[fragmenty]
Był pan w którymś momencie nasycony?
Bartłomiej Pawłowski: Chyba tak, kiedy trafiłem z Malagi do Lechii. Na początku dobrze mi szło w sparingach. Poczułem się zbyt bezpiecznie. Nie wykorzystałem pierwszej szansy, drugiej już nie było. Na pewno nie dałem z siebie wszystkiego. To jeden z błędów, jakie popełniłem.
Kara była bolesna.
Bartłomiej Pawłowski: Usłyszałem w Lechii, że albo pójdę do Zawiszy na wypożyczenie, albo mam zakaz wejścia do szatni pierwszego zespołu. Postawili mnie przed takim wyborem dwa dni przed zamknięciem okna transferowego. Początkowo czułem się w Bydgoszczy jak na zesłaniu. Wylądowałem tam jakby za karę, ale może i dobrze mi to zrobiło. Gdy wróciłem, chciałem wydostać się z Gdańska. Poszedłem do Korony, grałem solidnie. I znów wróciłem na Wybrzeże. Szczerze mówiąc, niewiele w życiu tak pragnąłem, jak tego, by grać w Lechii. Zależało mi, żeby udowodnić, że jestem w stanie się podnieść, dam radę. Wskoczyłem do składu, dostałem dobrą propozycję z Zagłębia, z opcją wykupu. Mogłem udać kontuzję, by pozwolili mi odejść. Ale uznałem, że nie po to jeździłem wcześniej w rezerwach po trzeciej lidze, żeby odpuścić. Podjąłem rękawicę. Wyszedłem na mecz, doznałem kontuzji. Wszystko się posypało.
Jak się pan czuł, kiedy latem tego roku po raz ostatni pakował walizki w Gdańsku?
Bartłomiej Pawłowski: Odetchnąłem. Nie wykorzystałem swojej szansy, ale klub też nie, bo na mnie nie zarobił. Wybrałem inne wyzwanie, chociaż w sumie podobne, bo w Zagłębiu też gram o mistrzostwo Polski.
Cały wywiad