Buńczuczne zapowiedzi Jana Urbana, który z nieukrywanym lekceważeniem traktował mecz z Lechią jako poważniejszy sparing przed czekającym warszawian pojedynkiem z Lechem Poznań, wielu kibiców traktowało jako obraźliwy policzek. Wszak na Łazienkowską zawitać miała drużyna, która dotychczas nie przegrała na wyjeździe, a w minionej kolejce nastręczyła sporo kłopotu Mistrzom Polski. Jak pokazała boiskowa rzeczywistość, słowa szkoleniowca gospodarzy nie były bezpodstawne – w piątkowy wieczór lechiści stanowili jedynie tło dla drużyny Legii, która przewyższała gdańszczan w każdym elemencie gry. Poza tym trener Urban miał w swojej talii dobrze znaną Biało-Zielonym kartę – Takesura Chinyamę, który po raz kolejny udowodnił, że komu jak komu, ale Lechii gole strzelać potrafi.
Pierwszę okazję napastnik z Zimbabwe miał już w 7. minucie spotkania. Po błędzie pary stoperów, którą tworzyli ponownie Hubert Wołąkiewicz i Jacek Manuszewski, oraz Arkadiusza Mysony, który nie utrzymał linii spalonego, Chinyama znalazł się sam na sam z Mateuszem Bąkiem. Tylko niefrasobliwości gracza Legii lechiści zawdzięczali fakt, że piłka nie zatrzepotała w siatce. Ta sytuacja była zwiastunem ciężkiej przeprawy jaką musieli stoczyć gdańscy defensorzy z czarnoskórym graczem „wojskowych”. O ile w poprzednim spotkaniu z krakowską Wisłą obrońcy Lechii skutecznie wyeliminowali zagrożenie jakim był Paweł Brożek, o tyle w pojedynkach z Chinyamą byli kompletnie bezradni. Silny fizycznie i niezwykle szybki legionista z łatwością ogrywał czy to Wołąkiewicza czy Manuszewskiego, dzięki czemu niejednokrotnie znajdował się niepilnowany w polu karnym. Na szczęście dla Lechii Chinyama nie mógł znaleźć porozumienia ze swoimi partnerami – zamiast dogrywać do lepiej ustawionych kolegów strzelał (najczęściej niecelnie), bądź jego podania nie znajdowały właściwego adresata. Dość powiedzieć, że z ogólnej liczby 27 strzałów, jakie oddali legioniści na bramkę Mateusza Bąka, blisko połowa była autorstwa Chinyamy.
Sytuacja z 7. minuty meczu podziałała na Lechię mobilizująco. Od tej pory to Biało-Zieloni uzyskali optyczną przewagę. Gdańszczanie przejęli kontrolę nad spotkaniem, swoim wysokim pressingiem zmuszając Legię do rozgrywania piłki przez obrońców. Ci zaś najczęściej słali długie piłki w środek pola, które skutecznie przejmowali Łukasz Surma i Marko Bajić. Aktywny był również Marcin Kaczmarek, niezmordowanie biegający po lewym skrzydle. Nieźle poczynali sobie również Paweł Nowak i Maciej Rogalski. Ukoronowaniem dobrej postawy Lechii w tym fragmencie spotkania była akcja z 12. minuty, która mogła przynieść gola dla Lechii. Dośrodkowana z lewej strony boiska piłka dotarła pod nogi Ivansa Lukjanovsa, który fantastycznym zwodem „wkręcił w murawę” Dicksona Choto i znalazł się w polu karnym sam na sam z Janem Muchą. Łotysz zdecydował się na szybki strzał, po którym futbolówka przeleciała w niewielkiej odległości od słupka. Jak się później okazało, była to najdogodniejsza sytuacja Biało-Zielonych w tym spotkaniu na strzelenie bramki. A że niewykorzystane sytuacje się mszczą, przekonała 22. minuta meczu.
Jak głosi piłkarskie abecadło, skoro nie można grać atakiem pozycyjnym, należy spróbować akcji indywidualnej. O taką pokusił się rozgrywający bardzo dobre spotkanie Maciej Iwański. Pomocnik Legii sprytnym dryblingiem ograł Jacka Manuszewskiego i, wykorzystując bierną postawę Krzysztofa Bąka, idealnie wyłożył piłkę na 2. metr wybiegającemu zza pleców Huberta Wołąkiewicza Chinyamie. Temu nie pozostało nic innego jak dostawić stopę i wpakować piłkę do siatki. Gol z niczego, który po serii błędów gdańskiej defensywy otworzył wynik spotkania i zdusił i tak wątłe nadzieje lechistów na korzystny wynik w tym meczu. Od tego momentu na boisku niepodzielnie królowali już tylko gospodarze, którzy odzyskali kontrolę nad środkiem pola i coraz częściej uruchamiali aktywnych skrzydłowych – Macieja Rybusa i Miroslava Radovicia. O przewadze, jaką uzyskała Legia w pierwszych 45 minutach, świadczy statystka: Lechię stać było na stworzenie sobie zaledwie 1 klarownej sytuacji i oddanie 3 niecelnych strzałów, podczas gdy gospodarze aż 13-krotnie zagrażali bramce Mateusza Bąka, oddając 15 strzałów (w tym 7 celnych).
