lechia.gda.pl

Tygodnik lechia.gda.pl nr 222 (39/2009)
20 października 2009


ROMAN KORYNT DLA LECHIA.GDA.PL

Wywiad rzeka z legendą Biało-Zielonych - cz. 1

Mistrz Wybrzeża w boksie (1946-1947), laureat Złotych Butów w plebiscycie Sportu (1959 i 1960), wielokrotny reprezentant Polski w piłce nożnej i przede wszystkim oddany całym sercem Lechii piłkarz i trener (od 1953) obchodził 12 października 80 urodziny. Legenda Gdańskiej Lechii udzieliła wywiadu rzeki specjalnie dla czytelników lechia.gda.pl. W tym tygodniu prezentujemy pierwszą część wywiadu.

JAKUB NOWAKOWSKI
Gdynia
adres: http://lechia.gda.pl/artykul/12319/
kontakt: lechia@lechia.gda.pl

Nie wypada mi nic innego, jak tylko życzyć panu wszystkiego najlepszego, dużo zdrowia i miłych chwil spędzonych na piłkarskich boiskach, jednym słowem 100 lat od kibiców Lechii Gdańsk, jak również od redakcji portalu lechia.gda.pl. Na samym początku chciałbym się zapytać, jak samopoczucie oraz jak podobały się panu 80-te urodziny zorganizowane przez Lechię oraz władze Gdańska?

- Muszę panu powiedzieć, że jestem bardzo zadowolony, szczęśliwy, iż władze pamiętają o mnie. Wszystko zostało zorganizowane tak wspaniale, takie przyjęcie, o którym będę pamiętał do końca życia. Nie będę przesadzał, absolutnie, ale chciałbym również zaznaczyć, iż dzięki mojej kochanej małżonce, która męczy się ze mną już tyle lat zawdzięczam to, iż przez tyle lat byłem w tak doskonałej formie, do tego będąc cały czas do dyspozycji i ciągle żyłem, jako bardzo młody człowiek. Na marginesie chciałbym podziękować przede wszystkim władzom Lechii Gdańsk, władzom miasta, panu prezydentowi, że miały miejsca takie miłe spotkania, wspomnienia. Otrzymałem oprócz urodzinowych życzeń także bardzo dużo pamiątek, nie wspominając o alkoholach także pamiątki o Gdańsku, pamiątkowe krzesełka, szaliki Lechii Gdańsk, książki, koszulki. Wszystkie prezenty, jakie otrzymałem będą nadal, zresztą pan tu widzi stoją, wiszą w moich gablotach na pierwszym miejscu.

Czego nie osiągnąłby pan, gdyby nie pani Hania, od 55 lat pana małżonka?

- Nie chciałbym wymieniać daty. Dobrze, że małżonka nie słucha, bo czujemy się bardzo młodo, a zwłaszcza, jeśli chodzi o niewiasty to wiadomo, że unikają tego rodzaju pytania. Niemniej uważam, jak już zresztą powiedziałem wcześniej, żyjemy ze sobą tak długo, a może nawet niedługo, dbając o siebie i wychowując dzieci. Wychowaliśmy syna, notabene też reprezentanta Polski i to jeszcze w piłce nożnej, wychowaliśmy także prześliczną córeczkę, która wdała się oczywiście w małżonkę. Trzeba przyznać, iż jesteśmy szczęśliwym małżeństwem, rodziną. Kochamy się. Do tego mamy synowe, mamy także wnuki. I w tym momencie chciałbym zaznaczyć, że do tej pory mieliśmy same wnuczki, a tak od 3 lat jest w końcu mężczyzna. Prawnuk i jestem tak szczęśliwy, że w końcu mogłem mu podarować piłkę nożną oczywiście. Dając mu piłkę chłopak zaczął kopać prawą nogą, więc mu mówię: spróbuj lewą, a on mi mówi: dziadek nie lewą tylko prawą, na co mu odpowiedziałem, iż: jeżeli chcesz być piłkarzem musisz być obunożny. I tu mam taką małą dygresję odnośnie mojej osoby. Muszę panu powiedzieć, że generalnie grałem tylko jedną nogą. Niestety tak mnie wychowano, tak mnie nauczono w momencie, gdy byłem trampkarzem i specjalnie nie dbano czy grałeś lewą czy prawą najważniejsze żebyś grał, taki był wtedy okres. Jednakże, gdy doszedłem już do jakiejś tam pozycji w lidze to każdą wolną chwilę po treningu poświęcałem zawsze temu, żeby poprawić właśnie tą lewą nogę. I co się okazało, faktycznie, nawet nie wiedziałem, kiedy, jak, co i w pewnym momencie już nie wiedziałem czy mam iść na lewą czy na prawą. Dosłownie wyrównał się poziom uderzenia, jak i z lewej tak i z prawej i nawet nie wiedziałem, kiedy to przyszło, ale to tylko dzięki temu, że większą część na treningu poświęcałem grze lewą nogą. I dlatego w przyszłości, kiedy byłem już szkoleniowcem dbałem o to, aby moi przyszli kandydaci do gry w zespole opanowali zdecydowanie grę obiema nogami. Chociaż w przypadku Zdzisia Puszkarza nie doczekałem się, bo on był zdecydowanie lewo nożny i mimo, że starałem się, mówiłem, zabraniałem, pozostał tylko lewo nożny. Twierdzę jednakże zawsze w ten sposób, iż jeśli zawodnik jest dobry i strzela właśnie niezależnie czy prawą czy lewą, ale jak celnie i mocno to dobrze, że opanował, chociaż jedną nogę.

