Potyczka Polonii z Lechią zapowiadana była jako pojedynek drużyn grających otwarty, ofensywny, dynamiczny futbol, zdobywających przy tym spore ilości bramek (odpowiednio: Polonia – 12, Lechia – 11). Tymczasem kontuzje napastników: Grzegorza Podstawka z Bytomia i Ivansa Lukjanovsa z Gdańska sprawiły, że obie drużyny musiały zagrać bez swoich podstawowych „żądeł”. Szczególnie dotkliwa była absencja tego pierwszego, bowiem były zawodnik gdyńskiej Arki jest w obecnym sezonie jednym z najskuteczniejszych piłkarzy całej ligi. Trener gospodarzy Jurij Szatałow musiał zatem zagrać z jednym wysuniętym napastnikiem – Michałem Zielińskim, który dodatkowo nie miał zmiennika na ławce rezerwowych.
Również Tomasz Kafarski musiał dokonać sporego przemeblowania w poszczególnych formacjach. Kontuzjowanego Łotysza zastąpił Paweł Buzała, który udanie zaprezentował się w spotkaniu pucharowym z Nielbą Wągrowiec. Swoją szansę na udowodnienie przydatności do zespołu otrzymał również Maciej Kowalczyk, który, zajmując pozycję na prawej stronie pomocy w miejsce chorego Macieja Rogalskiego, znalazł się po raz pierwszy w sezonie w wyjściowej jedenastce. To zestawienie personalne sugerowało zatem, iż Lechia nie przyjechała do Bytomia jedynie z zamiarem zamurowania bramki. Buzała z operującym w środku pola Pawłem Nowakiem, a także ofensywnie usposobionymi skrzydłowymi Kowalczykiem i Marcinem Kaczmarkiem mieli stworzyć kwartet, który miał poważnie zagrażać bramce gospodarzy.
To, że biało-zieloni nie zamierzali się wyłącznie bronić, potwierdziła sytuacja z 2. minuty meczu. Znajdujący się w środku pola Kaczmarek zdecydował się na atomowe uderzenie z blisko 30 metrów od bramki gospodarzy. Na nieszczęście dla Lechii, futbolówka zatrzymała się na spojeniu słupka z poprzeczką, zamiast zatrzepotać w siatce bezradnego Wojciecha Skaby. Ta akcja podziałała jak zimny prysznic na zawodników Polonii, którzy zwarli szyki obronne, pozostała jednak kompletnie bez wpływu na zespół gości. Gdańszczanie, zamiast pójść za ciosem, kompletnie oddali pole bytomianom, którzy swoją poukładaną taktycznie i opartą na krótkich podaniach „z klepki” grą bez trudu dostawali się pod pole karne Lechii. Kapitalną pracę wykonywali zwłaszcza Słowacy – Peter Hricko i Miroslav Barcik, których rajdy prawą stroną boiska stanowiły niemałe zagrożenie dla defensywy Lechii. Biało-Zieloni tymczasem starali się przeczekać napór polonistów, koncentrując się na dokładnych podaniach i szanowaniu piłki. Tej jednak lechiści nie poszanowali w 20. minucie meczu. Strata futbolówki na własnej połowie zaowocowała jej szybkim przejęciem przez bardzo aktywnego Marcina Radzewicza. Rudowłosy pomocnik z łatwością wygrał pojedynek biegowy z Krzysztofem Bąkiem, po czym mierzonym podaniem obsłużył wchodzącego w pole karne Marka Bażika, który, pozostawiony bez opieki, nie miał najmniejszych problemów z pokonaniem Pawła Kapsy. Dla biało-zielonych oznaczało to po raz kolejny stratę bramki w momencie, gdy akcje gdańszczan zaczynały się zazębiać i wydawało się, że to Lechia może pokusić się o gola na stadionie przy ul. Olimpijskiej. Na szczęście utrata bramki spowodowała wreszcie w gościach uaktywnienie się, dotychczas uśpionego, zapalnika. Lechiści natychmiast przenieśli ciężar gry na połowę rywali, w pewnym momencie zamykając zawodników Polonii w polu karnym niczym w hokejowym zamku. Seria rzutów rożnych oraz strzały z dystansu Pawła Nowaka i Łukasza Surmy nie przyniosły jednak rezultatu. Mimo naporu gości, to bytomianie mogli podwyższyć prowadzenie, lecz strzał z ostrego kąta Radzewicza minimalnie minął bramkę Kapsy. Ostatecznie wynik nie uległ zmianie, a perspektywa drugich 45 minut wcale nie napawała optymizmem. Dwa strzały, z czego tylko jeden w światło bramki – to wszystko na co stać było Lechię w pierwszej odsłonie spotkania.
