Grał pan w Lechii kilka sezonów. Jak pan wspomina ten czas?
- Bardzo milo wspominam czas spędzony w Gdańsku, gdzie uczyłem się piłkarskiego rzemiosła pod okiem Michała Globisza, a potem Boba Kaczmarka. Osiągałem kolejne szczeble, aż do seniorów. Razem wszyscy dorastaliśmy nie tylko na piłkarskim placu. W obecnej pierwszej lidze z tamtą drużyną bylibyśmy rewelacją. Wiem, że nie tak wtedy miało się to wszystko skończyć, ale były plany, małe marzenia. Wszyscy żyliśmy piłka i to było wspaniałe. Piłki jednak nie da się zaprogramować - każdy poszedł w swoja stronę, gdzie go los popchnął.
Jest jakiś mecz, który wspomina pan szczególnie?
- To może być tylko ten jedyny mecz, nie derbowy, ale ze Stilonem Gorzów w Gdańsku - o ile dobrze sięgam pamięcią 1992 r., gdy trenerem był Adam Musiał. Przegrywaliśmy po 30 minutach gry 0:4 i nie zanosiło się na nic dobrego dla nas. Przypominam sobie latające zapalniczki, butelki z woda mineralną NATA, i to pełne, i parasolki bo daleko latały z trybun. Takiej złości naszych sympatyków nigdy później nie przeżyłem. W szatni padło kilka znaczących słów i reprymenda trwała dosłownie dwie i pół minuty i chyba wtedy wyleciały nawet drzwi z zawiasów - było groźnie. To poskutkowało. W drugiej połowie Stilon nie istniał - nie sądziłem, że można z tym meczem coś jeszcze zrobić. Biegaliśmy szybciej niż mogliśmy i było nas wszędzie pełno. Zdobywaliśmy kolejne bramki, druga była moja, a wyrównująca padła w ostatniej minucie. Zespół pokazał zacięcie i niezapomnianego ducha walki. To było niesamowite przeżycie.
Pamięta pan swój debiut w seniorach?
- O ile się nie mylę, zadebiutowałem w meczu z Bronią Radom w 1989 roku wchodząc w drugiej połowie w 73 minucie meczu zakończonego naszym zwycięstwem 2:0.
W 1991 roku otrzymał pan tytuł najlepszego piłkarza na Wybrzeżu.
- Najpopularniejszego czy najlepszego ...trudno mi rozstrzygnąć. Miałem dobry sezon, byłem w dobrej formie i grałem na równym poziomie - i chyba to znalazło uznanie wśród naszych sympatyków - oni dokonali wyboru.
Jak doszło do transferu do Wattenscheid? Czemu zdecydował się pan na kierunek Niemcy?
- Biorąc pod uwagę nasz cykl rozwojowy był to okres, w którym powinniśmy powoli trafiać do ekstraklasy. Byliśmy reprezentantami kraju. Były zapytania z ekstraklasy, ale nikt nie chciał nas puścić. Proszę o porównanie z precedensem Marcina Mięciela do Legii - inaczej niestety nie było możliwe. Może i ja powinienem wtedy pójść na całość - brakowało cierpliwości..........!!! W moim przypadku powstał kontakt i możliwość odbycia testów i padło na niemiecki zespół. Gdyby wtedy byłaby Holandia, pewnie znalazłbym się i tam. Spodobałem się i mnie kupiono. Znalem angielski - potem poznałem niemiecki- nie balem się. A wszystko dlatego, że w tym okresie zaczęło brakować pieniędzy w klubowej kasie i trzeba było kogoś puścić. Takie niestety były czasy.
Jak wyglądał okres spędzony w Wattenscheid?
- Dla mnie było wszystko nowe. Podejście do tego, co się robi nie mogło podlegać dyskusji jak w pracy - za to płacono. Byliśmy zespołem ubiegającym się o powrót do Bundesligi i cala uwaga była skupiona na nas. Znałem już trochę niemiecki, a angielski ułatwił mi bardzo pierwszy okres w nowym otoczeniu. Jednak były też problemy transferowe ze względu na opóźnienia bankowe i przetrzymywania doprowadziły do bardzo późnego wydania certyfikatu. Okoliczności postawiły mnie w bardzo trudnej sytuacji sportowej nie pozwalając w braniu udziału w przygotowaniach, które odbywa się w formie gier kontrolnych. Potem jak doskoczyłem, doznałem kontuzji wiązadeł krzyżowych, powodując długą przerwę. Okres w Wattenscheid to okres, w którym zacząłem inaczej patrzeć na piłkę. Zespół piłkarski to pewna struktura, która musi funkcjonować. Wcześniej tego nie znalem. Taktyka przeważała nad resztą - ale to w footballu jest bardzo ważnym komponentem.
Nie wypaliły transfery najpierw do Antwerpen oraz do Duesseldorfu. Dlaczego?
