Gdańsk: sobota, 20 kwietnia 2024

Tygodnik lechia.gda.pl nr 250 (1/2011)

6 stycznia 2011

Treść artykułu
 |   |   |   |   | 

PIŁKARZA KUPIĘ/SPRZEDAM, CZYLI...

Jak Hubert Wołąkiewicz Lechię na Lecha zamienił

- Był ważnym ogniwem, ale nie potrafił uszanować kibiców i klubu. Ja w ogóle nienawidzę ludzi, którzy nie identyfikują się z zespołem, za nic mają herb, który noszą na koszulce…

KONRAD MARCIŃSKI

Nie, nie. Tak o Hubercie Wołąkiewiczu nie powiedział się ani prezes Lechii Maciej Turnowiecki, ani właściciel spółki Andrzej Kuchar. To również nie są słowa trenera biało-zielonych Tomasza Kafarskiego. Powyższy cytat to fragment wywiadu, który Przegląd Sportowy przeprowadził z Andrzejem Kadzińskim, prezesem Lecha Poznań. A niewybredna opinia dotyczy transferu Sławomira Peszki, który przeszedł do FC Köln.

Co zatem powyższe słowa mają wspólnego z Hubertem Wołąkiewiczem, zawodnikiem gdańskiej Lechii? Z pozoru niewiele, ale uważny kibic w mig odczyta ukrytą analogię. Bo czyż Wołąkiewicz nie był zawodnikiem, który decydował o obliczu drużyny z Gdańska na boisku? Czy nie deklarował przywiązania do biało-zielonych barw i szacunku wobec sympatyków Lechii? Czyż nie podkreślał, że to właśnie z klubem z ulicy Traugutta wiąże swoją piłkarską przyszłość ? Czy nie przekonywał, że chce zostać nad morzem, mimo iż inne kluby oferują znacznie lepsze warunki zatrudnienia (tzn. wyższy kontrakt)? Na wszystkie te pytania można odpowiedzieć twierdząco. Sęk w tym, że wszystkie te zapewnienia o przywiązaniu do barw i gry dla kibiców, a nie pieniędzy na niewiele się zdały. Już 3 stycznia, godziny po otwarciu okienka transferowego, dotychczasowy pupil kibiców Lechii złożył podpis pod kontraktem, na którym widniało logo… Lecha Poznań. Tego samego Lecha, z tym samym prezesem, który co prawda brzydzi się zachowaniem „zdrajcy – Peszki”, nie widzi jednak niczego złego w zatrudnieniu piłkarza, który w identyczny sposób zachował się wobec Lechii. Kalemu ukraść krowę – źle, Kali sam ukraść krowę – dobrze.

Oczywiście, nikt nie broni Wołąkiewiczowi zmienić pracodawcy. Bo tak naprawdę nikt z kibiców nie oczekuje już po piłkarzu niemal dozgonnej wierności barwom klubowym. Przykłady Zdzisława Puszkarza czy Andrzeja Głowni – od początku do końca zawodniczej kariery przywdziewających biało-zielony trykot – to już zmierzchła, niestety, historia. Dziś zawodowy piłkarz gra w Gdańsku, za pół roku w Poznaniu, a za dwa lata w Krakowie, Warszawie czy Kielcach. I nikogo to nie dziwi. Gra się tam, gdzie po prostu zarobi się więcej. Ta prosta zależność rządzi dzisiejszym futbolem nie tylko w Polsce. Co bardziej ambitni przebąkują coś o chęci rozwoju, sprawdzenia się w konfrontacji z zagranicznymi przeciwnikami lub przebicia się do narodowej kadry. Znakomita większość zaś kieruje się wyłącznie względami ekonomicznymi. A jak „nie ma sianka, to nie ma granka”.

„Sianka” zabrakło też i w Gdańsku na spełnienie finansowych oczekiwań Huberta Wołąkiewicza. Negocjacje przypominały brazylijską telenowelę. Jeśli wierzyć działaczom klubowym, obrońcy Lechii proponowano różne warianty kontraktu, na które sam zawodnik przystawał, po czym zmieniał zdanie i zwiększał swoje żądania. Gdy rozmowy miały wreszcie przynieść zadowalający obie strony kompromis, na przeszkodzie stanęła kwota prowizji dla menadżera piłkarza Przemysława Erdmana. Ostatecznie do porozumienia nie doszło. Sam zawodnik twierdzi, że bardzo zależało mu na grze w Gdańsku, jednak władze Lechii nie okazały się dostatecznie zdeterminowane, by Wołąkiewicza na Traugutta zatrzymać. Jak było faktycznie? Tego z pewnością się nie dowiemy, a prawda jak zwykle leży po środku. Efekt finalny jest znany – Wołąkiewicz od lipca 2011 jest zawodnikiem poznańskiego Lecha.

Stało się, jak się stało. Ceniony przez gdańskich kibiców zawodnik opuszcza Lechię i trzeba się z tym faktem pogodzić. Nie sposób jednak przejść do porządku dziennego nad stylem, w jakim młody środkowy obrońca pożegnał się z biało-zielonymi. Wielu kibiców ma żal do Huberta za grymasy w negocjowaniu nowego kontraktu z Lechią, które tak naprawdę były jedynie „zasłoną dymną” i grą na wytargowanie jak najlepszych warunków w Lechu. Jak do rzeczywistości mają się zapewnienia o przywiązaniu do Lechii i wierności jej barwom? Dziś wyglądają one jak słowa rzucone na wiatr, puste deklaracje mające na celu zyskanie sobie przychylności i sympatii kibiców.

Jak potoczą się piłkarskie losy Wołąkiewicza? Nie wiadomo. Być może wypłynie w Poznaniu na szerokie wody, pokaże się w europejskich pucharach i na stałe wskoczy do składu reprezentacji. A może powtórzy się casus Łukasza Trałki, który odchodząc z Lechii miał przed sobą podobne perspektywy, a dziś popadł w przeciętność. Na razie Hubert wciąż jest piłkarzem Lechii i ma wizję gry w trzecioligowych rezerwach.

Co by się nie stało, Wołąkiewicz zostawia po sobie w Gdańsku spaloną ziemię. Już zdążył do niego przylgnąć mało imponujący przydomek „Pinokio” – kłamczuszek pazerny na pieniądze. Przychodził do Lechii jako zawodnik odtrącony przez Lecha. Lechia dała mu szansę gry, doskonalenia swoich umiejętności . Zaskarbił sobie publiczność swoim charakterem, nieustępliwością. Był nawet kapitanem drużyny, nieraz odbierał owację na stojąco. Teraz na Traugutta mogą go spotkać gwizdy i wyzwiska. Bo na reputację pracuje się latami, ale zniszczyć można ją w jednej chwili.

Opinie (8)
Ludzie Lechii
Copyrights lechia.gda.pl 2001-2024. Wszystkie prawa zastrzeżone.
kontakt | 0.256