Czyli na początku miał pan tylko prawą nogę?

- Rzeczywiście, jednakże muszę panu powiedzieć, iż moją najlepszą bronią w defensywie była jednak gra głową. Byłem wyjątkowo skoczny, ale nie tylko było to wrodzone, bo wrodzoną to można mieć szybkość, ale o skoczność dbałem i pracowałem nad nią na treningach czy też na obozach przygotowawczych, które trwały niekiedy po 3 miesiące, nie jak teraz 3 tygodnie. I może właśnie, dlatego jeśli chodzi o pobyt w domu to byłem autentycznie tylko gościem.

Uczęszcza pan na większość znaczących spotkań piłkarskich w Trójmieście?

- Tak, to jest moje hobby, które kochałem i nadal kocham i nie mogę sobie wyobrazić, żebym nie był na meczu ligowym czy drugoligowym, jestem na każdym spotkaniu. Jako honorowy członek PZPN mam prawo wejść na każdą piłkarską imprezę. Nawet ostatnio muszę panu powiedzieć, iż chodzę na Bałtyk Gdynia i cieszę się bardzo, jako ten obecny gdynianin, że są postępy w tej chwili w Bałtyku. Praca trenerów ewidentnie zwyżkuje i wierzę, że w przyszłości doczekamy kolejnych awansów Bałtyku, czego im życzę, jako gdynianin. A tym bardziej, że trenerem przez dłuższy okres był jeden z moich najlepszych wychowanków z Lechii Jerzy Jastrzębowski.

Skąd wzięły się pana pseudonimy "Miotła" oraz "Kaszub"?

- Jeśli chodzi o "Miotle" to grając na stoperze, a wówczas grałem tego ostatniego i w klubie i w reprezentacji, zabezpieczałem całą sprawę defensywną i muszę powiedzieć, że robiłem to dosyć czysto, inaczej mówiąc zmiatałem to, co podchodzi. I właśnie dzięki temu kibice wymyślili takie przezwisko do tego krzycząc przy akcjach rywali: Roman zmiataj. Bardzo byłem z tego zadowolony i po prawie każdej akcji, kiedy tylko miałem taką możliwość podbiegałem pod trybuny, oczywiście kiedy piłka była z przodu, i dziękowałem im klaskając w rączki. Doping się wzmagał dla mnie i dla całej drużyny i jeszcze łatwiej nam się grało. Coś takiego mogło się zdarzyć tylko na Lechii, za co byłem kibicom wdzięczny. A "Kaszub" to wiadomo, jako od początku grający na Pomorzu to wiadomo, że nie można było nic innego. Były propozycje w między czasie przejścia do Łodzi i do Warszawy, szczególnie Gwardia Warszawa mnie strasznie kokietowała i obiecując finansowe sprawy i mieszkania i dom, ale pozostałem wierny Lechii Gdańsk i dlatego przyjęło się, iż jestem Kaszubem. Z czym nie mogę się do końca zgodzić, bo urodziłem się w Tczewie, więc jaki tam Kaszub, jestem wybrzeżowy chłopak.

Jak wyglądały treningi w latach 50/60-tych i w jakim stopniu różniły się one od teraźniejszych treningów?