Druga piłkarska prawda, która znalazła swoje realne odbicie po przerwie, to wyświechtane powiedzenie, że gra się tak jak przeciwnik pozwala. A lechiści pozwalali tego wieczora na wiele. Co prawda jeszcze w 47. minucie po centrze Rogalskiego minimalnie niecelnie strzelał ponownie Lukjanovs, jednak to stołeczna jedenastka do ostatniego gwizdka dyktowała warunki spotkania. Warszawiacy co rusz dochodzili do dogodnych sytuacji strzeleckich, po których mogły paść kolejne bramki dla gospodarzy. Przed licznymi szansami do zdobycia bramki stawali Chinyama, Rybus, Radović, a także wprowadzony po przerwie Marcin Mięciel. Rozregulowane celowniki „wojskowych” oraz duża nonszalancja w polu karnym sprawiły jednak, że podopieczni Jana Urbana zdołali po przerwie zaaplikować Lechii zaledwie jednego gola. Rozpędzony Maciej Iwański idealnie wyłożył piłkę do wchodzącego ze skrzydła Miroslava Radovicia. Ten z zimną krwią wyczekał golkipera gdańszczan i celnym strzałem pod poprzeczkę ustalił wynik spotkania. 2:0 było najmniejszą z możliwych karą jaką otrzymali Biało-Zieloni za fatalny występ w piątkowy wieczór.
Gdańszczanie zagrali bezbarwnie, bez polotu i bez przekonania, że są w stanie wywieźć z Łazienkowskiej korzystny rezultat. Słabo zagrali wszyscy zawodnicy. Blok defensywny często gubił krycie i łatwo dawał się ogrywać nie grającym wcale finezyjnego futbolu, legionistom. Dotychczas bardzo aktywni boczni obrońcy: Mysona i Krzysztof Bąk tym razem nie wspierali skrzydłowych pomocników. Ci z kolei również spisali się poniżej oczekiwań. O ile jeszcze Marcin Kaczmarek starał się brać na siebie ciężar gry, o tyle o Macieju Rogalskim można wspomnieć, iż kolejny raz przeszedł obok meczu. Wolny był Marko Bajić, Łukasz Surma w pojedynkę nie był w stanie przedrzeć się przez zagęszczony środek pola. Kompletnie odcięty od podań Ivans Lukjanovs był praktycznie bezproduktywny. Do udanych spotkania z Legią nie może zaliczyć również Mateusz Bąk, który bronił co prawda szalenie efektownie, ubarwiając swoje interwencje błyskotliwymi robinsonadami, jednak zdarzyło mu się niejednokrotnie zagubić we własnym polu bramkowym. Także zmiennicy nie wnieśli poprawy jakości do gry Biało-Zielonych. Jakub Zabłocki notorycznie łapany był na spalonym, a Maciej Kowalczyk i Piotr Wiśniewski nie byli w stanie stworzyć sobie choć cienia szansy na dobrą sytuację podbramkową.
W tym miejscu należy poświęcić uwagę ustawieniu taktycznemu obu drużyn. Lechiści wyszli po raz kolejny w preferowanym przez trenera Kafarskiego systemie 4-4-1-1 z Ivansem Lukjanovsem i operującym za nim Pawłem Nowakiem. Gołym okiem widać, że to ustawienie nie przynosi oczekiwanych skutków. Nowak zbyt często musi wracać w rejony środka boiska, gdzie wykonuje zadania stricte defensywne, przez co powstaje zbyt duża przerwa między linią pomocy a osamotnionym „Wanią”, który zawsze ma „na plecach” dwóch stoperów. Zmuszony do schodzenia na skrzydła i rozgrywania piłki Lukjanovs musi czekać na dopiero wbiegających pomocników, co daje czas na powrót obrońców drużyny przeciwnej. Warto być może zatem zmienić koncepcję ustawienia graczy na boisku. Drużyna Legii pokazała, że nawet gra jednym wysuniętym napastnikiem może być szalenie skuteczna. Przypomnijmy, że „wojskowi” zagrali klasyczną „choinką” (4-3-2-1) z Rybusem, Borysiukiem i Radoviciem jako cofniętymi pomocnikami i bardziej z przodu, operującymi tuż za Chinyamą, Iwańskim i Gizą. Taki system daje możliwość szybkiego przechodzenia do układu 4-4-2 w ataku (sytuacja przy drugiej bramce, gdzie pozycję drugiego napastnika zajął Radović) lub 4-5-1 w obronie, gdzie do linii defensywy wracali Giza i Iwański. Mnogość sytuacji jakie stworzyli sobie w piątek legioniści przekonuje, że dysponując odpowiednimi zawodnikami (a takich przecież Lechia ma) nawet z jednym nominalnym napastnikiem można stwarzać spore zagrożenie pod bramką rywali.
Wyjazd na Legię, choć nieudany, może być pożyteczny, jeśli sztab szkoleniowy i piłkarze wyciągną z tej porażki wnioski. Stołeczni piłkarze dobitnie obnażyli słabe strony Lechii, przeciwstawiając dobrze poukładaną taktycznie grę. Mamy nadzieję, że po warszawskiej lekcji Biało-Zieloni odrobią pracę domową i zrehabilitują się w oczach kibiców już w najbliższy piątek w spotkaniu z Zagłębiem. Tak więc, do pracy!