Redaktor Krzysztof Juras na łamach "Dziennika Bałtyckiego" komentuje falstart ligowy gdańskiej Lechii.
[fragmenty]
Nareszcie ruszyły ligowe rozgrywki. Na pierwszy ogień z reprezentantów trójmiejskiej piłki poszła Lechia Gdańsk. Niestety, biało-zieloni zaliczyli falstart, a o ich grze nie da się powiedzieć wiele dobrego
Oglądając to spotkanie i „popisy” niektórych zawodników gdańskiego zespołu, nasunęła mi się myśl, że Flavio Paixao i Jakub Wawrzyniak jakby tak zagrali w mojej drużynie podwórkowej, którą wraz z kolegami tworzyliśmy przed blisko 40 laty, to mieliby kłopoty, aby bez szwanku dojść do domu. Najbardziej boli brak zaangażowania, a w wielu sytuacjach nasi zawodnicy zamiast biegać stali jak wazon na stole. Odniosłem wrażenie, że w gdańskim zespole było zbyt wielu graczy uważających się za gwiazdy, a za to brakowało robotników.
No cóż, działacze i trener zapowiadają grę o najwyższe cele, lecz czy na pewno tego chcą zawodnicy? To oni przede wszystkim muszą wykazać determinację w dążeniu do celu, a tego w Płocku nie było widać. Nie wiem, jak w gdańskim zespole są skonstruowane płace i premie, ale wiem jedno, że za pomocą nich można zdopingować każdego do większego wysiłku i nielekceważenia swoich obowiązków.
Bardzo podobał mi system płac, a ściślej mówiąc premiowania, jaki panował w Lechii za czasów, kiedy właścicielem zespołu był Andrzej Kuchar. Przypomnę tylko, że wówczas przed drużyną stawiano cel do wykonania i część premii za punkty odkładano do tzw. zamrażarki. Jak zespół dopiął swego celu, to otrzymywał te pieniądze, jak to się nie udało, to zawodnicy obchodzili się smakiem. Może warto powrócić do tego systemu lub wymyślić podobny, bowiem można odnieść wrażenie, że gdańscy zawodnicy wyznają starą PRL-owską zasadę: czy się stoi, czy się leży kasa się należy.