- Ciężko będzie mi odpowiedzieć na to pytanie, gdyż nie mam zbyt wielu okazji obserwować teraźniejszych treningów i chodzę tylko na obecne mecze, ale nie podoba mi się aktualny poziom. Natomiast wracając do pytania to trening u nas trwał dobre 1.5 godziny i nie było tak, że przyszli, pokopali itd. Na początku to było przygotowanie sprawnościowe, dużo było lekkiej atletyki a potem następował kontakt z piłką. Miałem to szczęście, że przeszedłem dobrą szkołę w Lechii, miałem wspaniałych trenerów. Największy wkład w moim wypadku miał mgr Tadeusz Foryś, nieżyjący już niestety, któremu wszystko zawdzięczam. Mało tego, że był świetnym fachowcem to był przede wszystkim wychowawcą. Czy pan sobie wyobraża, że ja do dnia dzisiejszego nie zapaliłem papierosa?! To jest w ogóle nie do pomyślenia, żeby człowiek, który kończy 80 lat nie zapalił papierosa. Do lat 40-stu nie piłem alkoholu, bo logicznie myślałem. Dlaczego ja chodząc na różne imprezy, urodziny, imieniny czy inne spotkania mam wypić tych kropli paręnaście alkoholu, żeby następnego dnia wydać z siebie o wiele więcej energii na treningu, żeby to wszystko wypocić. To ja patrzyłem nieraz na kolegów w drużynie, którzy nie byli tak zdyscyplinowani, którzy poszli w tango i następnego dnia na treningu już po 5 minutach dyszą. Ja dopiero rozpoczynałem trening, a oni już kończyli, oczywiście z całymi mokrymi koszulkami. Miałem taką samodyscyplinę, że wiedziałem co i jak i dlaczego mam to robić. I logicznie tak po chłopsku, dlaczego ja mam pójść na imprezę, wypić sobie i za parę dni muszę bronić barw Lechii, a to było dla mnie istotne. Nie mogłem przecież zejść poniżej jakiegoś poziomu. Grałem dla Lechii, a przede wszystkim dla kibiców, a przecież był ich nadkomplet często. Czy pan sobie wyobraża, że my przez 7-8 spotkań nie straciliśmy bramki, bramki, nie mówię już o punktach. Fenomenalna sprawa. Stąd nasz przydomek "Murarze", bo myśmy murowali bramkę z tą fantastyczną defensywą. Do dzisiaj wspominam moich kolegów z obrony nieżyjącego już Czesia Lenca oraz Huberta Kusza, z którym często się widzimy na meczach Lechii, notabene chłopaka starszego ode mnie i pochodzącego ze Śląska. Najważniejsza była wspólna asekuracja, tak jak ja ich, tak oni mnie. I uważam, że w tym czasie nasza defensywa była najlepszą w Polsce. Kusz, Korynt, Lenc i to było to! Do dnia dzisiejszego tak miło wspominać. (w oczach naszego rozmówcy pojawiły się łzy wzruszenia - dop. red.) Mieliśmy także fantastycznego bramkarza, Heńka Gronowskiego. Istny fenomen. Grał na poziomie reprezentacyjnym, ale miał niestety mało szczęścia. Grał może raz czy dwa w reprezentacji, debiutował i poszedł w odstawkę.

Na jakiej podstawie werbował pan z kolei przyszłych kandydatów do dorosłej piłki?

- Można powiedzieć, iż brałem przykład z naboru w Gromie Gdynia, gdzie zaczynałem sportową karierę. Biedny klub kolejowy, ale szkolenie młodzieży przebiegało kapitalnie. Po zakończeniu kariery, będąc skromnym instruktorem piłki nożnej, kiedy robiłem nabór do drużyny brałem przede wszystkim pod uwagę takie cechy, jak sprawność fizyczna, szybkość, skoczność. Mnie nie interesowało, co on tam w piłkę umie grać, bo wiedziałem, że jak biorę 10-letniego chłopaka to jestem w stanie go nauczyć, jestem w stanie go przygotować do wielkiej piłki. I tak faktycznie było. Przychodzili, brałem przebieżkę, sprawdziłem czas, dziękuję pasujesz. Jak poniżej mojego limitu to proszę spróbuj inną dyscyplinę, ale nie odbywało się to tak, że nie, że nie nadajesz się, bo to by było krzywdą dla tych chłopaków. A prawie co trening przychodziły ich prawie setki, a ja robiłem selekcję i wybierałem dziesiątkę, dwudziestkę i po następnym treningu kolejna selekcja, aż do momentu, kiedy miałem komplet i następowała prawidłowa praca.

