Na łamach tygodnika "Piłka Nożna" redaktor Adam Godlewski podsumowuje ostatni mecz Lechii.
- Lechia Gdańsk ograła słabiutki Śląsk i przerwała zawstydzająco długą serię porażek. Już bez Thomasa von Heesena na ławce, co momentalnie przełożyło się na większy luz na boisku u Sebastiana Mili i spółki. Tyle że naprawdę niewiele zabrakło, aby źle przygotowany do rundy jesiennej zespół z Trójmiasta nie utrzymał korzystnego wyniku, ponieważ w końcówce gospodarze zupełnie oddali plac przeciwnikowi. Zamiast solidnie potrenować letnią porą, gdańszczanie rozgrywali na akord pokazowe mecze z uznanymi markami - na czele z Juventusem Turyn - co być może podreperowało nieco finanse (choć na pewno ich nie zbawiło) klubu z Wybrzeża, bez wątpienia jednak utrudniło przygotowania. W efekcie piłkarze, wszyscy bez wyjątku, choć z rozmaitym natężeniem i w różnych okresach, w kończącej się rundzie znajdowali się na etapie poszukiwania formy. Najczęściej zresztą poszukiwania bezskutecznego, co skutkowało karuzelą na ławce trenerskiej.
- Pamiętam dowcip z moich czasów przedszkolnych, czyli z systemu słusznie minionego, nieodłącznie związany z Gdańskiem:
- Czym różni się rząd od Wałęsy?
- To proste: Wałęsa rządzi, natomiast rząd się... wałęsa.
Dlaczego przypomniałem sobie o żarciku sprzed 35 lat? Otóż mam nieodparte wrażenie, że obecnie drużyną biało-zielonych rządzi wyłącznie chaos i przypadek, natomiast zarząd Lechii wyłącznie się wałęsa. I nawet nie stara się zrobić dobrego wrażenia. Nie znam warsztatu szkoleniowego Dawida Banaczka, którego pamiętam jako świetnie zapowiadającego się juniora, w reprezentacyjnym wydaniu, który nigdy jako zawodnik nie spełnił oczekiwań. To oczywiście nie oznacza, że nie będzie dobrym trenerem. Może być bowiem nawet najlepszym, tyle jeszcze że nie teraz. A to oznacza, mimo wymęczonego zwycięstwa nad Śląskiem, które w ostatnim kwadransie było mocno zagrożone, że najbliższe tygodnie w Lechii zostaną przy tymczasowym szkoleniowcu stracone.
- Tymczasem gdańscy kibice są już zmęczeni nieustannym eksperymentem na żywym organizmie, o czym najlepiej świadczą gwizdy, naprawdę solidna porcja, po bramkowej sytuacji koncertowo spartolonej przez Milosa Krasicia. Chcieliby się identyfikować z ukochanym klubem, ale nie bardzo mogą. Jakoś zupełnie im się nie dziwię...