ognia wystrzegali się popełniania prostych strat, czy odpuszczania w kryciu. Mało tego, w większości akcji do zawodnika Lecha starało się dobiec aż dwóch lechistów, co spowodowało, iż poznaniacy musieli zrezygnować z szybkich wymian piłek. Zamiast błyskawicznego rozgrywania na jeden kontakt zmuszeni byli posyłać długie, górne podania, z których wybiciem nie mieli problemu ani Peter Cvirik, ani Hubert Wołąkiewicz. Od podań całkowicie odcięty był czołowy snajper niebiesko-białych Robert Lewandowski. Agresywna obrona i dużo biegania zniweczyły plan Lecha na szybko strzeloną bramkę. Na nieszczęście dla gospodarzy zanosiło się na kolejny horror do samego końca meczu.

Drugi kwadrans pierwszej części gry to zdecydowana inicjatywa po stronie Biało-Zielonych. Lechici szczególnie dużo pracy mieli z upilnowaniem Andrzeja Rybskiego, który wreszcie uczynił pożytek ze swoich sporych umiejętności technicznych. W 15. minucie blond włosy napastnik Lechii zgrał dobrą piłkę do Krzysztofa Bąka, którego uderzenie z narożnika pola karnego przeleciało ponad bramką. 7 minut później „Ryba” zmarnował najlepszą tego wieczora sytuację, po której Lechia mogła zdobyć gola przy Bułgarskiej. Po dośrodkowaniu z lewej strony boiska piłkę na 5. metr zgrał głową ponownie Krzysztof Bąk. Futbolówka trafiła do Rybskiego, który obrócił się z piłką w kierunku bramki, jednak, naciskany przez defensorów Lecha, nie był w stanie jej dosięgnąć. Po tej akcji, Biało-Zieloni zwietrzyli swoją szansę. Choć znów lechici zamykali gości na ich połowie, nie mieli jednak pomysłu na sforsowanie gdańskiej szczelnej defensywy. Kontry Lechii, choć nieliczne, powodowały niemałe zamieszanie pod bramką Turiny. „Rybka” umiejętnie rozdzielał piłki, do akcji coraz częściej włączali się boczni pomocnicy i obrońcy. Warto odnotować sytuację z 38. minuty, gdy po dośrodkowaniu Andruszczaka fatalnie skiksował Rybski oraz akcję z samej końcówki pierwszej połowy, gdy Piotr Wiśniewski przebojowo wdarł się w pole karne i wyłożył piłkę Rybskiemu, który jednak nie trafił w bramkę strzelając z 11 metrów. Widać było jak na dłoni, iż gdańszczanom brakowało zimnej krwi i być może odwagi, by strzelić faworyzowanemu rywalowi gola na jego terenie. Tymczasem zdekoncentrowany Lech nie miał absolutnie żadnej koncepcji na pokonanie Lechii. Momentami ciężko było trafnie wskazać, który z zespołów walczy o tytuł mistrzowski, a który o utrzymanie w ekstraklasie. Dość powiedzieć, że pierwszy celny strzał na bramkę Pawła Kapsy padł dopiero w 40. minucie, a i tak było to uderzenie mające odzwierciedlenie jedynie w statystyce. Nic zatem dziwnego, że schodzących do szatni poznaniaków żegnała z trybun spora porcja gwizdów.