Pana pradziadkowie pochodzą z Grecji i ponoć jeszcze na początku swojej kariery używał Pan nazwiska Korinth.

- Tak, moi pradziadkowie pochodzili z Grecji i moje nazwisko pisano Korinth i cała moja rodzina, tak się nazywała. Przez dłuższy czas używałem tego nazwiska, jak również brat, wiadomo siostrzyczki wyszły za mąż i zmieniły nazwisko. Dlaczego zmieniłem? Trochę już grałem w piłkę, jakiś poziom osiągnąłem i wiadomo panowie redaktorzy przychodzili: Panie Korynt, Panie Korint a ja mówiłem nie Korynt tylko Korinth- nth na końcu. I tak ciągle tylko tak słyszałem. I w końcu, jako sobie pomyślałem, że mam tak bez przerwy rozmawiać, wyjaśniać to zdecydowałem się zmienić nazwisko na takie, jakie wymawiano, czyli Korynt. Zmieniłem oczywiście wszystko ustawowo i konkretnie przyjąłem nowe nazwisko, mimo że nie było to mile widziane przez moją rodzinę. Jednakże, po jakimś czasie także rodzina brata automatycznie zmieniła nazwisko, żeby uniknąć żadnych problemów.

Jak to się stało, iż oddając całe serce Lechii mieszka pan od urodzenia w Gdyni?

- Urodzony jestem w Tczewie, ale od 1930 roku jestem gdynianinem, mimo to czuję się jednak także gdańszczaninem, jako ten Lechista. I to jest dosyć ciekawa sprawa, bo nie wszyscy o tym wiedzą, jak to się stało. Po skończonej służbie wojskowej w Lubliniance Lublin oraz w CWKS Warszawa byłem już reprezentantem Polski. Były takie dyrektywy, iż każdy zawodnik po odbyciu służby wracał do swojego macierzystego klubu, więc musiałbym wrócić do A-klasowej Gedanii. Będąc już reprezentantem Polski musiałem grać w 2 ligowym zespole, jakie było ultimatum PZPN-u, więc gdybym wrócił i grał w Gedanii, czyli w A-klasie nie miałbym szansy gry w reprezentacji Polski, więc automatycznie przyjeżdżały delegacje: ŁKS, Ruch, CWKS czy Gwardia Warszawa. Natomiast ja nie mogłem się ruszyć z wybrzeża i mając tak kochającą rodzinę nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zostawić wybrzeże. I w tym przypadku przystałem na ofertę Lechii Gdańsk. Jej przedstawiciele przyjechali czarną wołgą, proponowali ciepłą posadkę, trochę pieniążków, normalnie tak, jak kiedyś było. Grę w składzie miałem zapewnioną, jedyne o co mi chodziło to mieszkanie. Z uwagi na fakt, że był to BKS, czyli Budowlany Klub Sportowy miał duże możliwości, jeśli chodzi o mieszkania i dzięki temu doszliśmy do porozumienia, iż w najbliższym czasie, jak na tamte czasy, miałem dostać mieszkanie. Już w następnym sezonie reprezentowałem barwy Lechii, z czego byłem bardzo zadowolony, jednakże na samym początku nie byłem wyznaczony do gry, jako stoper. Zmieniło się to dopiero, gdy zaczęliśmy tracić dużo bramek, a ówczesny stoper nie nadążał. Wpasowałem się do zespołu na tej pozycji, z Heńkiem na bramce też się dobrze rozumiałem i dzięki temu tworzyliśmy z chłopakami już słynnych Murarzy. Wracając do mieszkania dostaliśmy od Lechii pokoik w Orłowie i tam między innymi dziecko nam się urodziło i po krótkim okresie dzięki między innymi pomocy Lechii otrzymaliśmy przydział na mieszkanie, w którym mieszkamy do dzisiaj i dzięki temu jestem gdynianinem.

Zaraz po przyjściu do Lechii zatrudniono pana w Kokoszkach w firmie budowlanej. Na jakich warunkach zatrudniano zawodników w tamtych czasach? Otrzymywało się wynagrodzenie za grę czy zapłata wypływała głównie z dodatkowej pracy? I jak łączono pracę z treningami?

