[fragmenty felietonu]
Mam wrażenie, że ludzie nie do końca wiedzą, dlaczego tak a nie inaczej zakończyło się zamieszanie z Lechią Gdańsk i Trybunałem Arbitrażowym przy PKOl. Niektórzy sądzą, że gdański klub ostatecznie wycofał skargę, bo dogadał się z najważniejszymi ludźmi z PZPN. Pojawiały się nawet sugestie, że sprawa może mieć związek z tym, że wcześniej ten sam PZPN przyznał Piotrowi Nowakowi – trenerowi Lechii – warunkową licencję. Cała sprawa wyglądała jednak trochę inaczej.
Lechia wcale nie zdecydowała sobie, że woli w grupie mistrzowskiej grać z Ruchem Chorzów niż z Podbeskidziem, tylko patrzyła wyłącznie na siebie. Działacze z Gdańska badali, co może się dalej dziać z ich skargą i dostali informację, że prawdopodobnie trafi ona w końcu do Trybunału Arbitrażowego w Lozannie. Usłyszeli też od ludzi z UEFA, że gdyby sprawa rzeczywiście się tam znalazła, a Lechia awansowała do europejskich pucharów, federacja podjęłaby prawdopodobnie decyzję o wycofaniu drużyny z rozgrywek, a to byłoby dla Lechii najgorszym z możliwych rozwiązań. „A co by było, gdybyśmy jednak wycofali tę skargę?” – zaczęli się wtedy zastanawiać działacze. I szybko doszli do wniosku, że klub, nawet gdyby miał punkt mniej, przy dzieleniu punktów wciąż ma realne szanse na awans do upragnionych pucharów. Dlatego podjęli decyzję, by tak właśnie zrobić.
Cały felieton Mateusza Borka w "Przeglądzie Sportowym"