- W Antwerpen pojawił się problem transferowy. Z testów, zainteresowani byli zadowoleni, ale zażądano za mnie sumę transferową. W obliczu obalonego paragrafu z BOSMANEM, informującego, że po upływającym kontrakcie zawodnik miał prawo zmienić barwy klubowe nieodpłatnie, temat przygasł, a ponieważ PZPN nie podlegał tym przepisom, wiec przypadała suma transferowa. Z drugoligową Fortuną Düsseldorf z kolei potoczyło się tak, że po wspaniałym sezonie w sąsiedzkim Rot Weiss Essen bardzo zainteresowany był w tamtym czasie manager zespołu i znany zawodnik Frank Mill. Tuż przed zakończeniem sezonu odnowiła mi się kontuzja wiązadeł krzyżowych i pauzowałem bardzo długo - zwłoka i pech załatwiły resztę i z przenosin do Fortuny Düsseldorf nic nie wyszło.
W Rot-Weiss Essen szybko podbił pan serca kibiców.
- W Essen złapałem drugi oddech. Pasował system gry z trzema napastnikami, byłem optymalnie wykorzystany, stąd dobra forma i znakomite recenzje. W rankingu kibiców Zagłębia Ruhry znalazłem się na czwartym miejscu jako zawodnik z drużyny trzecioligowej wśród zawodników z pierwszej i drugiej ligi z regionu.
Oprócz pana było jeszcze dwóch Giruciów trenujących w Lechii. Jak pan określi kariery Bartłomieja i Dominika?
- Jak prawie każdy chłopak lubili grać w piłkę. Jak już wielokrotnie wspominałem piłki nie da się zaprogramować - trzeba być na właściwym miejscu i o właściwym czasie. Teraz zajęli się czymś innym, ale myślę, że miło wspominają okres, kiedy ciężko było ją wybić wtedy z głowy.
Czy śledzi pan poczynania Lechii w Ekstraklasie?
- Śledzę bardzo dokładnie, dużo się zmieniło. Gdańsk zasługuje na Ekstraklasę. Z budową nowego stadionu, no i z udziałem w Mistrzostwach Europy wykorzysta potencjał i uzyska tak potrzebną stabilizację oraz otworzy perspektywy do zbudowania mocnego ośrodka.
Czy miał pan okazję być na którymś z meczów Lechii w Ekstraklasie?
- Planuję już od dłuższego czasu i na pewno, nawet na krótko, wpadnę na Traugutta.
Czy mógłby pan się pokusić o ocenę Polaków grających w Bundeslidze?
- Piłka niemiecka jest piłką niełatwą, aby się w nią wkomponować. Bazuje na solidności, dyscyplinie i cechach wolicjonalnych i wymaga wkomponowania się w to wszystko. To obraz mentalności, która nie przebiera w środkach i chyba to wystarcza, aby stała się efektywna. Co z tego, jeżeli ktoś jest dobrze wyszkolony, a nie potrafi tego z takich czy innych przyczyn efektywnie wykorzystać już w samym meczu. Szkoda mi tylko Wichniarka, który nieszczęśliwie wpadł z deszczu pod rynnę. Reszta sobie całkiem dobrze radzi.
Jak wygląda teraz pańskie życie? Co pan teraz robi?
- W Niemczech ukończyłem szkołę transportu lądowego i posiadam kwalifikacje nie tylko sportowe. Nie tracę jednak czasu. Po ukończonych studiach na gdańskim AWF z tytułem magistra opuściłem uczelnię i uaktualniłem moja licencje trenerska w Szkole Trenerów PZPN. Uzyskałem w ten sposób Licencję UEFA A, umożliwiająca mi prowadzenie zespołów pierwszoligowych w Polsce. Przed kilkoma laty zdecydowałem się skoncentrować wyłącznie na pracy trenerskiej i nie brałem więcej czynnego udziału jako zawodnik. Przez ostatnie 3,5 roku prowadziłem samodzielnie zespół seniorów w niższej klasie sportowej, doprowadzając zespół do czołowej pozycji tej ligi. W tym roku planuje kilka hospitacji w drużynach naszej ekstraklasy w celu powiększenia doświadczenia i analizy dotychczasowych. Kto wie może i ja stanę kiedyś po tej drugiej stronie, jeżeli powstanie perspektywiczne zainteresowanie i zadanie poprowadzenia zespołu ligowego.
Czy myślał pan kiedyś o powrocie do Polski i trenowania któregoś z polskich klubów?
- Przepaść w wyszkoleniu między Polską a Niemcami wynika z różnych przyczyn i są ogólnie znane. Osobiście nie nazywam się trenerem z Niemiec, choć mieszkam tu, znam język niemiecki obok też angielskiego i polskiego, którego na co dzień używamy w domu. Korzystam też w dużym stopniu z materiałów holenderskich, które uważam za bardzo cenne. Każdy trener musi wyrabiać swój własny styl i nie warto powielać innych. Czym więcej informacji, tym prawdopodobieństwo trafniejszych decyzji. Jeżeli zaistniałyby okoliczności i zainteresowanie ze strony któregoś z klubów, które zwiastowałoby konstruktywna współpracę, na pewno doszłoby do analizy koncepcji obu stron i wspólnej oceny możliwości jej powodzenia.
Syn idzie w pańskie ślady?
- Maximilian zaczął grać w piłkę w 7 roku życia. Dużo wcześniej, niż ja. Sprawia mu ona przyjemność i to jest najważniejsze. Obecnie jako 10-latek odbywa treningi, a co tydzień rozgrywa mecze jako ofensywny pomocnik. Rozwija się dobrze. Jest utalentowany ruchowo i piłkarsko, a jak to się wszystko rozwinie trudno jest na dzień dzisiejszy przewidzieć.