- Posada była fikcyjna, nie będę się wypierał, gdy przychodził koniec miesiąca podchodziłem do zakładu, podpisywałem listę, brałem pieniądze, do widzenia, czapka i idę na trening. To był mój obowiązek, aby tylko tam przyjść. Jednakże potem już, gdy nabierałem więcej pewności i doświadczenia będąc podporą Lechii zbuntowałem się i od tamtej pory pensja przychodziła regularnie do domu. Była to fikcyjna amatorszczyzna, ale z drugiej strony szczerze mówiąc to już było zawodowstwo na skromnym poziomie, bo ile wtedy można było zarobić oczywiście w porównaniu do obecnych wynagrodzeń. To było tylko wynagrodzenie tego rzemieślnika w budownictwie. Jednocześnie byłem bardzo zadowolony, gdyż miałem dużo wolnego czasu i mogłem pielęgnować swoje hobby.

Można rzec, iż jest pan urodzonym sportowcem, na początku Mistrz Wybrzeża w boksie w wadze lekkiej i półśredniej z lat 1946-1947, później piłka, a teraz wędkarstwo. Odniósł pan także sukcesy w wędkarstwie?

- Wystarczy popatrzeć na te łby, 10-kilowe szczupaki. (rozmówca ma kolekcję łbów złowionych ryb, jak również ściany zdobią zdjęcia ze złowionymi parometrowymi sztukami - dop. red.) Wędkarstwo to moje największe hobby. Łowiłem przede wszystkim na Zatoce Gdańskiej, wyjeżdżając o 3 rano do znajomych gospodarzy w Chałupach, gdzie miałem łódkę z silnikiem i stamtąd wypływałem na Zatokę Pucką, kiedy jeszcze było ciemno. Zdarzały się ponad metrowe okazy, bo wtedy były jeszcze takie ryby i dlatego niezależnie od pogody 2 razy w tygodniu lub i częściej wyjeżdżałem na łódkę. Każdy wyjazd opisywałem. Mam taką książkę, w której pisałem dzisiaj wyjazd o godzinie tej i tamtej, złowiłem tyle i tyle kg.

Tytuły mistrza w boksie przydały się kiedykolwiek panu na boisku?

- Przygotowanie bokserskie często mi się przydawało. Zdarzali się nadmiernie agresywni rywale i często były tak zwane starcia. Niekiedy napastnicy mnie straszyli i w następnym spotkaniu tutaj jakiś łokieć pod żeberko i był już spokój. Pamiętam taką sytuację, kiedy, któreś takie moje starcie zauważył sędzia i mówi: panie Romanie jeszcze raz pan to zrobi to będzie musiał pan wylecieć z boiska, a ja do niego z uśmiechem: panie sędzio, taki sędzia jeszcze się nie narodził, który wyrzuci Korynta w Gdańsku, i tym w momencie go zatkało i wyleciałem z boiska. Na szczęście ten mecz wygraliśmy 3:0 i dostałem lekką nauczkę i już nigdy się oficjalnie nie wypowiadałem, ani nie kłóciłem z sędziami. A w następnych meczach grałem już tak delikatnie, jak niemowlę. (śmiech - dop. red.)

Przygotował pan już działkę na zimę i co mam pan posadzone na działce?

- Wszystko hoduję i nic się nie zmienia czy zima czy lato. Mam kilka niosek, z czego zawsze świeże jajeczko jest. Kiedyś hodowałem jeszcze nutrię i kaczki, a teraz cały czas trzymam króliczki, z którymi jest o wiele mniej problemów. Chętnie od czasu do czasu sobie zjemy z żoną króliczka pod winko czerwone. A tak mam zajęcie i jestem z tego zadowolony. Codziennie ruszam w trasę idąc pieszo. Stan fizyczny piękny, a przy okazji jeszcze jakiegoś grzybka zobaczę, bo to teren leśny. A do tego żona jest zadowolona, że mnie nie ma i nie marudzę. (śmiech, dop. red.) I tak mogę sobie na leżaczku poleżeć zawsze Przegląd Sportowy biorę, czytam, oddycham świeżym powietrzem i tak, jak mówiłem koledzy od czasu do czasu przyjdą, pogadamy sobie, powspominamy i później trzeba się zwijać pieszo do domu na obiad, bo nie mogę się spóźnić. Muszę być o pierwszej z minutami na obiedzie.

W następnym tygodniku znajdziecie Państwo drugą część wywiadu z Romanem Koryntem. Serdecznie zapraszam do lektury.




Copyrights lechia.gda.pl 2001-2024. Wszystkie prawa zastrzeżone.
POWRÓT