Gaśli w oczach

Na drugie 45 minut Lechia wyszła w tym samym składzie personalnym i z mocnym postanowieniem dalszej realizacji własnej taktyki. Trener Smuda, wobec nieporadności swoich podopiecznych w pierwszej części gry, rzucił do walki wszystkie siły. Bezbarwnych Jakuba Wilka i Tomasza Bandrowskiego zastąpili Dimitrije Injac i Semir Stilić, co, jak pokazała druga połowa, diametralnie zmieniło obraz gry. Nie trzeba było być wielkim znawcą futbolu, by stwierdzić, że Lech od razu rzuci się do frontalnego ataku na bramkę gości. W ciągu kilku pierwszych minut drugiej połowy poznaniacy poważnie zagrozili bramce strzeżonej przez Kapsę. Groźnie strzelali Murawski i Peszko, a Stilić bez problemów radził sobie z gdańską defensywą. Lechiści ograniczali się jedynie do przeszkadzania rywalom, wykopując piłkę „na uwolnienie”. Jak na dłoni widać było, iż Bało-Zielonym zwyczajnie brakuje sił. Wymagająca biegania pierwsza połowa pozostawiła spory uszczerbek na kondycji piłkarzy gości. W kontrataki angażował się już jedynie Jakub Zabłocki (wywalczył rzut wolny z ok. 25 metrów przestrzelony przez Piątka), swoją szybkości utracili Andrzej Rybski i Piotr Wiśniewski. Tego ostatniego dopadł w 70. minucie bolesny skurcz. W miejsce „Wiśni” pojawił się więc Maciej Kowalczyk, który już 5 minut po swoim wejściu na boisko miał doskonałą sytuację na zdobycie bramki. „Kowal” odważnie wszedł w pole karne Lecha, jednak jego strzał z 5 metrów został zablokowany przez obrońcę. Te akcje to tylko jednak epizody, na krótką chwilę przerywające festiwal poczynań gospodarzy. Raz po raz lechici próbowali znaleźć sposób na skomasowaną, ale uporządkowaną i skuteczną obronę Biało-Zielonych. Marcin Kikut, Rengifo, Stilić i Peszko nie umieli jednak wykorzystać dogodnych sytuacji. Ten ostatni próbował nawet w 60. minucie wymusić rzut karny, jednak jego teatralny upadek nie zrobił wrażenia na arbitrze. Również lechiści imali się różnych metod, by choć chwilę dać wytchnąć obrońcom i ukraść kilkadziesiąt cennych sekund. Na murawie leżeli Zabłocki, Wołąkiewicz i Marcin Kaczmarek symulując poważne urazy. Wydawało się więc, że przedmeczowy plan powiedzie się w stu procentach, tym bardziej, iż w szeregi poznaniaków zaczęła wkradać się coraz większa nerwowość. Za rozgrywanie brał się Manuel Arboleda, rzuty różne nie przynosiły rezultatu, podobnie jak dośrodkowania na tzw. „aferę”.

Feralna 84. minuta. Bohater Kapsa

Nadeszła jednak 84. minuta, po której marzenia Biało-Zielonych rozpadły się jak domek z kart. Zaczęło się całkiem niewinnie. Piłkę na połowie Lecha holował Andrzej Rybski. Tam dopadło go dwóch rywali, w wyniku czego „Rybka” stracił futbolówkę na rzecz Rafała Murawskiego. Ten popędził niczym rasowy sprinter pod pole karne Lechii, podał znajdującemu się na prawej stronie Rengifo. Peruwiańczyk dośrodkował po ziemi w pole karne. W sporym zamieszaniu piłka trafiła ponownie do „Murasia”. Ten precyzyjnie wrzucił ją wprost na głowę Roberta Lewandowskiego, który bez opieki wpakował futbolówkę do siatki. W tym momencie mozolnie realizowany plan taktyczny legł w gruzach. Z lechistów uszło całkowicie powietrze, gdańszczanie nie mieli sił, by choć spróbować powalczyć o remis. Nawet podwójna zmiana (Paweł Buzała za Rybskiego, Jacek Manuszewski za Petera Cvirika) na niewiele się zdała. Lech po raz kolejny udowodnił, że jest mistrzem końcówek i przechylił szalę zwycięstwa na własną korzyść. Miał bowiem w swoim składzie niezawodnego Roberta Lewandowskiego, który, choć w całym meczu niewidoczny, nie zawiódł w kluczowym momencie. O takiej skuteczności pomarzyć mogą niestety napastnicy Biało-Zielonych, którzy nie potrafili wykorzystać dogodnych sytuacji. Dzięki temu trafieniu Lech nadal liczy się w walce o mistrzostwo, a Lechia w dalszym ciągu nie może być pewna utrzymania. Czy poznaniacy zasłużyli na bramkę? Niewątpliwie tak, lechici harowali na nią od 1. do 84. minuty. Czy Lechia zasłużyła na remis? Tu również można odpowiedzieć twierdząco. Gdańszczanie skutecznie przeciwstawiali się faworyzowanemu rywalowi, umiejętnie niwelując przewagę gospodarzy ogromną ambicją i walką do upadłego. Lechia miała również w bramce świetnie dysponowanego tego wieczora Pawła Kapsę, który dwoił się i troił, by nie dopuścić do utraty bramki. Interwencje „Kapsla” z 2., 65. czy 71. minuty, kiedy golkiper Lechii bronił rękami, nogami, a nawet głową, wprowadziły w osłupienie wszystkich obserwatorów meczu. Odrobiny szczęścia zabrakło jednak w samej końcówce, by móc ochrzcić Kapsę „ojcem zwycięskiego remisu”. Lechia wraca zatem do Gdańska po raz kolejny bez zdobyczy punktowej, choć po grze, która mogła się podobać. Biało-Zieloni zaprezentowali się w zupełnie innym stylu, niż w Zabrzu czy kilka tygodni wcześniej w Wodzisławiu. Jednak jak w pomeczowym wywiadzie z żalem stwierdził Paweł Kapsa, niewątpliwie bohater spotkania z Lechem: - Za piękny styl punktów niestety nie przyznają.




Copyrights lechia.gda.pl 2001-2024. Wszystkie prawa zastrzeżone.
POWRÓT