Druga połowa spotkania i gra lechistów jak ulał pasują do wiersza Juliana Tuwima „Lokomotywa”. Przez pierwsze dwadzieścia minut gdańszczanie wręcz snuli się po boisku, schowani za podwójną gardą. Ociężałe i powolne wyprowadzanie piłki z własnej strefy obronnej dawało czas gospodarzom na zorganizowanie własnej defensywy. Kompletnie pozbawiony celnych podań był Buzała, który bezskutecznie starał się oderwać od nieodstępujących go Lukasa Killara i Adriana Klepczyńskiego. Znany ze swojej dynamiki Maciej Kowalczyk w żółwim tempie truchtał po skrzydle, niemal na stojąco grał Marko Bajić, który praktycznie stał się trzecim stoperem, również Łukasz Surma nie grzeszył przebojowością, zbyt długo holując piłkę. Jedyna, warta odnotowania sytuacja, w której biało-zieloni mogli zagrozić Skabie, to akcja z 60. minuty, gdzie, po lobie Kaczmarka, Buzała mógł pokonać golkipera gospodarzy. Gra gdańszczan była statyczna, obfitowała w liczne, niewymuszone straty oraz raziła brakiem jakichkolwiek sytuacji strzeleckich. Do tak prezentującej się drużyny Lechii dostosowała się również Polonia, która, co prawda dość groźnie, ale stosunkowo rzadko kontratakowała. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość gospodarzom, że ich gorsza postawa w ataku nie była spowodowana perfekcyjną obroną Lechii, lecz koniecznością opuszczenia boiska przez Michała Zielińskiego, zmagającego się z urazem stopy. Po zejściu Zielińskiego, bytomianie grali praktycznie bez napastnika, bowiem ani Barcik ani Radzewicz czy wprowadzony Jacek Trzeciak, nie byli w stanie odnaleźć się na pozycji wysuniętego atakującego.
Gdy gdańska lokomotywa zwalniała z minuty na minutę, maszynista Kafarski postanowił dorzucić do kotła nieco węgla i inaczej poustawiać wagony. W 62. minucie na boisku pojawił się Piotr Wiśniewski, który zastąpił mało widocznego Arkadiusza Mysonę. Oznaczało to małą rewolucję w szykach gdańszczan. Za lewą obronę odpowiedzialny był zatem Kaczmarek, który jednak nie miał rezygnować z zadań ofensywnych, realizowanych wespół w Nowakiem. Do linii napadu przeszedł Kowalczyk, a dziurę na prawym skrzydle miał załatać Wiśniewski. W praktyce oznaczało to zmianę systemu na z rzadka wykorzystywane ustawienie 3-5-2, które w przypadku Lechii doskonale zdało egzamin. Od tego momentu biało-zielona maszyna wskoczyła na wyższe obroty, choć do pełnej sprawności było jej jeszcze daleko. Aby jeszcze wzmóc siłę ofensywną Lechii, trener Kafarski wprowadził zatem dwóch świeżych graczy. Bezproduktywnego Bajicia zastąpił Marcin Pietrowski, a zmęczonego Buzałę głodny gry Jakub Zabłocki. Obaj nie zdążyli jeszcze dobrze wejść w grę, a Lechia już cieszyła się z wyrównującej bramki rezerwowego „Wiśni”. Po dalekim wrzucie piłki z autu na pole karne gospodarzy, obrońcy tak niefortunnie przyjmowali piłkę, że ta wylądowała pod nogami Wiśniewskiego, który bez namysłu skierował ją do bramki. Przypadkowy gol rozbudził nadzieje gości na coś więcej niż remis. Chwilę później przed wyborną okazją stanął Zabłocki, który nie potrafił jednak celnie wykończyć świetnej akcji Wiśniewskiego. Odżył również Kowalczyk, który pokazał, że zdecydowanie lepiej czuje się w roli napastnika niż bocznego pomocnika. Jakościową poprawę gry Lechii odzwierciedlają statystyki – 10 strzałów na bramkę, z czego większość celnych. Kompletnie zdezorientowana była za to Polonia, która bezradnie próbowała uratować zwycięstwo. Ostateczny wynik 1:1 oddaje jednak przebieg gry w wykonaniu obu zespołów, choć zarówno bytomianie, jak i gracze Lechii mieli okazję, by przechylić szalę na własną stronę.
Podsumowując postawę Lechii i Polonii zwraca uwagę fakt, iż oba zespoły zaprezentowały w tym spotkaniu dwa różne oblicza. Pierwsza połowa to przewaga gospodarzy i nieporadność biało-zielonych. Drugie 45 minut to kompletna metamorfoza tych drużyn. Polonia starała się utrzymać skromne prowadzenie jak najmniejszym nakładem sił i zaangażowania, Lechia zaś, po niemrawym początku, otrząsnęła się z marazmu, co zaowocowało skutecznym finiszem. Indywidualnie pochwalić należy przede wszystkim Piotra Wiśniewskiego, który wniósł sporo ożywienia w grę Lechii i zachował zimną krew strzelając gola na wagę remisu. Po raz kolejny dobre zawody rozegrał Hubert Wołąkiewicz, a także „szarpiący” na prawej flance Krzysztof Bąk. Pewnym punktem był również Paweł Kapsa, który wyłapał kilka groźnych strzałów i dośrodkowań. Rozczarowuje za to, dotychczas chwalona linia pomocy. Kompletnie zawiódł Marko Bajić – główny winowajca utraty bramki, fatalnie stałe fragmenty gry wykonywali Kaczmarek i Nowak, zupełnie nieprzydatny był na skrzydle Kowalczyk.
W podsumowaniu spotkania trener Kafarski komplementował drużynę gospodarzy, która zagrała niczym słynna Barcelona. Jeśli przyjmiemy to porównanie, to Lechię można spokojnie określić jako polski Betis Sewilla. Chodzi nam oczywiście jedynie o kolory koszulek obu hiszpańskich drużyn, bo tylko w takim kontekście można zestawiać wspomniane zespoły. Jeśli zaś chodzi o organizację gry, jej tempo, boiskową taktykę i wyszkolenie techniczne piłkarzy, to naszym polskim klubom wciąż bardzo daleko do poziomu choćby europejskich średniaków, czego sobotni mecz był, niestety, aż nadto widocznym przykładem.